[Tekst zawiera spoilery]

Kultura Aborygenów, którzy dziś stanowią tylko kilka procent ludności Australii, była i jest najważniejszym elementem promocji tego kraju. Została przyjęta na trwałe przez „białą Australię”, by reprezentować tamtejszy dorobek i dziedzictwo. Didgeridoo (tradycyjny instrument aborygeński), bumerang, charakterystyczny pointylistyczny styl malarski, walkabout (inicjacyjna wędrówka przez busz), popularny wizerunek półnagiego tubylca stojącego na jednej nodze i opartego o włócznię na tle czerwonego outbacku – to wszystko wciąż buduje bezdyskusyjnie uproszczony, popularny obraz Australii.

Do tego momentu prowadziła jednak długa i krwawa droga. Kino australijskie od początków swojego istnienia czerpało inspirację z lokalnego krajobrazu. Otwartych przestrzeni, buszu, zmitologizowanego outbacku (oznaczającego dosłownie to, co poza cywilizacją), którego nieliczni mieszkańcy Australii tak naprawdę doświadczyli. Ziemia to też najistotniejszy element kultury aborygeńskiej. W krajobraz ten, eksploatowany przez Thorntona w „Sweet Country”, Aborygenów aż do lat 60. XX w. wpisywano jako element flory i fauny. Uznanie ich za ludzi byłoby bowiem równoznaczne z nadaniem im praw wolnych obywateli.

Kultura Aborygenów była i jest najważniejszym elementem promocji Australii. Prowadziła do tego jednak długa i krwawa droga. | Martyna Olszowska

Tubylcy australijscy, w przeciwieństwie do amerykańskich Indian, stali na straconej pozycji, bo nie mieli nic do zaoferowania białym kolonizatorom. Ich kultura, jedna z najstarszych na świecie, nie uznaje własności prywatnej i trwałych dóbr materialnych. O wiele cenniejsze są dla jej przedstawicieli chronione przez kolejne generacje Pieśni Stworzenia, opowieści związane z zamieszkiwanymi przez klany terenami.

Prawo i bezprawie

„Sweet Country” to film eksploatujący konwencję westernu, lecz zarazem wychodzący poza jej ramy. Thornton, z wykształcenia operator, który sam odpowiadał za zdjęcia również do swojego najnowszego filmu, zadziwia precyzją i narracyjną oszczędnością. Niemal każda scena przesycona jest dodatkowymi kodami, często wymagającymi znajomości australijskiej kultury i historii do ich odczytania.

Wystarczy spojrzeć na postaci, które Thornton umieszcza w samym sercu kontynentu (historia rozgrywa się w Alice Springs w latach 20. XX w.). W historii Sama (debiutujący na ekranie aborygeński aktor Hamilton Morris), który w obronie własnej i żony zabija białego farmera i zostaje zmuszony do ucieczki, zawarł wiele wątków, które ukształtowały australijskie społeczeństwo.

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora

Pijak Harry, ofiara Sama, to weteran I wojny światowej, która przeorała świadomość młodego narodu i właściwie stała się jego pierwszym krokiem w dorosłość. To wtedy powstała legenda Galipolli i Anzacu (żołnierzy korpusu armii australijskiej i nowozelandzkiej). Dla podówczas czteromilionowego kraju kilkadziesiąt tysięcy ofiar oznaczało, że niemal w każdej miejscowości wiele rodzin przeżyło śmierć najbliższych. Ci, którzy przetrwali, powrócili okaleczeni fizycznie i psychicznie. Ofiary nieswojej wojny. Fred (Sam Neill) to mocno wierzący chrześcijanin, który wkrótce będzie ewangelizować tubylców, świadomie bądź nie zabijając ich kulturę i tożsamość. Sierżant Fletcher, mówiący o sobie „to ja jestem prawem”, to weteran walk ze słynnym gangiem Neda Kelly’ego, buszrendżera, symbolu egalitaryzmu oraz walki o równe prawa z opresyjnym brytyjskim systemem i jego przedstawicielami, policjantami. Żona Sama ma szansę stać się ofiarą tzw. straconego pokolenia, którego przedstawicielom odebrano dzieci lub których odebrano rodzicom, osadzając w specjalnych ośrodkach. Młody chłopak Philomac symbolizuje natomiast początek drogi, która doprowadzi do kulturowej katastrofy – zatracenia własnej tożsamości, demoralizacji, osamotnienia, zagubienia w dwóch różnych kodach społecznych.
„Bez tradycji, bez kultury, jak mamy odprawić ceremonię? Nie umiem śpiewać żadnych pieśni zaklinających deszcz. Nic” – mówi do chłopaka starszy Aborygen – „Ojciec Kennedy’ego ukradł nam kraj, a teraz ty kradniesz jak białasy. Bez tradycji, bez marzeń, zawsze będziesz taki jak oni”. Świat przedstawiony w „Sweet Country” dzielił się również na osady białej ludności, osamotnione w outbacku farmy i tereny tubylcze. Wkrótce biali osadnicy zabiorą wszystkie tereny zamieszkiwane przez rdzenną ludność. Prawo do ziemi aborygeńskie klany zaczną odzyskiwać dopiero pod koniec lat 80. XX w.

Dochodzenie do głosu

Zmiany w sposobie myślenia na temat dotychczasowych relacji aborygeńsko-australijskich oraz w prawodawstwie przyniosły tak naprawdę dopiero lata 90. XX w. Słynna przemowa wygłoszona w 1992 r. przez ówczesnego premiera Paula Keatinga, w której przeprosił on za zbrodnie dokonane na tubylczej ludności przez białych Australijczyków, była tych zmian symbolicznym początkiem, jak również zainicjowała proces Reconciliation, pojednania między Aborygenami i białymi Australijczykami.

