Stand-up, podobnie jak seriale, filmy czy dokumenty, stał się w ostatnich latach zarówno beneficjentem, jak i ofiarą rynkowej dominacji platformy Netflix. Praktycznie co tydzień pojawiają się na niej nowe stand-up specials, sfilmowane na żywo występy komików, które są najczęściej sublimacją wielokrotnie wykonywanej podczas całej trasy rutyny. W nieustannie powiększającym się repertuarze Netflixa można znaleźć uznane nazwiska (Chris Rock, Tig Notaro, Patton Oswalt), wschodzące gwiazdy (Ali Wong, John Mulaney), a także komików spoza Stanów Zjednoczonych, którzy dopiero stoją u progu międzynarodowej kariery.

Przy takiej ilości komediowego materiału coraz trudniej oddzielić występy wybitne od przeciętnych czy przereklamowanych (a raczej znaleźć na to czas). Od miesiąca jednak w środowisku stand-upowym powtarza się wciąż tylko jedno nazwisko: Hannah Gadsby. Jej monolog „Nanette” zachwycił fanów stand-upu na całym świecie, włącznie z tymi najbardziej wymagającymi, czyli innymi komikami, którzy nie szczędzili hiperbolicznych pochwał w mediach społecznościowych. W ciągu kilku dni australijska komiczka, znana głównie na swoim kontynencie (w Polsce do tej pory można było obejrzeć serial „Please Like Me”, w którym Gadsby pojawia się w drugoplanowej roli), znalazła się w panteonie branży. I co najciekawsze, dokonała tego występem, w którym bezlitośnie oskarża swoją formę sztuki i obnaża jej niedostatki, dekonstruując żarty i puenty niemal tuż po ich wypowiedzeniu. „Nanette” to paradoksalny monolog – jednocześnie zabawny, autotematyczny i poruszający. Gadsby próbuje się w nim rozliczyć z doświadczeniami życiowymi, którymi dzieliła się do tej pory przede wszystkim poprzez stand-up. A kiedy ta konwencja okazała się niewystarczająca, porzuca jego ograniczenia i wychodzi poza ustaloną formę, żeby opowiedzieć własną historię w odpowiedni sposób.

Stand-up: dekonstrukcja

„Nanette” fascynuje nie tylko na poziomie pojedynczych żartów i historii, które same w sobie są dopracowane co do słowa, pauzy i puenty, ale przede wszystkim jako całość o przemyślanej strukturze i dramaturgii. Gadsby stopniowo i niezauważalnie wciąga widzów w swój świat i sposób myślenia. Najpierw sprawia, że czują się komfortowo, kiedy jej opowieści suną utartym torem, do którego przyzwyczaili publikę liczni komicy na przestrzeni czasu, a potem, w najmniej spodziewanym momencie, wykoleja cały pociąg. Następnie cierpliwie, krok po kroku analizuje swoje komediowe rzemiosło, żeby wyjaśnić, dlaczego tak się właśnie stało.

Gadsby stopniowo wciąga widzów w swój świat i sposób myślenia. Kiedy jej opowieści suną utartym torem, czują się komfortowo. Jednak nagle wykoleja ona cały pociąg. | Karol Kućmierz

W opowieściach o swoim dorastaniu jako lesbijki w konserwatywnej Tasmanii, gdzie wszelkie kontakty homoseksualne były nielegalne aż do 1996 roku, czy o spotkaniach z ludźmi, którzy przy pierwszym kontakcie biorą ją za mężczyznę, Gadsby początkowo rozładowuje wszelkie napięcia autoironicznym humorem i rozbrajającymi one-linerami. W tej niekończącej się sinusoidzie pomiędzy napięciem a jego rozładowywaniem upatruje zresztą esencji stand-upu. Mimochodem wspomina, że niektórzy zarzucają jej niewystarczającą ilość „lesbijskiego kontentu” w monologach, podczas gdy ona właściwie identyfikuje się przede wszystkim jako „zmęczona” (w domyśle: ciągłym mówieniem o swojej orientacji), podkreślając tym samym swoją niejednoznaczną relację ze społecznością LGBTQ. Często wplata w swoje anegdoty autotematyczne dygresje o tym, w jaki sposób konstruuje swoje żarty. Szok pojawia się dopiero w dalszej części występu, kiedy komiczka powraca do niektórych historii i ujawnia ich prawdziwy przebieg, wykraczający poza sztywne komediowe ramy. Szczególnie porusza jedna z nich, która w rzeczywistości skończyła się dużo bardziej tragicznie niż w pierwotnej, żartobliwej wersji, skrojonej do wymogów stand-upowego schematu.

