Różnica polega na wyciąganych wnioskach – opozycja, z grubsza, boi się, że z Unii zostaniemy wyrzuceni, co grozi powrotem do biedy i jakiejś formy podległości politycznej. Przedstawiciele rządu zaś twierdzą, że nic się Polsce nie stanie, bo członkostwo we Wspólnocie po prostu nam się „należy”, właśnie ze względu na doświadczenie PRL-u, na które skazała nas „zdrada” państw zachodnich po II wojnie światowej.
Nam się należy!
Ten drugi sposób myślenia doskonale wyraził prezydent Duda podczas słynnego, bo kontrowersyjnego przemówienia w Leżajsku, gdzie Unię Europejską nazwał „wyimaginowaną” wspólnotą:
„Chcemy dążyć do tego, żeby Polak żył, tak jak żyje się w kraju zachodnioeuropejskim ‒ na takim samym poziomie. Bo Polacy na to zasługują! Nasza historia, walka o niepodległość, o wolność, a także bronienie Europy – chociażby przed nawałą sowiecką w 1920 roku – powodują, że jednoznacznie zasługujemy na godziwy poziom życia. Oczywiście, mamy prawo mieć swoje oczekiwania wobec Europy ‒ zwłaszcza tej, która nas zostawiła w 1945 roku na pastwę Rosjan – ale przede wszystkim mamy prawo do tego, żeby się tutaj sami rządzić”.
W wypowiedzi prezydenta zawarte są dwie bardzo niebezpieczne myśli, które raz po raz powracają w wypowiedziach polityków rządowych. Po pierwsze, ze względu na polską historię i poniesione w niej wyjątkowe – jak można rozumieć – ofiary, inne państwa mają wobec nas szczególne zobowiązania. To teza całkowicie oderwana od rzeczywistości i nie poparta żadnymi dowodami. Doświadczenia historyczne mogą być elementem prowadzenia polityki zagranicznej i układania relacji z innymi państwami. Ale czynienie z nich podstawy tych relacji – niemal osiem dekad po wojnie i trzy dekady po upadku muru berlińskiego – to kolosalny błąd. Historia nic nie jest nam winna! A podobne tezy – o szczególnym cierpieniu, a w związku z tym o szczególnych uprawnieniach – mogą z powodzeniem formułować rozmaite inne państwa. Te bałtyckie – niepodległe przed wojną, a następnie włączone do ZSRR; państwa bałkańskie – w latach 90. pogrążone w wojnie domowej, na którą Europa nie reagowała; Ukraina – której terytorialną nienaruszalność gwarantowały największe zachodnie potęgi itd. O skrajnie biednych, byłych koloniach rozsianych w Afryce i Azji nie ma co nawet wspominać. Za ich historyczne ofiary i cierpienia także „należy” im się zadośćuczynienie. Niestety, nie ma to żadnego znaczenia, bo o stanie państwa decyduje bieżąca polityka, a nie historyczne bajania.
Po drugie, z tezy prezydenta wypływa też wniosek, że Polska – także ze względu na historyczne doświadczenia – jest szczególnie wrażliwa na punkcie własnej niepodległości i ma do tego prawo. To dlatego politycy rządu ostrzegają, że dyscyplinujące zapędy instytucji unijnych doprowadzą do utworzenia zniewalającego „superpaństwa”, a z takimi mieliśmy już w historii doświadczenia. Takiej wizji przyszłości UE przeciwstawia się więc ideę „Europy ojczyzn”. Niestety, to tak lubiane przez polityków PiS-u pojęcie – posługiwali się nim między innymi Beata Szydło, Mateusz Morawiecki czy Jarosław Gowin – jest w naszym przypadku nie szansą, ale fundamentalnym zagrożeniem.
Rzekomo broniąca polskich interesów prawica, przeszacowując międzynarodowe znaczenie Polski i formułując księżycowe tezy o historycznych należnościach, może realnej jakości życia Polaków bardzo zaszkodzić. | Łukasz Pawłowski
Jak pisał w tygodniku „Polityka” były wiceszef MSZ za rządów Prawa i Sprawiedliwości, Paweł Kowal, „dla Polski wariant Europy, w której jesteśmy połączeni gospodarczo, nie ma ceł, nie ma granic, ale też nikt tego politycznie nie pilnuje, to bujda na resorach”. Z prostego powodu: polityka nie znosi próżni, a więc radykalne osłabienie instytucji wspólnotowych doprowadzi do wzrostu wpływów najsilniejszych europejskich państw, do których Polsce jeszcze daleko. Oczywiście, można twierdzić, że najwięksi dominują także w obecnym układzie, ale – tu znów powołuję się na Kowala – mechanizmy wspólnotowe pozwalają mniejszym graczom lepiej walczyć o swoje prawa. W luźno powiązanej Europie ojczyzn będzie takich mechanizmów znacznie mniej. Dlatego rzekomo broniąca polskich interesów prawica, przeszacowując międzynarodowe znaczenie Polski i formułując księżycowe tezy o historycznych należnościach, może realnej jakości życia Polaków bardzo zaszkodzić.
