75. Mostra Internazionale del Cinema di Venezia trwa w najlepsze, a bajkowe Lido odwiedzają codziennie nowe gwiazdy największego formatu. Choć na czerwonym dywanie zdążyły się pojawić tuzy pokroju Lady Gagi, Jeffa Goldbluma, Ryana Goslinga czy Tildy Swinton, najjaśniejszym elementem tegorocznego festiwalu jest – przyprawiający niemal każdego kinofila o zawrót głowy – program Konkursu Głównego. Najnowsze dzieła sygnowane nazwiskiem braci Coen, Lanthimosa, Guadagniniego czy Chazelle’a już miały swoją światową premierę na Lido. Przed jurorami, którym przewodniczy Guillermo del Toro (twórca nagrodzonego Oscarem „Kształtu wody”), piekielnie trudne zadanie, a jesteśmy dopiero na półmetku pokazów konkursowych. Zwycięzcę prestiżowego Złotego Lwa poznamy w sobotę 8 września 2018.

Tegoroczny Festiwal Filmowy w Wenecji mija pod znakiem reżyserskich „powrotów do przeszłości” i audiowizualnej historiografii. Większość dzieł zakwalifikowanych do Konkursu Głównego odnosi się do epok minionych, a w większości przypadków szczególnie do traumatycznych wydarzeń z dziejów poszczególnych narodów. Od lądowania Apollo 11 na księżycu w filmie otwarcia („Pierwszy człowiek”, reż. Damien Chazelle) po dekadę ołowiu w Berlinie lat 70. (nowa „Suspiria”, reż. Luca Guadagnino) czy krwawą rzeź „Peterloo” w 1819 roku (najnowszy obraz Mike’a Leigha) – przeszłość okazuje się najciekawszym materiałem, z jakiego sprawnie utkana jest większość fabuł twórców walczących o Złotego Lwa.

Pomimo różnorodności dotyczącej zarówno reżyserskich stylów, jak i obrazowanych miejsc i okresów można znaleźć nić łączącą właściwie wszystkie dzieła pokazane dotychczas w konkursie. Reżyserzy skupiają się na opowieściach zakulisowych, prywatnych, intymnych, wręcz „domowych” – wydarzeniach, które rozgrywają się na tle wielkich przemian historycznych.

Przykładem takiej strategii narracyjnej jest chociażby pulsująca dziką energią, kostiumowa „Faworytka” Yorgosa Lanthimosa, w której to miłosne preferencje królowej Anny w XVIII-wiecznej Anglii determinują przebieg wojennych działań i reform społecznych. Od czasu nagrodzonego w Cannes „Lobstera” grecki reżyser silnie związał się z Hollywood i stara się przemycać na tym „obcym kulturowo” gruncie elementy zapożyczone z ojczystych tragedii. Podobnie jak w klasycznych pierwowzorach, i tutaj nad postaciami krąży fatum, jednakże szanse na katharsis zostają w całości pogrzebane. „Faworytkę” można uznać za żeńską i chwilami parodystyczną wersję „Barry’ego Lindona” Stanleya Kubricka – podzielona na rozdziały opowieść skupia się na kaprysach, intrygach i zgrzebnych manipulacjach na matriarchalnym dworze królewskim, na którym wszystko jest możliwe. Istnieje zresztą duże prawdopodobieństwo, że tegoroczna nagroda powędruje do całego aktorskiego tria zdobiącego obsadę najnowszego dzieła Lanthimosa – Olivii Colman, Rachel Weisz i Emmy Stone.

Do tej pory krytycy najwyżej ocenili w rankingach najnowszy film Alfonso Cuarona, „Roma”. Po wysokobudżetowej, pompatycznej „Grawitacji” meksykański reżyser powraca – dosłownie i w przenośni – do korzeni. Akcja filmu rozgrywa się w rewolucyjnych latach 70. i obejmuje rok z obfitującego w burzliwe wydarzenia z życia pokojówki Cleo. Pochodząca z indiańskiego ludu Misteków dziewczyna pracuje dla zamożnej rodziny w jednej z większych dzielnic Meksyku, tytułowej Romie. Gdy Cleo dowiaduje się, że jest w ciąży, jej niedoszły narzeczony znika, zostawiając ją samą. Cuaron kreśli na ekranie subtelne dzieło nie tylko o sile kobiecej solidarności, ale i o potrzebie nazwania przewinień i marzeń całej wspólnoty narodowej. Podobnie jak w dziełach włoskich neorealistów, estetyka powiązana jest tutaj z etyką: twórca skupia się przede wszystkim na „ciężkim, zmęczonym chodzie” swoich prostych, dobrodusznych i często niezbyt zamożnych postaci. Wnikliwie śledzi ich poczynania, pokazuje chwile radości, mniejsze i większe klęski. Cuaron zdecydował się nie tylko zająć reżyserią, ale też wcielić się w rolę filmowego operatora. Autor zdjęć staje się tu podpatrywaczem, ukrytym świadkiem wydarzeń – tym samym wyzwanie autorskiej kreacji warstwy wizualnej zostaje skonfrontowane ze zmierzającą w stronę „prawdy życia” obserwacją. Cuaron nie zapomina o „plastyce obrazu”, o czym świadczy chociażby nakręcenie całego filmu w klasycznej czerni i bieli, znamionującej zarówno prostotę, jak i swoistą archiwalność fabularnych zdarzeń. „Roma” zachwyca widza autentycznością, to dzieło kompletne, spełnione i niezwykle czułe.