Koszt komedii

Słynna wśród komików sentencja mówi, że „komedia to tragedia plus czas”. Wszystko się zgadza, tylko prawie nikt nie mówi o realnych emocjonalnych kosztach, które ponoszą artyści, przepracowując trudne sytuacje z własnego życia w łatwo przyswajalne dowcipy. Ponadto komicy to najczęściej osoby o ponadprzeciętnej wrażliwości, przeżywające rzeczywistość bardzo intensywnie. Występując na scenie, traktują swoje życie w pierwszej kolejności jako komediowe tworzywo. Dzięki temu tworzą sztukę, która porusza publiczność, ale cena jest niewspółmiernie wysoka. Gadsby bezceremonialnie ujawnia autentyczne traumy i niezagojone rany, które kryją się pod powierzchnią żartów. Pokazuje również, jak zamknięta forma komedii sprawiła, że nigdy nie opowiedziała swojej historii w należyty sposób, bo nie pasowała ona do utartych ścieżek stand-upu. Dlatego w „Nanette” mówi o tym, że musi w końcu porzucić komedię – i z pewnością to robi w wielu momentach swojego najnowszego performansu.

Gadsby bezceremonialnie ujawnia traumy i rany, które kryją się pod powierzchnią żartów. | Karol Kućmierz

W trakcie całego monologu Gadsby analizuje również, dlaczego autoironiczny styl, który praktykuje przez całą swoją karierę, sprawia, że tak naprawdę poniża samą siebie, żeby zapewnić rozrywkę widzom. Stand-upowa formuła niejako wymusza upokorzenie, żeby w ogóle można było zabrać głos, szczególnie będąc przedstawicielem mniejszości. Poza tym skupienie się tylko na tych aspektach własnej narracji, które dają się zamknąć w formie żartu i podsumowującej go błyskotliwej puenty, skutkuje tym, że komiczka ukrywa – także przed sobą – kluczowe aspekty własnej historii. A żarty nie wystarczają, żeby przeżyć katharsis, do tego potrzebna jest prawdziwa opowieść. To ona generuje empatię i jest tym, co potrzebują usłyszeć widzowie będący w podobnej sytuacji życiowej jak Hannah Gadsby. Sama mówi, że wiele by dała, żeby usłyszeć w młodości taką opowieść jak swoja.

Gniew i rzemiosło

„Nanette” to dla Gadsby także okazja, żeby dać upust złości. Nie obawiając się, że wyalienuje sporą część swojej publiczności – przede wszystkim białych heteroseksualnych mężczyzn – precyzyjnie artykułuje gniew na patriarchalny system oraz na wynikający z niego kult artysty geniusza. Stand-uperka znalazła świetny sposób, żeby wykorzystać swoje wykształcenie historyczki sztuki, i analizuje różne odmiany mitu twórcy na podstawie życiorysów Vincenta van Gogha i Pabla Picassa. Pierwszy z nich co prawda cierpiał na chorobę psychiczną, ale dzięki temu powstały wybitne dzieła. Drugi był okrutnym mizoginem, ale prawie nikt nie zwraca na to uwagi, bo „czym byłby świat bez kubizmu”. Za każdym razem reputacja artysty okazywała się najważniejsza. Gadsby rozprawia się z hipokryzją stojącą za takim podejściem i pochyla się nad losem kobiet w historii sztuki, płynnie przechodząc do Harveya Weinsteina i ruchu #MeToo. Jej głos jest szczególnie istotny w środowisku stand-upowym, które zbyt długo funkcjonowało jako elitarny klub dla mężczyzn, przez co transgresje takich komików jak Bill Cosby czy Louis C.K. latami nie wychodziły na jaw.

