Gdzie jest analogia? Żarówki LED wciąż jeszcze kosztują więcej, choć ich cena w ostatnich latach kilkukrotnie zmalała. Mimo że pozwalają na duże oszczędności – pieniędzy i energii, i przyczyniają do zmniejszenia emisji – można je zbyć tak jak prezydent Duda. W najlepszym wypadku tak: nie, bo to drogie, nie stać mnie. A częściej: nie, bo nie.

Ceny energii – wyjący alarm

Te dwa podejścia obrazują też nastawienie polskich władz do transformacji energetycznej. „Mamy węgiel i jesteśmy suwerenni” – da się słyszeć z różnych stron. Albo „to zabawa dla bogatych państw, my jesteśmy biedni, nas nie stać” – słyszałem często od polityków wszystkich polskich partii: PiS-u, PO, PSL-u, także SLD. To oczywiście ważny argument – palących najgorszym węglem i śmieciami też często nie stać na czystsze paliwo i wymianę pieca. Problem w tym, że w energetyce myślenie w kategoriach kosztów chwilowych, a nie długoterminowego bilansu zysków i strat zawsze odbija się czkawką.

Jeśli ceny energii wzrosną tak drastycznie, jak przewidują analitycy, czas wymówek bezpowrotnie się skończy. „Niemcy inwestują w źródła odnawialne, a cenę zapłacą obywatele” – grzmieli latami polscy analitycy i decydenci. To prawda. Teraz polscy konsumenci i firmy będą płacić więcej za prąd, jednak za tym wzrostem ceny nie pójdzie żadna spektakularna transformacja, jak w niektórych krajach UE. To po prostu wrzucanie pieniędzy do węglowego pieca, którego od lat nie umiemy wygasić.

Tym samym duża część obywateli zagrożona będzie „ubóstwem energetycznym”, czyli będzie zmuszona przeznaczać tak dużą część dochodu na energię, że ograniczy to możliwość zaspokajania innych potrzeb. Prawdopodobnie jednak rząd będzie za wszelką cenę chronił konsumentów indywidualnych, za co zapłacą ci, którzy kupują prąd hurtowo – polski przemysł. Tu najbardziej widać krótkowzroczność kolejnych rządów, bo choć na przykład niemiecka transformacja energetyczna sporo kosztuje obywateli, to odnawialne źródła bardzo obniżają ceny energii w hurcie, czyniąc gospodarkę bardziej konkurencyjną. Jeszcze do niedawna powszechne było wśród polskich ekspertów dziwaczne złudzenie, że to tylko chwilowe i że już zaraz Niemcy rzucą się na tani polski prąd z węgla. Jest dokładnie odwrotnie – polski przemysł chciałby kupować w Niemczech, ale nie zawsze może, bo z zachodnim sąsiadem łączą nas tylko dwa „mosty” energetyczne, a ich przepustowość jest ograniczona.

Wzrost cen energii to spóźniony, przebijający się do społecznej świadomości alarm, który ściszaliśmy od kilkunastu lat. Tak jak pracownicy ośrodka przetwarzania odpadów jądrowych Sellafield, którzy tak przywykli do wycia syren, że o wycieku dowiedzieli się dopiero z działu księgowości, który stwierdził, że gdzieś zapodziało się 20 ton uranu.

Fot. Michael Faz. Źródło: Pexels.com

Jak doprowadziliśmy do tak katastrofalnej sytuacji? Wcześniejsze dzwonki ignorowaliśmy. Niedobory mocy z roku 2015, ciągłe przerwy w dostawach prądu na terenie całego kraju, mityczny projekt elektrowni jądrowej, rosnący import węgla z Rosji, fatalna jakość powietrza, teraz ceny energii. To tylko z pozoru zjawiska niepołączone. W Polsce – nie tylko prezydentowi – brakuje umiejętności systemowego myślenia o energetyce. Najlepiej zagubienie, do jakiego ta nieumiejętność prowadzi, ukazuje pojęcie bezpieczeństwa energetycznego.

