W numerze „Kultury Liberalnej” z 1 maja ukazała się rozmowa, którą przeprowadził ze mną Łukasz Pawłowski. Wywołała ona reakcje nie tylko silniejsze, niż się spodziewałem, ale w wielu wypadkach zaskakujące. Tak jak w każdym wywiadzie, a więc w formie o określonej konwencji i ograniczonej objętości, kilka tez i diagnoz nie zostało wyartykułowanych w wystarczająco szczegółowy i jednoznaczny sposób. W tym krótkim tekście postaram się uzupełnić owe luki.

Zacznę od sprawy politycznie i etycznie najistotniejszej. Moje przekonanie, że liberalna i konserwatywna lewica – a więc, aby przywołać konkretne organizacje wspomniane w rozmowie: Razem i Klub Jagielloński – mogłyby porozumieć się „na trupie kobiety”, czyli pod warunkiem porzucenia walki o prawa reprodukcyjne kobiet, nie było bynajmniej radą, ani też postulowaną strategią działania. Coś takiego moim zdaniem absolutnie nie powinno mieć miejsca. Pisałem o tym [1], mówiłem to wiele razy publicznie i powtórzę teraz po raz kolejny: uważam emancypację kobiet i coraz silniejszą mobilizację feministyczną za najważniejszy pojedynczy pozytywny czynnik we współczesnej panoramie walk społeczno-politycznych. Emancypację ową należy aktywnie i bezdyskusyjnie wspierać w każdym rejestrze: od dyskursu publicznego, przez miejsce pracy, po relacje intymne. Aby wszystko było jasne, takie samo jest moje stanowisko w sprawie najróżniejszego rodzaju mniejszości seksualnych: popieram walki osób ze środowisk LGBTQIA i jestem za dopisywaniem do tego ciągu kolejnych liter. Nie tylko dlatego, że uważam różnorodność za wartość samą w sobie, ale i ponieważ dążenie do biograficznej dezalienacji, a więc do uzyskania kontroli nad swoim życiem, jest moim zdaniem istotą polityki lewicowej. Własne ciało i życie seksualne jest pod tym względem takim samym polem walki jak zakład pracy. Nie chciałbym widzieć tu żadnej hierarchii ani podporządkowywania jednej kwestii innym.

Uważam emancypację kobiet i coraz silniejszą mobilizację feministyczną za najważniejszy pojedynczy pozytywny czynnik we współczesnej panoramie walk społeczno-politycznych. Emancypację ową należy aktywnie i bezdyskusyjnie wspierać w każdym rejestrze. | Jan Sowa

Dotarło do mnie kilka głosów wskazujących na najróżniejsze zjawiska społeczne, które mają jakoby przeczyć moim tezom. Przytaczano na przykład popularność postaw antyklerykalnych wśród klas ludowych czy poparcie dla złagodzenia ustawy antyaborcyjnej. Fakty te są jednak raczej otwarciem dyskusji, o którą mi chodziło, niż jej rozstrzygnięciem. Nie interesowała mnie bowiem w ogóle diagnoza kondycji światopoglądowej polskiego społeczeństwa, ale mechanizmy politycznej artykulacji tego, co społeczne. Polacy i Polki deklarują dość często w badaniach swój antyklerykalizm, aczkolwiek fakt jest taki, że w 2015 roku wybrali na prezydenta kandydata episkopatu, który z księdza uczynił obowiązkowego uczestnika każdej właściwie sytuacji publicznej, w której się pojawia, nawet jeśli jest to występ gimnastyczny małych dziewczynek. Grupa osób popierających złagodzenie prawa antyaborcyjnego może być w Polsce większa niż zwolenników jego zaostrzenia, tymczasem istnieje ryzyko polityczne kompletnego zakazu aborcji, a nawet więcej: jak pokazały smutne losy projektu „Ratujmy kobiety”, w Sejmie nie ma nawet jednej formacji politycznej zdolnej poprzeć dążenia emancypacyjne kobiet. Te i podobne paradoksy to coś, co zasługuje na wyjaśnienie. Można oczywiście poprawiać sobie lewicowe samopoczucie, epatując w sposób oderwany od jakiejkolwiek systemowej analizy takimi i podobnymi statystykami, nie ma to jednak wiele wspólnego z rzeczową diagnozą wyzwań, przed którymi stoimy, i dlatego uważam to za zajęcie kontrproduktywne.

Polacy i Polki deklarują dość często w badaniach swój antyklerykalizm, aczkolwiek fakt jest taki, że w 2015 roku wybrali na prezydenta kandydata episkopatu, który z księdza uczynił obowiązkowego uczestnika każdej właściwie sytuacji publicznej, w której się pojawia, nawet jeśli jest to występ gimnastyczny małych dziewczynek. | Jan Sowa

Problem, na który starałem się zwrócić uwagę w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim, jest o wiele szerszy i bardziej skomplikowany niż samo tylko pytanie o połączenie dążeń emancypacyjnych i redystrybucyjnych w jednej politycznej formule. Lewica znajduje się dzisiaj w bardzo trudnej sytuacji, która jest, paradoksalnie, w istotnej mierze efektem licznych tryumfów najróżniejszego rodzaju dyskursów krytyczno-emancypacyjnych.

