Ze zdumieniem, ale też z niejakim przerażeniem, przeczytałem tekst Beaty Klimowicz „Starsza pani bez godności, czyli przemilczenia w recepcji «Krótkiej wymiany ognia» Zyty Rudzkiej”. Jakoś zignorować tej wypowiedzi nie mogę, a umieszczenie polemicznego komentarza pod tekstem Klimowicz wydaje mi się reakcję niedostateczną. Sprawa jest zbyt poważna i ze wszech miar niepokojąca.

Ponieważ autorka „Starszej pani bez godności…” odwołała się między innymi do mojej recenzji (wprawdzie nazywam się inaczej niż podaje, ale mniejsza o to), od razu zaznaczam, że nie czuję się wywołany do tablicy, ani też nie będę tu brał w obronę trzech spostponowanych recenzentek, które – tak jak ja – wypowiedziały się na temat nowej powieści Zyty Rudzkiej, zgodnie pochwaliły ten utwór, no i – zdaniem Klimowicz – przeoczyły bądź świadomie przemilczały niewygodną kwestię. Piszący te słowa zrobił ponoć to samo: przegapił tęgi skandal.

Mowa pozornie zależna

Zanim dotknę fundamentalnego problemu, drobne przypomnienie. Rudzka swoją siedemdziesięcioletnią bohaterkę, Romę Dąbrowską, wyposażyła w pewien atrybut, niezbyt często pojawiający się w prozie kobiet – pozwoliła jej fantazjować na temat młodych męskich ciał, pragnąć ich zarówno w sensie erotyczno-romantycznym („położyć się przy nim. Blisko. Trwać tak do rana”), jak i iście seksualnym („chcę cię przelecieć na blacie”). Ilekroć jednak Roma uruchamia owe fantazje, tylekroć błyskawicznie i drastycznie zabija je w sobie, dokonując uczciwej i zarazem brutalnej samooceny. Nie ma najmniejszych złudzeń co do własnej cielesnej powłoki i zdrowotnej kondycji; wielokrotnie podkreśla – i to w całym utworze – że właściwie jedną nogą jest już w grobie. Kiedy więc w początkowych partiach „Krótkiej wymiany ognia” „młody samczyk”, z którym bohaterka jedzie metrem i który niejako czyta w jej „brudnych” myślach, „posyła wilgotne pocałunki”, po prostu cmoka w jej kierunku, staruszka reaguje nad wyraz przytomnie: „Nekrofil jeden, syczę, nekrofil!”.

Problem zasadza się na tym, że status wypowiedzi bohaterki nie jest do końca przesądzony. Zacytowaną przed chwilą frazę wraz z okalającymi ją zdaniami można wziąć za przykład użycia tak zwanej mowy pozornie zależnej. Nie wiemy zatem, czy w metrze Roma zasyczała dosłownie, czy też jej reakcja zachodzi w obrębie – absolutnie dominującego w tej powieści – monologu wewnętrznego. Sam przyjąłem, że idzie o tę drugą formę podawczą, toteż w recenzji napisałem, że „śmiałe fantazje nigdy nie wydostają się na zewnątrz”. Beata Klimowicz wzięła to z unik, odwołując się do mikrozdarzenia, kiedy to w mieszkaniu innego (bo chyba nie tego samego co w metrze) „młodego samczyka” Roma ma rzekomo proponować seks przytoczonymi już wcześniej słowami: „ja też chcę cię przelecieć na blacie. To jak?”. Egzaltowany Cyryl – najpewniej początkujący, nieudolny poeta – reaguje na te słowa płaczem. I właśnie ta mikroscenka oburzyła Klimowicz, legła u podstaw jej „demaskatorskiego”, pełnego moralizatorskiej pasji tekstu – wymierzonego tak w Rudzką akceptującą ponoć czyny tyleż niegodne, co prawnie zabronione (uprzedmiotowienie, molestowanie itd.), jak i w „ślepych” krytyków literackich, którzy owego skandalu zgodnie i tchórzliwie postanowili nie widzieć.

No dobra, niech będzie, że mowa pozornie zależna nie ma tutaj zastosowania. Nie bronię swojej interpretacji, przeciwnie – zawsze się cieszę, kiedy ktoś występuje z odmiennymi propozycjami. Zastanawiam się jednak, jak można nie rozpoznać – a to przecież prosty chwyt literacki – gry podjętej w „Krótkiej wymianie ognia”; gry zasadzającej się na budowaniu napięcia między niewygasłymi pragnieniami bohaterki i prawdą o jej ciele, wieku czy położeniu, którą to prawdę wypowiada bez mała obsesyjnie (na granicy masochizmu), mnożąc drastyczne, starczo-trupie określenia. Między innymi za ten koncept proza Rudzkiej została pochwalona – przez trzy koleżanki po krytycznoliterackim piórze oraz przeze mnie.