Bezpieczeństwo energetyczne – nie tam, gdzie wskazują politycy

Kiedy w Polsce ktoś rzuca hasło „bezpieczeństwo energetyczne”, najczęściej chodzi o gaz, najpewniej z Rosji, albo o poszukiwanie innych źródeł dostaw, żeby ten rosyjski surowiec zastąpić. Gaz stał się niemal synonimem energii, chociaż jego rola w koszyku energetycznym jest niewielka, a w sektorze elektroenergetycznym zupełnie znikoma.

Gdyby zapytać przeciętnego obywatela nie o abstrakcyjne „bezpieczeństwo energetyczne”, ale o problemy z prądem i ogrzewaniem, zamiast geopolitycznych dreszczowców o Gazpromie, usłyszymy zapewne prozaiczne narzekania. Od następujących po każdej większej burzy długotrwałych przerwach w dostawach prądu, przez fatalną jakość powietrza i smog. Później również na ceny instalacji pozwalających na czystsze dostarczanie energii gospodarstwom domowym i niechęć rządu do pomagania obywatelom.

To są problemy bezpieczeństwa energetycznego we właściwym rozumieniu tego słowa. Zamiast sprowadzać je do stabilności dostaw surowców, trzeba widzieć je całościowo –zrozumieć, że cała energetyka jest s y s t e m e m. Łączy nicią powiązań miliony użytkowników, setki punktów wytwarzania, źródła surowców, magazyny i wreszcie skomplikowaną sieć dostarczania energii.

Dlatego lapsus prezydenta Dudy o żarówkach jest tyleż zabawny, co symptomatyczny. Zdecydowana większość z nas nie myśli o żarówce i węglu jako dwóch końcach jednego bardzo długiego łańcucha. Polska dyskusja o energetyce skupia się niemal wyłącznie na jego pierwszych ogniwach – surowcach, na gazie z łupków, na węglu – ale nie na całości systemu i jego wpływie na użytkowników.

Polscy konsumenci i firmy będą płacić więcej za prąd, jednak za tym wzrostem ceny nie pójdzie żadna spektakularna transformacja, jak w niektórych krajach UE. To po prostu wrzucanie pieniędzy do węglowego pieca, którego od lat nie umiemy wygasić. | Kacper Szulecki

Polski polityk lub urzędnik zapytany o to, jak trzeba rozumieć „bezpieczeństwo energetyczne”, najprawdopodobniej wspomni o dostatecznej ilości energii potrzebnej do normalnego funkcjonowania gospodarki za znośną cenę – a jeśli trafiliśmy na postępowca, może doda jeszcze „bez szkody dla środowiska” [1]. Daje to w gruncie rzeczy opis każdej sensownej polityki energetycznej państwa. Niestety, są to ogólniki: tak rozumianego bezpieczeństwa energetycznego nie da się zmierzyć, a jego podmiotem jest państwo, gospodarka, ale nie pojedynczy obywatele albo firmy. To błąd.

Przestawić dyskusję na właściwe tory

Jeśli na bezpieczeństwo energetyczne spojrzeć inaczej, jak sugerują Aleh Cherp i Jessica Jewell – jako możliwie „niską wrażliwość kluczowych systemów energetycznych” [2], łatwiej będzie dostrzec naprawdę palące problemy. Główny z nich to fatalny stan polskiej sieci przesyłowej i dystrybucyjnej. Jej zagęszczenie jest o ponad połowę mniejsze niż w Niemczech, a stabilność, mierzona średnim rocznym czasem przerw w dostawie prądu (blackoutów) – daje czwarty najgorszy wynik w UE, po Rumunii, Malcie i Łotwie. To ponad 300 minut rocznie, czyli ponad dziesięciokrotnie więcej niż w Danii, Niemczech i Holandii.