Zaskakiwać może umieszczenie wśród „traumatyzujących historii” opowieści o udanej, historycznej misji kosmicznej, czyli „Pierwszego człowieka” Damiena Chazelle’a. Jednakże wyprawa w kosmos posłuży tu filmowemu Neilowi Armstrongowi przede wszystkim za okazję do przepracowania rodzinnej traumy związanej ze śmiercią jego kilkuletniej córeczki. Twórca „La La Land” ukazuje kulisy słynnej wyprawy na księżyc w nowym świetle. Choć dziś postrzegana jest ona przede wszystkim pozytywnie (symboliczne spełnienie amerykańskiego snu i zwycięstwo demokracji w kontekście zmagań USA z ZSRR w czasach Zimnej Wojny), stanowiła ona w latach 60. narzędzie w walce społeczno-politycznej (wyrażającej się przez kontrkulturowe pieśni, manifestacje czy prezydenckie przemówienia), będąc nieustannie obiektem zażartej medialnej krytyki. Nikt przed Chazelle’em nie podkreślił za sprawą medium kinowego licznych strat – przede wszystkim ludzkich i duchowych, ale również i materialnych – jakie wiązały się z ekspedycją Apollo 11. Narracyjna sprawność, jaką z każdym swoim filmem udowadnia twórca „Whiplash”, pozwala postrzegać go jako prawowitego spadkobiercę szkoły emocjonalnego kina Stevena Spielberga czy Roberta Zemeckisa. Warto jednak zauważyć, że w filmach Kanadyjczyka proporcje kojarzone z obrazami jego poprzedników ulegają zmianie – patos i tragizm przegrywają z cynizmem. Choć historia podboju księżyca może wydać się odległa i poniekąd nieodpowiednia dla młodego twórcy, szybko okazuje, że nic bardziej mylnego. Filmowy Armstrong nie wpisuje się tu w kategorię klasycznego, amerykańskiego herosa, to raczej kolejna wariacja tej samej postaci, o której wciąż opowiada w swoich filmach Chazelle – perfekcjonisty poszukującego stale „właściwego tempa” do życia na ziemi, kanalizującego emocje w swojej pasji i/lub zawodzie, niepotrafiącego w pełni radować się z beztroskich chwil spędzonych w otoczeniu najbliższych. Neil Armstrong staje w szeregu outsiderów, indywidualistów i introwertyków znanych z wcześniejszych filmów reżysera, wrażenie to wzmaga fakt, że w rolę bodaj najsłynniejszego kosmonauty wcielił się Ryan Gosling, jazzowy marzyciel z krainy „La La Landu”.

Jedyna z zaprezentowanych dotychczas na Lido filmowych propozycji, której akcja rozgrywa się współcześnie, to najnowsze dzieło Oliviera Assayasa. „Double Vies” (Non Fiction) to zabawna, aczkolwiek wielce przegadana satyra na paryskie środowisko intelektualne XXI wieku. Większość dyskusji obraca się tu wokół istotnych w debacie publicznej tematów digitalizacji i demokratyzacji słowa, a co za tym idzie literatury. Czy rzeczywiście przestaliśmy czytać książki w ich papierowym żywocie? Jakim kosztem doszło do uwolnienia słowa w Internecie? Czy to dobrze, że wszyscy mogą właściwie w każdej chwili założyć bloga czy konto na Twitterze i zacząć pisać? Jak wyłuskać jakościowe treści w dobie nieustannego potopu informacyjnego? Francuski reżyser za sprawą swoich bohaterów stawia mnóstwo intrygujących pytań, choć niekoniecznie wyposaża ich w satysfakcjonujące (bądź też jakiekolwiek) odpowiedzi. „Double Vies” zawiera wiele elementów charakterystycznych dla twórczości Assayasa – wątki autotematyczne i kinofilskie, umiłowanie kiczu, a także podwajania i przenikania się wątków. Warto jednak zauważyć, że pomimo nowoczesnej tematyki w warstwie wypowiadanych dialogów sama forma filmowa jawi się tu jako statyczna i uproszczona, a tekst scenariusza sprawdziłby się również jako podstawa farsowej sztuki teatralnej. Monotonia w warstwie obrazu neutralizuje wyrafinowanie słów, których linearny potop możemy „oglądać” na ekranie.

***

W opinii wielu historyków i badaczy medium filmowe, pomimo wizualnej atrakcyjności i ogromnej siły przekazu, nie jest odpowiednim narzędziem do uprawiania rzetelnej refleksji historycznej, a słynne pytanie Roberta A. Rosenstone’a – „Czy naprawdę można przedstawić historię na taśmie filmowej?” – zdaje się nie tracić na aktualności. W optyce większości reżyserów tegorocznego weneckiego konkursu wyczuwamy podobną ostrożność w podejmowaniu historycznej tematyki: nie znajdziemy tu historycznych fresków, skala mikro i skala makro nieustannie wywierają na siebie wpływ na wzór naczyń połączonych. Można odnieść wrażenie, jakby reżyserzy wzięli sobie do serca pamiętną sentencję bohatera filmu Chazelle’a: „Mały krok dla człowieka, duży skok dla ludzkości”. To właśnie te „mniejsze narracje”, prywatne i rodzinne, (mniej lub bardziej świadomie) współtworzą i naznaczają bieg historycznych wydarzeń. Dzięki takiemu wyborowi reżyserów możemy znaleźć się „w środku” owych wydarzeń, poczuć emocje z nimi związane („zbliżenie”, „dotyk” historii), a także co być może najcenniejsze – postawić na więcej niż jedną interpretację zdarzeń z natury wieloaspektowych i niedookreślonych.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Photocall – First Man (Il primo uomo) – Ryan Gosling © La Biennale di Venezia – foto ASAC.