„Europie potrzebna jest kontrrewolucja kulturalna. Musimy ruszyć jak husarze”, powiedział Viktor Orbán podczas spotkania z Jarosławem Kaczyńskim w czasie zeszłorocznego Forum Ekonomicznego w Krynicy. Kaczyński w pełni zgodził się wówczas z premierem Węgier, mówiąc, że zmiany, które należy wprowadzić, „w swojej istocie muszą być kontrrewolucją kulturową, muszą przypomnieć, że Europa jest bogata bogactwem europejskich kultur i zróżnicowaniem struktur”.

Na czym ma polegać podtrzymanie owej różnorodności i specyfiki, którą Unia Europejska rzekomo chce nam odebrać? Jednym z najważniejszych pól walki jest sfera obyczajowości – przemian obejmujących tradycyjne role płciowe, zachowania seksualne czy typy związków uznawanych przez państwo i przez nie wspieranych. Kaczyński dał temu wyraz podczas jednego z niedawnych spotkań z wyborcami, kiedy powiedział, że „w Polsce nie ma żadnego problemu prawnej dyskryminacji kobiet”, a „póki my rządzimy, żadnych małżeństw homoseksualnych nie będzie i będziemy sobie spokojnie czekać, aż kraje Unii Europejskiej otrzeźwieją”.

Przemiany obyczajowe, które dokonały się w krajach zachodnich – i nie tylko – w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, Kaczyński zdaje się uznawać za chwilową anomalię, po której wszystko wróci do „normy”. W taki sam sposób wypowiadał się na łamach „Kultury Liberalnej” Marek Jurek, lider Prawicy Rzeczpospolitej, który mandat posła Parlamentu Europejskiego zdobył z list PiS-u. W rozmowie o prawie do przerywania ciąży europoseł mówił: „Aborcjonizm jest inwencją, która się pojawiła po rewolucji lat 60., tymczasem jego zwolennicy mówią, jakby był odwiecznym prawem, gwarantującym jedną z oczywistym swobód”. Jurek wzywał do powrotu do stanu prawnego sprzed 60 lat, przekonując jednocześnie, że to właśnie Europę Zachodnią lat 50. XX wieku, „która zachowała wolność po II wojnie światowej, która budowała przymierze atlantyckie”, można uznać za „złoty wiek zachodniej demokracji”.

Przemiany obyczajowe, które dokonały się w krajach zachodnich – i nie tylko – w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, Kaczyński zdaje się uznawać za chwilową anomalię, po której wszystko wróci do „normy”. | Łukasz Pawłowski, Natalia Woszczyk

Czy – idąc tym tropem– należałoby też ograniczyć udział kobiet w rynku pracy, możliwości awansu zawodowego i zakres zawodów uznawanych za odpowiednie dla obu płci? O tym konserwatywni politycy pokroju Jurka czy Kaczyńskiego już nie mówią, nie wiadomo więc, czym dokładnie ma być owa „norma”, do której ma nas doprowadzić „kulturalna kontrrewolucja”. Kiedy jednak spojrzymy na proponowane przez PiS rozwiązania z zakresu polityki rodzinnej, dostrzeżemy, że za chaosem, niedomówieniami i ogólnikowymi zapowiedziami stoi bardzo konserwatywna, sztywna wizja podziału ról płciowych w rodzinie. Dobrze pokazuje to pakiet nazwany przez Beatę Szydło „Mama +” i zaprezentowany podczas ostatniej konwencji Prawa i Sprawiedliwości.

Agresywna polityka rodzinna

To, że zaproponowane rozwiązania są wynikiem pośpiesznej reakcji na spadek notowań partii w sondażach, nie zmienia faktu, że polityka prorodzinna PiS-u stała się niemal agresywna. Sztandarowym punktem „programu” jest w końcu premia za szybkie urodzenie drugiego dziecka. Znaczenie terminu „szybkie” wyjaśniła kilka dni po konwencji minister Elżbieta Rafalska, mówiąc, że chodzi o maksymalnie dwuletni odstęp między narodzinami kolejnych dzieci. Oprócz korzyści finansowych dodatkowymi nagrodami za utrzymanie takiego tempa miałoby być wydłużenie urlopu macierzyńskiego o trzy miesiące, a nawet gwarantowane miejsce w żłobkach i przedszkolach! Na tym jednak nie koniec. Po tym, gdy matka Polka urodzi i wychowa co najmniej czwórkę dzieci, może liczyć na minimalną emeryturę, bez względu na staż pracy.