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora

Przemiany w systemie kinematografii australijskiej na przełomie XX i XXI w. oraz zmiany społeczne sprawiły, że w ostatnich dwóch dziesięcioleciach twórczość reżyserów pochodzenia aborygeńskiego jest wspierana i promowana. Jak dużą zmianę przeszło kino australijskie na przełomie wieków, pokazują liczby. Na około 600 pełnometrażowych fabuł, które powstały w Australii i były dystrybuowane od 1970 r. do końca XX w., jedynie trzy zostały wyreżyserowane przez twórców pochodzenia aborygeńskiego. Od połowy lat 90. XX w. powstało takich filmów około 20, poza produkcjami, które dotykały kwestii aborygeńskich i które wyreżyserowali twórcy o nieaborygeńskich korzeniach (jak trylogia Rolfa de Heera – jednego z najciekawszych twórców współczesnego kina australijskiego: „The Tracker”, 2002, „Dziesięć czółen”, 2006, i „Charlie’s Country”, 2013, czy „Polowanie na króliki” Philipa Noyce’a, 2002,). Kolejnym reżyserom aborygeńskim zdecydowanie przetarto drogę, czego dowodem jest międzynarodowe uznanie dla Warwicka Thorntona.

Dziś poza nim liczą się przede wszystkim Rachel Perkins, Ivan Sen czy Richard Frankland. Urodzeni w małych miasteczkach, w których żyją silne społeczności aborygeńskie, debiutowali nagradzanymi filmami krótkometrażowymi, a następnie odnieśli sukces w pełnym metrażu.

Droga bez powrotu

Thornton, wychowany w australijskim interiorze, od ponad dwudziestu lat pracuje w przemyśle filmowym. Był między innymi operatorem Rachel Perkins przy serialu „First Australians” oraz jej debiucie „Radiance”. Za swoje krótkie metraże „Nana” (2007) oraz „Green Bush” (2005, po części autobiograficzną opowieść o didżeju z małej aborygeńskiej stacji radiowej) został nagrodzony na festiwalu w Berlinie.

Thornton nie waha się grać narracją i formą filmową. W „Sweet Country” wplata sceny, które choć wyprzedzają oglądane na ekranie wydarzenia, jedynie sugerują, co może zajść, zapowiadają, intrygują, ale nie odkrywają wszystkich kart. Film jest brutalny, ale nie brutalizuje rzeczywistości bez potrzeby. Reżyser odwołuje się do klasyków kina australijskiego i niemal bezpośrednio je cytuje, często by oddać im hołd. W jednej ze scen mieszkańcy Alice Springs oglądają „The Story of the Kelly Gang” Charlesa Taita (1906), uznawany za pierwszy pełnometrażowy film w historii kina w ogóle.

Źródło: Materiały prasowe dystrybutora

W nagrodzonym w Cannes debiucie „Samson i Dalila” (2009) Thornton obył się niemal bez dialogów. Historia ucieczki dwojga nastolatków z marazmu aborygeńskiej osady do miasta dotyka problemu współczesnej sytuacji społeczności aborygeńskiej – tematu częstego w najnowszym kinie Australii. Thornton wskazuje na palący problem młodego pokolenia Aborygenów, które zawieszone między tradycją przodków a białą społecznością próbuje odnaleźć własną tożsamość w Australii XXI w. Reconciliation okazuje się jedynie fasadą, za którą kryje się długa historia naznaczona uprzedzeniami, rasizmem i obustronnym okrucieństwem. Alkoholizm, przemoc domowa, narkotyki, bezdomność, bezrobocie – kino australijskie nie bez powodu doszukuje się przyczyn problemów trawiących społeczność aborygeńską w zagubieniu własnej kulturowej tożsamości. W filmie Thorntona nastoletnia para bohaterów ukojenie i ratunek znajduje w powrocie do korzeni, do natury.

Powrót do korzeni dla bohaterów „Sweet Country” nie jest możliwy. Porywani w dzieciństwie, oderwani od ziemi i klanu, w którym się wychowali, nie są w stanie uczynić kroku wstecz. | Martyna Olszowska

Ciekawe, że ów powrót do korzeni nie jest możliwy dla bohaterów „Sweet Country”. Porywani w dzieciństwie, oderwani od ziemi i klanu, w którym się wychowali, nie są w stanie uczynić kroku wstecz. Trwają w zawieszeniu między dawnym życiem a rzeczywistością kreowaną przez białych osadników. Jedną z najbardziej symptomatycznych i mocnych scen filmu Thorntona jest atak na żonę Sama, którego dopuszczają się członkowie aborygeńskiego klanu. Sam zmuszony jest zabić dwóch napastników. Powtórne „walkabout” nie udaje się. Powrotu nie ma.

„Jaką mamy szansę? Jaką szansę ma ten kraj?” – pyta zrezygnowany Fred po tragicznych wydarzeniach w zakończeniu filmu. Dla niego odpowiedzią staje się budowa kościoła, symbolu nie tylko nowej religii, ale też całego systemu prawa i wartości. Wydaje się, że Thornton udziela innej odpowiedzi. W ostatniej scenie Philomac wrzuca do wody skradziony zegarek, symbol białej kultury. Czyżby ratunkiem było właśnie odnalezienie swojej kulturowej tożsamości i powrót do tradycji?

 

Film:

„Sweet Country”, reż. Warwick Thornton, Australia 2017.