Szanowni Państwo!

Co mają wspólnego bezkrytyczni zwolennicy opozycji z trenerem Adamem Nawałką? Chcą wygrać dwa różne pojedynki, nie zmieniając taktyki. Tak jak selekcjoner polskiej kadry zdecydował się przygotowywać drużynę do mistrzostw świata według dokładnie takiego samego schematu, jak przygotowywał ją do mistrzostw Europy przed dwoma laty – i wystawić „sprawdzonych” zawodników niezależnie od bieżącej formy – tak i część zwolenników dzisiejszej opozycji liczy na to, że wygra wybory, powtarzając tę samą co niegdyś narrację.

Narrację przeciwstawiającą czarną, eurosceptyczną, prowincjonalną, religijną i gorzej wykształconą masę głosującą na PiS, proeuropejskim, młodym, zdolnym i atrakcyjnym, głosującym na Platformę Obywatelską. W tej optyce nie ma miejsca na inne grupy, a kto wyłamuje się z podziału, zostaje natychmiast ochrzczony mianem symetrysty, czyli – świadomym czy nie – agentem „dobrej zmiany”. W rzeczywistości zwolennicy tego podejścia toczą starą bitwę w nowych warunkach, kompletnie ignorując fakt, że to, co zadziałało raz – kiedy udało się z PiS-u zrobić symbol „obciachu” – nie zadziała raz jeszcze.

A zmiana jest zasadnicza. Weźmy chociażby stosunek do Unii Europejskiej. W 2007 roku, po wyraźnym pogorszeniu się relacji Polski z Niemcami, Francją czy UE jako taką, zapowiedź normalizacji złożona przez Platformę mogła budzić nadzieję. Ale przesuńmy się o jedenaście lat do przodu i nawet w warunkach dramatycznego konfliktu Warszawy z Brukselą nie bardzo wiadomo, na czym „normalizacja” miałaby polegać. Załóżmy, że po przejęciu władzy przez PO Unia wycofa się z groźby zamrożenia Polsce prawa głosu w Radzie Europejskiej. Ale co potem – co z imigrantami, strefą euro, bliższą integracją polityczno-ekonomiczną, ochroną granic, co wreszcie w sytuacji, gdy jako państwo zostaniemy w UE płatnikiem netto?

W 2007 roku wystarczyło obiecać Polsce powrót do normalności w normalnej Unii. Ale dzisiejsza Unia nie jest wcale tym, czym była przed laty. Pod naporem kryzysów zaczyna się proces jej przebudowy, który wymaga choćby ogólnej wizji tego, w jakiej Unii i na jakim miejscu chcemy być. Tymczasem polska opozycja na co dzień nie ma na ten temat niemal nic do powiedzenia. Nowoczesna, co prawda, opowiada się za przyjęciem euro, ale nie próbuje do sprawy zbyt energicznie przekonywać. Natomiast Platforma, ustami Grzegorza Schetyny, na ostatniej konwencji zapowiedziała – w stylu charakterystycznym dla przewodniczącego – że o euro dopiero zacznie rozmawiać. I na zapowiedziach się skończyło. A przecież sam temat euro wymaga ogromnej debaty z Polakami. Należałoby uczciwie opowiadać o ciemnych i jasnych stronach wspólnej waluty. Skoro to trudne, pozostaje więc straszenie, że Prawo i Sprawiedliwość chce nas wyprowadzić z UE – na co politycy PiS-u prześmiewczo odpowiadają, że nic takiego nie planują. Na tym „owocna” dyskusja o przyszłości Polski się kończy.

Jan Kubik, socjolog z University College London, w rozmowie z Karoliną Wigurą i Tatianą Barkovskiy przedstawia sześć punktów, które powinna zrealizować opozycja, jeśli chce myśleć o zwycięstwie w wyborach. Jednym z nich jest właśnie „uświadomienie społeczeństwu strategicznej roli Unii Europejskiej dla Polski”. „Zupełnym szaleństwem jest to”, mówi Kubik, „że nie mówi się o niej spokojnie, systematycznie, pokazując nie tylko materialne korzyści z członkostwa. To, co ciągle podmywa PiS, na przykład pozytywny wizerunek Unii, musi być wzmacniane”.

Owo wzmocnienie jednak nie następuje. Czy nie należałoby poszukiwać głębszych powodów tego zaniechania?

„Ostry spór PO–PiS wykreował się po wyeliminowaniu SLD z wielkiej polityki i służy obu stronom”, mówi Rafał Woś, publicysta „Polityki” w rozmowie z Karoliną Wigurą. „Wzajemnie oskarżają się o zdradę i o zamach na demokrację, ale to właśnie stanowi ich rację istnienia. Jedni obstawiają zwycięzców transformacji, drudzy przegranych; jedni są bardziej kosmopolityczni, a drudzy bardziej narodowi. To jest monopartia, w formie duopolu, a wszyscy ci, którzy nie chcą się zapisać do którejś z frakcji współczesnego PZPR, znaleźli się w tym gronie, które nazwano
symetrystami”. Co jednak oznacza w czerwcu 2018 roku ów symetryzm?

Pojęcie – wprowadzone przez redakcyjnych kolegów Rafała Wosia, Wiesława Władykę i Mariusza Janickiego – początkowo wpisywało się w próbę zdiagnozowania podziałów politycznych pod rządami PiS-u, nowego narysowania politycznej mapy. Z czasem jednak zamieniło się w epitet. Zaczęło służyć jako pałka na politycznych przeciwników, nie dość, jak sądzono, „totalnych” w formie czy treści opozycjonistów. Etykietka obejmowała coraz liczniejszą grupę obserwatorów i komentatorów sceny politycznej. Część z nich zresztą, może z przekory, może z przekonania, zaczęła określać w ten sposób samych siebie.