W każdym momencie „Nanette” możemy podziwiać doskonałe rzemiosło Hannah Gadsby. To, jak panuje nad tekstem i niuansami performansu; jak płynnie przechodzi od frywolności do pełnej powagi; jak sprawia, że widzom śmiech zamiera w gardłach i w Sydney Opera House zapada cisza, w której można by usłyszeć upadającą szpilkę. Gadsby zdaje sobie sprawę ze swojej siły, wie, że jest w pełni komediowych możliwości i wykorzystuje to, żeby powiedzieć coś naprawdę istotnego. Przełomowy charakter „Nanette”, o którym mówią komicy i krytycy, wynika między innymi z tego poczucia siły. Gadsby osiągnęła już wszystko jako stand-uperka i teraz poczuła się wystarczająco pewnie, żeby zwrócić się przeciwko sztuce, która ją ukształtowała. Artystka spogląda z dystansem na swoją działalność i rozkłada ją na oczach widzów na czynniki pierwsze, nie tracąc przy tym ostrości humoru, a zyskując pewien patos i dając publiczności poczucie uczestniczenia w czymś niezwykle ważnym. Proporcje w jej monologu są tak precyzyjnie wyważone, że komicy lub komiczki o mniejszym doświadczeniu scenicznym nie byliby w stanie udźwignąć takiego ciężaru. Natomiast Hannah Gadsby sprawia, że ten spacer po linie nad wulkanem wydaje się najłatwiejszą rzeczą pod słońcem. Po obejrzeniu „Nanette” zwyczajny, trzymający się standardu stand-up sprawia wrażenie pozbawionego charakteru.

Dlaczego autoironiczny styl, który standuperka praktykuje przez całą karierę, sprawia, że tak naprawdę poniża ona siebie dla rozrywki widzów? | Karol Kućmierz

Nowe ścieżki stand-upu

„Nanette” pojawia się w interesującym momencie, w którym sztuka stand-upu poszukuje nowych środków wyrazu i zaczyna w coraz większym stopniu wykorzystywać nowe pomysły narracyjne oraz formę wizualną. Hannah Gadsby nie jest jedyną komiczką, która wyznacza nowe kierunki, chociaż jej performans zdaje się podsumowaniem pewnego nurtu, który kiełkuje od kilku lat. Na pewno należy do niego Tig Notaro, która w jednym ze swoich występów niespodziewanie zdjęła koszulkę, eksponując blizny po mastektomii, i kontynuowała swój monolog, jakby nic się nie stało. Patton Oswalt w swoim ostatnim show, zatytułowanym „Annihilation”, mówił o śmierci swojej żony i wychowywaniu córki po tym tragicznym wydarzeniu. Chris Gethard w „Career Suicide” bez żadnej autocenzury opowiadał o swoich zmaganiach z depresją i myślami samobójczymi, z małą domieszką tradycyjnej komedii. Z kolei Neal Brennan w „3 Mics” podzielił swój monolog na trzy mikrofony: przy pierwszym czytał z kartki one-linery, przy drugim dzielił się swoimi osobistymi doświadczeniami w walce z depresją, a przy trzecim prezentował klasyczny stand-up. Powiew świeżości pojawił się także wraz z Bo Burnhamem. W swoim „Make Happy” łączył rozmaite formy słowno-muzyczne w zawrotnym tempie, żeby przypadkiem nie znudzić żadnego millenialsa, a w specialach, które wyreżyserował dla Jerroda Carmichaela („8”) i Chrisa Rocka („Tamborine”), udało mu się odnaleźć nowy wymiar intymności za pomocą nietypowych zbliżeń i niecodziennego oświetlenia sceny.

Innowacyjność „Nanette” nie jest tak spektakularna jak niektóre z wymienionych przykładów, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jej monolog został skonstruowany tak, że najważniejszy efekt rozgrywa się w głowie odbiorcy. Gadsby wychodzi poza stand-up i dekonstruuje go, ale jednocześnie wraca do korzeni okrężną drogą, przypominając swojej publiczności, że wypowiedziana na głos opowieść ma transformacyjną moc – dla słuchacza i dla narratora. I rzeczywiście, podczas oglądania „Nanette” wysiada cały aparat krytyczny, intelektualne narzędzia stają się tępe i bezużyteczne, pozostaje tylko Hannah Gadsby, jej głos i opowieść. Być może jej podejście spotka się jeszcze ze sprzeciwem, zgodnie z przewidywalnym cyklem internetowych dyskusji popadających ze skrajności w skrajność. W końcu stand-up w wąskim rozumieniu ma za zadanie przede wszystkim rozśmieszać publiczność, a nie dołować ją i skłaniać do przemyśleń. Nie ma to jednak większego znaczenia – najwięksi komicy w historii zawsze poszerzali definicję swojej sztuki. Teraz nadszedł czas Hannah Gadsby, żeby pozostawić swój własny przypis.

 

Występ:

Hannah Gadsby, „Nanette”, Netlifx 2018.