[Uwaga – recenzja zawiera spoilery.]
Po bardzo obiecującym „Ostatnim Jedi” „Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” to – dla mnie przynajmniej – średniej wielkości katastrofa na wielu poziomach. Najbardziej oczywistym jest ten finansowy. Wszystko wskazuje na to, że „Solo” będzie pierwszym filmem w historii „Gwiezdnych wojen”, na którym producent straci pieniądze. Nie będzie to miało wpływu na kontynuację całej serii, bo przy swoim budżecie Disney może pozwolić sobie nawet na kilka innych porażek; może to natomiast skłonić firmę do rewizji cyklu wydawniczego i produkcji jednego filmu z gwiezdnego uniwersum rocznie.
Bezpośrednie powody kasowej porażki nie są do końca jasne. Kampania reklamowa, chociaż droga, była bardzo przeciętna i przede wszystkim bardzo późna – pierwszy trailer ukazał się zaledwie trzy miesiące przed premierą. Być może przegrzany był też rynek „Gwiezdnych wojen” – „Solo” zadebiutował zaledwie pół roku po „Ostatnim Jedi”, który zebrał w dodatku bardzo spolaryzowane recenzje. Otwarcie w maju, okresie premier innych hitów, też nie pomogło.
Recenzenci byli dla filmu nieco łaskawsi od widzów. Chociaż niewiele jest głosów zachwytu, na Rotten Tomatoes „Solo” osiągnął wynik 71 procent, zaś Metacritic oszacował go na 62/100. Moim zdaniem jednak najnowszy film Rona Howarda – który dosyć późno, bo na etapie, kiedy trzy czwarte zdjęć były już skończone, zastąpił Phila Lorda i Christophera Millera – to festiwal niezrealizowanych możliwości. Po dojrzałych i poważnych „Łotrze 1” i „Ostatnim Jedi” opowieść o młodości Hana Solo jest przygodówką dla młodzieży.
Rewolucja robotów
Osobiście uważam za bardzo znamienne, że zdecydowanie najciekawszą postacią całego filmu nie jest jego bohater. „Gwiezdne wojny” od zawsze szczyciły się małym panteonem nie-ludzkich postaci: niektórych żenująco nieudanych (Jar-Jar Binks), innych komicznie zapadających w pamięć (R2D2), jeszcze innych bardzo enigmatycznych (Jawowie). W „Solo” do tej grupy dołącza pilotka Lando Calrissiana o imieniu L3-37. Ale jej los jest też najlepszym przykładem tego, jak bardzo nieudany jest scenariusz filmu. L3, której głosu użyczyła Phoebe Waller-Bridge, to wyczulona na niesprawiedliwość i wszczynająca bunty rewolucjonistka, na co zwróciło zresztą uwagę kilku recenzentów. Jak bardzo jest wygadana, najlepiej podsumowuje krótka wymiana zdań z Lando; gdy ten wychodzi z kabiny i pyta ją, czy czegoś chce, pada krótka odpowiedź: „równych praw”. O tym z kolei, że droidy w uniwersum „Gwiezdnych wojen” to funkcjonalni niewolnicy, pisali już parę ładnych lat temu Snell Slayer i Jonathan Last, recenzent BBC z kolei wywiódł ich rodowód od wieśniaków z filmów Kurosawy (Lucas nigdy nie ukrywał fascynacji tym reżyserem). Notabene dekadę wcześniej podobne dyskusje o zniewoleniu toczyły się na forach fanów „SW” na temat klonowanych Szturmowców.
Źródłem niepowodzenia „Solo” są też standardowe problemy towarzyszące prequelom, które często wydają się nie do końca potrzebnymi dodatkami – o wielu wydarzeniach wiemy już przecież z pozostałych części. | Paweł Frelik
Radykalizm L3 to jedynie namiastka polityki „Ostatniego Jedi”, ale lepsze to niż nic, zaś jej emocjonalne wypowiedzi to i tak wartość dodana w stosunku do przeddisneyowskich części cyklu. Jaka logika rządziła scenariuszowym duetem Kasdanów (ojca i syna), którzy najpierw uczynili z L3 jedną z bardziej wyrazistych postaci pierwszej części filmu, a potem skazali część jej umysłu na nieme zamknięcie w komputerze pokładowym Sokoła Millenium na kolejne dziewięć (a pewnie i więcej) filmów? Oczywiście można takie wymazanie L3 odczytać jako lekcję pokazową dla zwolenników radykalnego wyzwolenia uciśnionych. Bardziej prawdopodobna wydaje się jednak trywialna bezmyślność scenarzystów połączona z rytualnymi już w nowej odsłonie franczyzy poprawkami, remontażami i korektami w ostatniej chwili – „Łotr 1” też był przecież radykalnie przemontowywany kilka miesięcy przed premierą.
Tego rodzaju rozjazdów, porażek i niedociągnięć jest więcej. Recenzenci zwracali uwagę na świetną grę aktorską Donalda Glovera, którego muzyczne alter ego, Childish Gambino, narobiło w okolicach debiutu filmu dużo medialnego szumu teledyskiem do „This is America”. Z kolei Alden Ehrenreich czuł się w obowiązku odnieść się do pogłosek, że studio musiało zatrudnić coacha, aby pomóc mu w roli.