My tu jesteśmy nowi
Niestety, druga strona politycznego sporu także grzeszy z powodu historycznego, a raczej peerelowskiego ukąszenia. Z jej perspektywy Polska wciąż jest zagrożona „powrotem do PRL-u” – czy to przy okazji wprowadzanych przez PiS zmian w sądownictwie, oświacie, telewizji, itd. Nie chodzi o to, by bagatelizować znaczenie wprowadzanych przez Prawo i Sprawiedliwość zmian w tych obszarach, czy – tym bardziej – te zmiany chwalić. Zwracam jedynie uwagę na punkt odniesienia, jakim dla opozycji nieustannie pozostają czasy Polski Ludowej.
W kontekście naszego członkostwa w UE pojawiają się sformułowania, że Polska stała się członkiem „elitarnego klubu”, „wspólnoty wartości” czy po prostu „Zachodu”. Taka perspektywa – całkowicie zrozumiała u „pokolenia podległości” – ma jednak dziś negatywne skutki. Jakie?
Po pierwsze, jest politycznie nieskuteczna, bo dla wielu Polaków niezrozumiała. Dziś człowiek mający jakąkolwiek świadomą pamięć PRL-u musi mieć mniej więcej 40 lat, czyli tyle, ile Jarosław i Lech Kaczyńscy mieli w czasie obrad Okrągłego Stołu, a Aleksander Kwaśniewski kiedy zostawał prezydentem! Obecnie – z niezrozumiałych powodów – tę ogromną liczbę Polaków uznaje się najwyraźniej za marginalną grupę młodzików. Po drugie, w opowieściach przypominających czasy PRL-u Zachód z definicji przedstawiony jest nie tylko jako jedna całość, ale jako całość jednoznacznie dobra i zjednoczona. Doświadczenia ostatnich lat – od kryzysu finansowego, przez napięcia społeczne na tle nierówności, po poważne tarcia w relacjach między sojusznikami po obu stronach Atlantyku – pokazują, jak nieadekwatna jest to perspektywa. Wreszcie, po trzecie, PRL-owskie okulary sprawiają, że Polska znów jest postrzegana jako ciało wobec Zachodu obce, bo postkomunistyczne. I w tym sensie są one do siebie podobne.
Tymczasem w dobie tak poważnego kryzysu UE należałoby Polaków przekonać do tego, że nie są już „nowym” członkiem Unii, państwem postkomunistycznym czy „chatą z kraja”, ale jej normalnym członkiem, w pełni odpowiedzialnym za jej przyszłe losy. Dziś strona rządowa sugeruje, że ma plan na przyszłość Unii. „Sugeruje”, bo hasło „Europa ojczyzn” to w rzeczywistości pusta zbitka dwóch słów mających mile łechtać polskie ucho.
To jednak i tak więcej niż to, co ma do powiedzenia opozycja, która – z jednej strony, deklarując przywiązanie do UE, z drugiej, nie potrafi nawet jasno powiedzieć, czy Polska powinna zostać członkiem strefy euro. O tym, jaką rolę i – co ważniejsze – w jakiej Unii ma odgrywać nasz kraj, słychać jeszcze mniej. W czasach, kiedy historia nie tylko się nie skończyła, ale pędzi tak, że nie wiadomo, dokąd pogna, taki ideowy minimalizm nie wróży dobrze polskiej przyszłości w Unii. Bo nie wystarczy cieszyć się tym, że wciąż 80 procent Polaków chce być w UE – trzeba jeszcze wiedzieć, czym owa Unia ma być. W przeciwnym wypadku możemy się przekonać, że rzekomy euroentuzjazm Polaków okazał się okazał się kolejną ułudą.
*/ W sobotę 13 października o godz. 15.15 przedstawiciele wszystkich redakcji tworzących projekt „Spięcie” wezmą udział w debacie o przyszłości Polski w Unii Europejskiej w ramach konferencji Świat pod Lupą organizowanej przez warszawski oddział ECFR. Szczegóły na STRONIE WYDARZENIA. Zapraszamy!
**/Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Mielon [CC BY-SA 3.0]; Źródło: Wikimedia Commons