„Pod hasłem symetryzmu rozumiem pewnego rodzaju zmęczenie tym sporem, które angażuje dwa marginesy – «Gazetę Polską» i «Newsweeka»”, wyjaśnia w rozmowie Grzegorz Sroczyński z Gazety.pl. „Oczywiście, symetryści się podzielą – i to bardzo dobrze; chętnie bym się kłócił z Klubem Jagiellońskim o podatki i patriotyzm. Nie widzę jednak żadnego sensu w uczestniczeniu w sporze o to samo pomiędzy PiS-em i PO. Emocje zgromadzone tam do niczego nie prowadzą”.

Taka postawa bardzo często spotyka się z krytyką rozgoryczonych „alarmistów”, oskarżeniami o świadome lub nie sprzyjanie PiS-owi, o podcinanie gałęzi liberalnej demokracji, na której wszyscy siedzimy, wreszcie o skazywanie Polski na marginalizację w Unii Europejskiej. Symetrystom zarzuca się też polityczną naiwność. Celem politycznym numer jeden powinno być odsunięcie PiS-u od władzy, a to może osiągnąć jedynie bezwarunkowa i zjednoczona opozycja.

Sęk w tym, że w połowie 2018 roku widać, iż ataki na symetryzm blokują rozwój lewicy jako trzeciej siły politycznej. Od dawna jako symetrystów określano partię Razem. Obecnie z tego punktu widzenia problematyczny staje się come back SLD, który w wyborach samorządowych obok PO oraz PiS-u wystawia własnych kandydatów.

Argument o potrzebie jedności podpiera się przy tym często przywołaniem doświadczeń z czasów PRL, kiedy to opozycja działała rzekomo jak jeden mąż i tylko dzięki owej jedności oraz bezwzględnej krytyce władzy doprowadziła do upadku komunizm. „Gdyby dysydenci w czasach PRL – a wielu z nich miało poglądy socjalistyczne – wzruszali się równością, «awansem cywilizacyjnym» i powszechną dostępnością żłobków, to nadal rządziliby pierwsi sekretarze”, pisze Mariusz Janicki w ostatnim numerze „Polityki”.

To symboliczny cytat, bo pokazuje, że tak zwany spór o symetryzm opisywany jest także w kategoriach międzypokoleniowych. Doświadczeni dziennikarze i politycy, krytykując odstępstwa od totalnej opozycyjności i alarmizmu, podpierają się swoim doświadczeniem z czasów Polski Ludowej. W ich mniemaniu właśnie te doświadczenia sprawiają, że współcześnie widzą zagrożenia lepiej i wyraźniej niż przedstawiciele „młodych”. Tymczasem przynajmniej część z „młodych” zwykle deklaruje szacunek do ówczesnych opozycjonistów. Jednocześnie jednak zadaje pytanie, czy stawiają oni współcześnie prawidłowe diagnozy. Właśnie dlatego, że wszystko, co się dzieje obecnie, jest natychmiast filtrowane przez epokę Polski Ludowej.

Problem w tym, że dotychczasowa strategia alarmistów po prostu nie działa sondażowo. Pouczające, iż SLD wyrósł niejako „obok” sporów pomiędzy PO a PiS-em. Choćby ostatnio w sprawie bojkotowania określonych programów w telewizji publicznej, do którego nawoływali przedstawiciele opozycji parlamentarnej, postkomuniści postanowili pójść innym torem niż „totalna opozycja”. Partia Włodzimierza Czarzastego wyraźnie otrzymała sondażową premię za to, że podąża trzecią drogą.

Wreszcie, co najbardziej nas zajmuje, spór o tak zwany symetryzm ma także – a może przede wszystkim – destrukcyjny wpływ na jakość debaty o państwie i polityce oraz pracę samych dziennikarzy. „Na poczucie komfortu widza, słuchacza, czytelnika korzystnie wpływa to, że wie, czego może się po kimś spodziewać. Temu sprzyja również dzielenie życia publicznego na dwie walczące ze sobą sfery, które apelują o jedność w swoich szeregach”, mówi często oskarżany o symetryzm Konrad Piasecki w rozmowie z Karoliną Wigurą i Jakubem Bodzionym. „Jeśli ktoś wymyka się z tego szeregu, kwestionuje potrzebę mówienia jednym z dwóch obowiązujących przekazów, to zaczyna być postrzegany jako czarna owca – drażni i wywołuje dysonans poznawczy”.

Tak oto cecha, która od zawsze była u dziennikarzy i intelektualistów powodem do chwały – niezależność i zdolność do wytrącania odbiorcy z intelektualnych kolein – dziś stała się przedmiotem oskarżeń. Próby pacyfikowania tak zwanych symetrystów nie pomogą nie tylko opozycji.

Na dłuższą metę – poza koszmarnymi kłopotami z praworządnością, które nam zafundowano od 2015 roku – dodatkowo jeszcze szkodzą jakości polskiego państwa.

Zapraszam do lektury,
Łukasz Pawłowski

 

Stopka numeru:
Koncepcja Tematu Tygodnia: Karolina Wigura.
Opracowanie: Karolina Wigura, Jakub Bodziony, Filip Rudnik, Tatiana Barkovskiy, Grzegorz Błaszczyk, Victoria Zhuhan.