I jeszcze jedno dopowiedzenie dla tych, którzy powieści nie czytali. Roma, nie wykonawszy ostatecznie żadnego gestu, który zbliżyłby ją do Cyryla, uciekła w popłochu z jego mieszkania. Wcześniej zaś udała się do łazienki – by tak rzec – na przemyślenia, bardzo podobne do tych, które również w łazience podjął Vincent Vega z „Pulp Fiction”, przekonując samego siebie, że jednak nie przeleci pani Wallace, bo to żona szefa, a w ogóle lojalność jest bardzo ważna. Staruszka argumentuje inaczej niż bohater Tarantino: „Kiedyś byłam cała ciepła i wilgotna, sprawna w cipce i synapsach. Teraz nie wiem, gdzie cipka i czy mi została chociaż jedna synapsa”.

Casting na nadwiślańskiego Harveya Weinsteina

Ale nie o spór interpretacyjny idzie, lecz o kwestię fundamentalną. Zacznę od jednego zdania, a właściwie od jego końcówki. Brzmi ono: „Przecież niedawno umówiliśmy się, że stop tolerancji dla molestowania, że teraz jest era #MeToo i Janusz Rudnicki musi odejść”. Z pryncypialnego i, co tu kryć, niemądrego odporu, jaki Klimowicz daje Rudzkiej, domyślam się, że idzie – o zgrozo! – o całkiem realny postulat „odejścia” pisarza i pisarki. Lecz nie jako figur towarzyskich (ludzie, którym podajemy rękę, bądź nie), lecz podmiotów twórczych.

Jak zapewne pamiętamy, autor „Śmierci czeskiego psa” chlapnął coś nierozważnie i „niepolitycznie” w sytuacji towarzyskiej, a ponieważ podówczas rozpisano casting na nadwiślańskiego Harveya Weinsteina, padło na niego. Mogę nawet przyjąć, że słusznie – nie mam w tej sprawie zdania. Ale co to znaczy: „musi odejść”? Nie będzie drukowany i czytany? Nie mam nic przeciwko temu, żeby w okolicznościach kawiarnianych, przebywając w damsko-męskim towarzystwie Rudnicki był bardziej powściągliwy, ale – na Boga – nie w swojej prozie, od samego początku zresztą „niegrzecznej”, zadziornej, prowokacyjnej i niekiedy skrajnie wulgarnej. Jego prawa do tak rozumianego, umieszczonego w ramie literackiej występku jestem gotów bronić jak niepodległości – niechaj karty jego książek zapełniają tabuny molestantów, seksistów, mizoginów i tych wszystkich typków, których w życiu codziennym nie lubimy. Dokładnie temu służy literatura.

Paranoja, czyli era #MeToo

Co do książki Zyty Rudzkiej sprawa wydaje mi się tak oczywista, że aż wstyd ją wypowiadać. To jakiś obłęd! Lustrować fikcję literacką! Jako czytelnik „Krótkiej wymiany ognia” mogę tylko żałować, że pisarka nie poszła kilka kroków dalej, a więc że Roma nie wymusiła na Cyrylu seksu, nie wykorzystała swojej wysokiej pozycji artystycznej (ceniona poetka) względem adepta (opakowanego w młode, smaczne ciałko); słowem, fajnie by było, gdyby Beata Klimowicz miała jakoś tam uzasadnione (a nie wyssane z palca) przesłanki pozwalające jej formułować miażdżące oceny moralne bohaterów literackich. Oczywiście na tej samej zasadzie, co w XIX stuleciu, kiedy oceniano „moralność” Anny Kareniny, bo przecież nie Lwa Tołstoja. Takie rzeczy robi się zresztą do dziś, tyle że na poziomie szkoły podstawowej, pod wpływem nauczycielskiej zachęty: oceń postawę Króla Maciusia Pierwszego czy przemianę Ebenezera Scrooge’a.

Czuję się zażenowany, występując z tą interwencją. No ale właśnie do tego doszło, takie są koszty wejścia w aktualną paranoję, czyli w – jak chce Klimowicz – „erę #MeToo”. Na odcinku polowania na naszych Weinsteinów (obrzydliwców z krwi i kości) nadal zastój, w zasadzie żadnych sukcesów, więc bierzemy się za przeczesywanie zasobów literackich. A ponieważ współczesna męska proza jako rezerwuar treści seksistowskich, mizoginicznych czy „molestanckich” chyba jednak zawodzi, polujemy na czarownice – na oślep i bez sensu – w każdej przestrzeni fikcji literackiej, w prozie kobiet także. Rzecz jasna, nie chodzi o układ genderowy (proza mężczyzn – proza kobiet), idzie o same łowy – podjęte w obszarze artystycznego zmyślenia, a więc w rezerwatach, w których przecież polować nie wolno. A już na pewno nie w tak barbarzyński sposób, jak uczyniła to Beata Klimowicz.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.