Propozycja PiS-u to zatem w teorii oferta długoterminowa, wspierająca polskie rodziny na przestrzeni ich całego życia. Szkoda tylko, że paradoksalnie najbardziej może ucierpieć na tym wymieniona w nazwie programu „Mama”. Wbrew pozorom to nie ona jest podmiotem tego projektu. Przeciwnie, to właśnie uprzedmiotowienie kobiety, sprowadzające ją praktycznie do roli inkubatora, wydaje się najbardziej konsekwentnym spoiwem polityki PiS-u wobec Polek, czy szerzej – rodziny. Co więcej, nie wszystkie kobiety „zasługują” nawet na tak ograniczoną formę ochrony. Zaproponowane rozwiązania mają charakter dyskryminujący. Co bowiem z kobietami, które urodziły dziecko w wyniku cesarskiego cięcia, czy parami, które mają problem z szybkim zajściem w ciążę? Przestrzeganie przez nich dwuletniego terminu może być niewykonalne ze względów biologicznych i zdrowotnych, co będzie równoznaczne z odcięciem ich od świadczeń przysługujących innym rodzicom. Pokazuje to, że zainteresowaniem PiS-u może cieszyć się jedynie Matka Polka definiowana przede wszystkim poprzez swoje zdolności rozrodcze i opiekuńcze.

Powtarzalnym elementem polityki PiS-u wobec kobiet jest także próba wtłaczania ich w konserwatywne role społeczne. Zamiast stwarzania obywatelkom i obywatelom możliwości wyboru, poprzez ułatwienie łączenia ról rodzicielskich i zawodowych, polityka PiS-u sprowadza się do przyznawania świadczeń w zamian za rodzenie dzieci i opiekę nad nimi. Ich adresatami są – zgodnie z tradycyjnym schematem – przede wszystkim kobiety. Dość przypomnieć, że rządowy pełnomocnik ds. społeczeństwa obywatelskiego i równego traktowania – Adam Lipiński – obniżenie wieku emerytalnego dla kobiet do 60 lat uzasadniał między innymi tym, że dzięki temu będą mogły spełniać się w roli babć.

A skoro według PiS-u przestrzeń zawodowa nie jest ważnym miejscem dla kobiety, to logiczną konsekwencją dla działań partii rządzącej jest bagatelizowanie problemów takich jak nierówność płac czy szklany sufit w dostępie do stanowisk kierowniczych.

Ilustracja: Joanna Witek

Problem jest czy go nie ma?

Co do tego, czy te problemy w ogóle w polskiej rzeczywistości występują, zgody w partii rządzącej jednak nie ma, a spójność przekazu się załamuje. Z jednej strony, Jarosław Kaczyński mówi, że w Polsce problem dyskryminacji zawodowej kobiet zwyczajnie nie występuje. Na wspomnianym już spotkaniu z mieszkańcami Trzcianki prezes podkreślał, że różnica w zarobkach kobiet i mężczyzn jest bardzo niewielka, a konwencja antyprzemocowa – niepotrzebna, bo polskie prawo chroni kobiety w sposób wystarczający.

I tu ciekawostka, bo ledwie miesiąc wcześniej przeciwne tezy formułował w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” Adam Lipiński, który przyznał, że „kobiety w Polsce mają niższe zarobki, a także gorszą sytuację z powodu obowiązków macierzyńskich”, a także zadeklarował się jako zwolennik konwencji antyprzemocowej. Czy to oznacza poglądowy rozłam na samych szczytach Prawa i Sprawiedliwości? Trudno w to uwierzyć, bo Lipiński w 2015 roku jeszcze jako poseł… głosował za odrzuceniem konwencji!

Panowie zatem nie tyle sobie przeczą, co pokazują, że do problemu równego traktowania na rynku pracy podchodzą obojętnie. I tak: Lipiński podkreśla, że zmian w prawie wprowadzać nie zamierza, a problemy rozwiąże „miękkimi działaniami” w postaci „edukacji, szkoleń i uświadamiania, że kobiety są również sprawnymi menadżerami”. Patrząc na znikomą aktywność Lipińskiego na stanowisku pełnomocnika ds. równego traktowania, a w związku z tym faktyczne sparaliżowanie przez PiS tej instytucji, szumne zapowiedzi „miękkich działań” w praktyce oznaczać będą ich brak.

Skoro według PiS-u przestrzeń zawodowa nie jest ważnym miejscem dla kobiety, to logiczną konsekwencją dla działań partii rządzącej jest bagatelizowanie problemów takich jak nierówność płac czy szklany sufit w dostępie do stanowisk kierowniczych. | Łukasz Pawłowski, Natalia Woszczyk

I właśnie na tym polega największe zagrożenie wynikające z polityki rodzinnej państwa pod rządami PiS-u. Zamiast proponować współczesną i kompleksową wizję polityki demograficznej – obejmującą takie kwestie jak tworzenie stabilnych związków (małżeńskich lub nie), budowanie satysfakcjonujących relacji seksualnych, adaptację do zmieniających się ról płciowych – PiS ustami prezesa Kaczyńskiego zapowiada, że wszystkich tych zmian zauważać nie ma zamiaru i po prostu poczeka, aż „Europa się opamięta”.

Innymi słowy, prezes proponuje zamknąć oczy i udawać, że świat wygląda tak jak w latach 50. XX wieku, czyli w „normalnych” czasach, do których ma nas zaprowadzić „kulturalna kontrrewolucja”. „Edukacja seksualna”, która „naucza”, że antykoncepcja hormonalna obniża płodność, prezerwatywy mogą powodować raka, że męskie nasienie ma właściwości zdrowotne, a z seksem koniecznie trzeba zaczekać do ślubu, to ważny, ale jedynie niewielki fragment tego świata.