Han niestety ważniejszy od Qi’ry
Po roztrwonieniu politycznego kapitału, jakim była L3, przez chwilę wydaje się, że motyw sprawiedliwości społecznej powróci wraz z postacią Enfys Nest (Erin Kellyman), która dodatkowo sugeruje, że przechwycone przez nią paliwo/pieniądze wesprą rebelię przeciwko Imperium. Uczynienie z młodej dziewczyny z nizin, dodatkowo inspirowanej postacią Arii Stark, twarzą niezgody zarówno na polityczny terror, jak i oportunistyczne interesy wydaje się świetnym ruchem, ale Nest znika tak szybko, jak się pojawiła, a wszyscy i tak bardziej kochają jej rywala, słodkiego drania Becketta (Woody Harrelson).
Problemem są także wsobne odniesienia. Sekwencja nadprzestrzennej ucieczki z Kessel (wspominanej we wcześniejszych i późniejszych filmach) to nic innego jak repryza ucieczki przez pole asteroidów z „Imperium kontratakuje”, napisanego – jakże by inaczej – przez Lawrence’a Kasdana. Nowa wersja jest oczywiście nasycona droższymi i nowszymi efektami, ale dramatyzmem – jak zauważył to na przykład recenzent „New Yorkera” – oryginałowi nie dorównuje.
Źródłem niepowodzenia „Solo” są też standardowe problemy towarzyszące prequelom, które często wydają się nie do końca potrzebnymi dodatkami – o wielu wydarzeniach wiemy już przecież z pozostałych części. Owszem, są wyjątki – „Fire Walk with Me” znacząco poszerzył nasze rozumienie „Twin Peaks”, nowa trylogia „Planety Małp” zupełnie zmieniła nasze spojrzenie na oryginalną serię, a nawet zbierający cięgi „Prometeusz” dodał parę elementów do skądinąd luźno konstruowanego uniwersum „Obcego”. „Solo” nie jest jednym z takich wyjątków. Jasne – to, że Han musi spotkać Chewbaccę, wygrać w karty Sokoła Millennium i zaprzyjaźnić się z Lando Calrissianem, wiedzieliśmy, ale pozostało jeszcze trochę przestrzeni, po której można by manewrować postacią Hana. Skąd wziął się bezczelny, choć dla niektórych ujmujący zawadiaka? Można to było rozegrać na kilka sposobów, nawet przy ograniczeniach późniejszej linii opowieści, ale Kasdanowie i Disney zagrali najbardziej zgraną kartą Hollywoodu, czyli nieszczęśliwą miłością, do której zatrudnili kolejną aktorkę z „Gry o tron”.
I w pewnym sensie mieli rację. Jakkolwiek jej rola okazuje się być w „Solo” drugoplanowa, Emilii Clarke udało się tchnąć w postać Qi’ry tajemnicę i głębię. Bynajmniej nie dzięki kończącej film rozmowie z Darth Maulem, która otworzyła kolejny potencjalny wątek opowieści o jej roli w linii czasowej oryginalnej trylogii. Na samym początku filmu Qi’ra wydaje się zwariowaną i nieco naiwną partnerką młodego Hana, ale kiedy ścieżki pary przecinają się ponownie po kilku latach podczas przyjęcia na jachcie Drydena Vosa, lekkość rozmowy i uśmiechu skrywa tajemnice i ból okresu rozłąki – bólu, przy którym strzelanie z dużych karabinów na błotnistych planetach to zabawa dla chłopców. Dramatyczny wybór pod koniec „Solo” jedynie dodaje postaci złożoności. Mało prawdopodobne jednak, aby stworzono film, którego Qi’ra byłaby główną bohaterką. Sądząc po polityce licencyjnej konglomeratów medialnych, ewentualne komiksy bądź powieści też zapewne jedynie poskrobią powierzchnię potencjalnie fascynującej opowieści o losie niezależnych kobiet, które nie są księżniczkami ani rewolucjonistkami. W końcu „Solo” jest o Hanie, którego historia przy historii Qi’ry to przygodowy western.
Skąd wziął się bezczelny, choć dla niektórych ujmujący zawadiaka? Można to było rozegrać na kilka sposobów, nawet przy ograniczeniach późniejszej linii opowieści, ale Kasdanowie i Disney zagrali najbardziej zgraną kartą Hollywoodu, czyli nieszczęśliwą miłością, do której zatrudnili kolejną aktorkę z „Gry o tron”. | Paweł Frelik
Zanim nadejdzie przyszłość
I w sumie jedyna rzecz związana z Hanem, nad którą zadumałem się po seansie, to że – w ramach logiki opowieści – jego szkolnie odegrana przez Ehrenreicha (żeby było jasne, Fordowskiego wcielenia też nie uważam za szczyt kunsztu aktorskiego) i pospiesznie wyrychtowana na zawadiacką brawurę postać nie ma zielonego pojęcia, co go czeka w przyszłości, a o czym my już wiemy: ślub z księżniczką, ale też dramat syna. I prawie życzyłem młodemu Hanowi, aby cieszył się chwilą i kolejną dekadą (bo tyle czasu z grubsza dzieli film od „Nowej nadziei”), bo potem będzie coraz mniej beztrosko. Ale to już tylko osobista refleksja – hurraoptymizm konkluzji „Solo” programuje nas na radosne przygody wesołej szmuglerskiej komandy w zawadiackim Sokole. I nie myślmy za bardzo, skąd w nim te wszystkie mapy kosmicznych skrótów.
Film:
„Han Solo: Gwiezdne wojny – historie”, reż. Ron Howard, prod. USA, 2018.