Na pytaniu, jak połączyć walkę o prawa socjalne i wolność kobiet, problem się bynajmniej nie kończy. Aby odnaleźć się dzisiaj komfortowo w lewicowym światopoglądzie, trzeba dodatkowo być tolerancyjnym wobec wszelkiego rodzaju odmienności, wspierać świeckość, walczyć z antysemityzmem, dbać o prawa zwierząt i być najlepiej weganką (sam wegetarianizm to już za mało), troszczyć się o środowisko i brać je pod uwagę w swoim stylu życia (a więc między innymi jeździć po mieście rowerem lub komunikacją publiczną, latać jak najmniej, nie używać jednorazowych torebek plastikowych, ograniczać konsumpcję towarów, których produkcja jest szkodliwa dla środowiska, jak na przykład czekolada czy różnorodne pochodne ropy naftowej, od kosmetyków po tkaniny syntetyczne), wystrzegać się klasizmu, rasizmu, ageizmu, seksizmu itp.

Żeby było jasne: wszystkie te sprawy są istotne i bynajmniej nie kwestionuję sensowności walki o nie, fakt jest jednak taki, że gdy je zsumujemy i poszukamy w polskim społeczeństwie elektoratu gotowego poprzeć je wszystkie jednocześnie, otrzymamy właśnie ok. 3 proc., o których mówiłem w wywiadzie. Są miejsca, gdzie jest lepiej, ale nigdzie instytucjonalna lewica nie święci dzisiaj szczególnych tryumfów. Nostalgia za starymi dobrymi czasami, gdy silne partie socjaldemokratyczne były gwarantem państwa dobrobytu, to w tej perspektywie niebezpieczne oszukiwanie samej siebie – były to organizacje, które według standardów współczesnej nowej lewicy nie wypadają wiele lepiej niż SLD. Panoszył się w nich patriarchat, rasizm i antysemityzm. W maju 1968 roku francuska Partia Komunistyczna oraz centrala związkowa CGT wybrały sojusz z konserwatywnym de Gaulle’em przeciw rewolcie studentów, którą ich działacze uważali za koszmarny skandal obyczajowy wywołany przez zepsute dzieci burżuazji.

Nostalgia za starymi dobrymi czasami, gdy silne partie socjaldemokratyczne były gwarantem państwa dobrobytu, to w tej perspektywie niebezpieczne oszukiwanie samej siebie – były to organizacje, które według standardów współczesnej nowej lewicy nie wypadają wiele lepiej niż SLD. | Jan Sowa

Co w takim razie robić? Są dwie możliwe strategie. Pierwsza to próba ustanowienia hegemonii wewnątrz ruchu lewicowego, czyli wysunięcie jakiejś sprawy na plan pierwszy i budowa wokół niej skutecznej koalicji wyborczej. Jest to warunek niezbędny dla sięgnięcia po hegemonię w szerszym kontekście społecznym i politycznym.

Sądzę, że te osoby, które moje przemyślenia na temat relacji między liberalną i konserwatywną lewicą odebrały jako radę, aby zbudować alians „na trupie kobiety”, odczytały je jako rozumowanie w tego rodzaju kategoriach. Nie jestem jednak w ogóle zwolennikiem strategii hegemonicznej – ani takiej, ani jakiejkolwiek innej. Próby jej wprowadzenia w życie musiałyby oznaczać jakiegoś rodzaju redukcjonizm i hierarchizację, co z konieczności byłoby krzywdzące dla tych, których sprawa zostałaby uznana za mniej ważną lub odłożona na później.

Co gorsze, jestem zdania, że niestety lewicową hegemonię można by zbudować tylko właśnie na takiej drodze, o jakiej mówiłem, czyli poprzez wycofanie radykalnych kwestii emancypacyjnych na dalszy plan. Z prostego powodu: budowa projektu hegemonicznego wokół dążeń emancypacyjnych jest projektem zasadniczo liberalnym. Znów, aby było jasne: nie chodzi mi bynajmniej o to, że kto popiera emancypację, jest z konieczności liberałem, ale o to, że przekonanie o prymacie emancypacji nad redystrybucją jest samo w sobie liberalne i byłoby atrakcyjne dla ludzi o takim właśnie światopoglądzie. Drogę tę może wybrać nowy liberalizm, ale nie nowa lewica.

Niestety lewicową hegemonię można by zbudować tylko na takiej drodze, o jakiej mówiłem, czyli poprzez wycofanie radykalnych kwestii emancypacyjnych na dalszy plan. Z prostego powodu: budowa projektu hegemonicznego wokół dążeń emancypacyjnych jest projektem zasadniczo liberalnym. | Jan Sowa

Na szczęście jest inne rozwiązanie, które nie skazuje nas na konieczność dokonywania równie niemożliwych wyborów. Skoro projekt lewicowy stał się zbyt skomplikowany, złożony i różnorodny, aby dało się go skutecznie reprezentować w formie partii politycznej walczącej o miejsce w parlamencie, być może powinniśmy patrzeć poza reprezentację, a tym samym poza hegemonię? To jest moim zdaniem właściwy kierunek poszukiwań, ponieważ koncentruje się na tym, co jest, jak napisałem wcześniej, zasadniczym problemem, czyli na mechanizmie przekładającym światopogląd obywateli i obywatelek na konkretną konfigurację politycznej władzy.

Nie chodzi mi przy tym o budowę ruchów społecznych zamiast partii politycznych, ale o reformę systemu politycznego od parlamentaryzmu ku demokracji, a więc w kierunku ustroju, w którym to my sami podejmujemy decyzje, nie cedując swojej politycznej sprawczości na polityków bądź partie. Problem pogodzenia różnorodnych dążeń w jednej strukturze organizacyjnej znika i nie musimy już zastanawiać się, jak dokonać niemożliwego, czyli trafnie reprezentować coś, co jest zbyt złożone, aby mogło sensownie zaistnieć w jakimkolwiek porządku jednorodnego przedstawicielstwa. Nie znika wcale walka czy debata polityczna, wciąż pozostaje bowiem problem, jak zbudować większościowe koalicje wokół konkretnych spraw. To jest jednak zadanie wykonalne i to dokładnie z powodów, na które wskazywały głosy polemiczne wobec mojego wywiadu: poparcie dla szeregu ważnych dla lewicy spraw jest o wiele silniejsze w społeczeństwie niż w klasie politycznej.

Takie same wnioski płyną też z osiągnięć niektórych ruchów emancypacyjno-krytycznych, jak na przykład ruchów miejskich czy feministycznych. Odniosły one niewątpliwy sukces w mobilizacji poparcia społecznego i w przewalczeniu konkretnych spraw, jak na przykład zatrzymanie pomysłu zaostrzenia prawa aborcyjnego czy szereg kwestii związanych z polityką miejską. Było to możliwe, ponieważ są to ruchy jednej sprawy, operują więc w rejestrach, w których na tyle, na ile jest to możliwe, słabnie ograniczenie wynikające ze złożoności postaw, dążeń i interesów w obrębie późnonowoczesnych społeczeństw.

Jak miałby taki system w praktyce wyglądać? Chodziłoby o coś na kształt propozycji wysuwanych przez zwolenników na przykład płynnej demokracji. Nie jest to bynajmniej demokracja wiecowa. Moglibyśmy nadal mieć przedstawicieli i przedstawicielki, ale, po pierwsze, byliby oni związani konkretnymi instrukcjami, po drugie, moglibyśmy ich prościej odwołać, po trzecie zaś, w szczególnych sytuacjach moglibyśmy wycofać reprezentację i podejmować decyzje samodzielnie. Co więcej, przedstawicielstwo byłoby rozbite na różne dziedziny – nie musielibyśmy wybierać jednego polityka czy partii, które miałyby podejmować za nas wszystkie decyzje, ale mielibyśmy do dyspozycji na przykład 10 głosów i moglibyśmy uznać, że dana osoba reprezentuje nas, gdy chodzi o kwestie ekologiczne, inna, gdy trzeba podjąć decyzję dotyczącą szkolnictwa, a jeszcze ktoś inny w sprawach polityki transportowej czy mieszkaniowej.

Niestety, wyobraźnia polityczna współczesnej lewicy jest pod tym jednym względem straszliwie ograniczona. Nawet najbardziej zażarci krytycy liberalizmu przyjmują jako oczywistą i niepowątpiewalną polityczną ramę parlamentaryzmu, która ma zasadniczo liberalny charakter. Pisałem wielokrotnie i obszernie na temat różnicy między parlamentaryzmem a demokracją i antydemokratycznej funkcji mechanizmów przedstawicielstwa [2]. Kto uważa, że powoływanie się na siebie samego to narcystyczne błędne koło, może dokładnie to samo przeczytać w książce amerykańskiego antropologa Davida Graebera „The Democracy Project” [3]. Taki był też sens projektu przedstawionego w mojej książce „Inna Rzeczpospolita jest możliwa”. Jeśli ktoś przeczytał w niej obietnicę, że możliwa jest inna partia czy inny parlamentaryzm, to po prostu się nie zrozumieliśmy, za co nikogo też nie winię – być może napisałem tę książkę źle i nie wynika z niej to, o co mi chodziło. Na pewno jednak nie zmieniłem poglądów.

 

Przypisy:

[1] Ostatnio tu: J. Sowa, „Populism or Capitalist De-modernization at the Semi-periphery: The Case of Poland”, „NonSite”, Issue #23 .

[2] Na przykład: J. Sowa, „Ciesz się, późny wnuku. Kolonializm, globalizacja i demokracja radykalna”, Kraków 2007; J. Sowa, „Bez państwa, czyli jak zdemokratyzować demokrację?” [w:] R. Górski, „Bez państwa. Demokracja uczestnicząca w działaniu”, Kraków 2007; J. Sowa, „Inna Rzeczpospolita jest możliwa. Widma przeszłości, wizje przyszłości”, Warszawa 2015.

[3] D. Graeber, „The Democracy Project: A History, a Crisis, a Movement”, New York 2013.