Ciągłe blackouty nie wpływają na życie w wielkich miastach, ale pozostają niezwykle uciążliwe dla gospodarstw domowych i firm oddalonych od metropolii. Życie bez prądu jest dziś prawie niemożliwe, tak samo jak aktywność ekonomiczna. Straty da się policzyć, chociaż nie jest to proste. Próbowałem to zrobić latem 2017 roku, ale okazało się, że 53 godziny bez prądu w miejscowości oddalonej 30 kilometrów od Warszawy nie mieszczą się w skali internetowych kalkulatorów kosztów blackoutu. Najdłuższy czas, możliwy do wpisania, to 48 godzin bez energii elektrycznej. Autorzy zakładali najwyraźniej, że dłuższa przerwa w państwie wysoko rozwiniętym zdarzyć się nie może.

[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/10/30/piotr-maciazek-energetyka-ceny-prad-wzrost-wywiad/” txt1=”Czytaj również wywiad z Piotrem Maciążkiem ” txt2=”Polskie firmy będą padać jak muchy”]

Tymczasem odpowiedzialni za sektor energetyczny decydenci straszą nas Gazpromem, przemilczając jednocześnie uzależnienie importowe od rosyjskiej ropy i węgla. Zamiast realnego bezpieczeństwa energetycznego obywateli, politycy tacy jak Piotr Naimski (ale także jego poprzednicy z PO) malują utopię energetycznej samowystarczalności i niezależności [2]. W praktyce, jest to raczej e n e r g e t y c z n a k s e n o f o b i a.

Polityka klimatyczna jako kozioł ofiarny

Obok ciągłego straszenia Rosją, ulubionym elementem politycznego repertuaru rządzących jest obwinianie Unii Europejskiej i polityki klimatycznej. To idealny kozioł ofiarny dla energetycznych ksenofobów – bo rzekomo narzucona z zewnątrz i zbyt wydumana.

Nic bardziej błędnego. Już podczas rozmów Okrągłego Stołu wspominano o konieczności ograniczenia emisji dwutlenku węgla, „który niesie zagrożenie dla biosfery w skali globalnej”, i o tym, że „należy przewidywać podpisanie w sprawach NOX i CO2 międzynarodowych konwencji, do których Polska powinna przystąpić” [2].

Politycy PiS-u długo żyli iluzjami, że od unijnej polityki ochrony klimatu da się uciec – pisaliśmy o tym już w 2016 roku, a o ich zagubieniu w skomplikowanej unijnej rzeczywistości pisał doskonale Krzysztof Bolesta. Dużo czasu zmarnowano na kontestowanie Unii Energetycznej, bo była pomysłem Donalda Tuska, a dodatkowo rządzących zaskoczył „pakiet zimowy” (vel „Czysta energia dla wszystkich Europejczyków”).

W energetyce myślenie w kategoriach kosztów chwilowych, a nie długoterminowego bilansu zysków i strat zawsze odbija się czkawką. | Kacper Szulecki

Niespodzianką były również wyniki negocjacji z Komisją Europejską w sprawie regulacji tak zwanego „rynku mocy”. Ten nowy rodzaj subsydiów dla energetyki konwencjonalnej stanowi formę pomocy publicznej, której Komisja jest z gruntu przeciwna i może jej zakazać albo wymóc na rządzie zmiany. Po dwóch latach konsultacji, rządowi udało się uzyskać okrojoną wersję rynku mocy, z wieloma poprawkami. Jedną z nich jest nakaz dopuszczenia do polskiego rynku zagranicznych producentów poprzez transgraniczne linie wysokiego napięcia. To rozwiązanie uderza w „suwerenność” tak jak rozumieją ją energetyczni ksenofobi.

Krótkowzroczność i brak strategii

Krajowej energetyce najbardziej doskwiera brak myślenia strategicznego. Ostatnia strategia energetyczna państwa powstała w 2009 roku i uległa szybkiej dezaktualizacji, na nową czekamy do tej pory. Polska polityka energetyczna cały czas jest doraźna, służy gaszeniu pożarów i rozwiązywaniu problemów sektora węglowego w krótkim terminie. Wszystko podszyte jest irracjonalnym strachem przed współzależnością – tak z Rosją, jak i Niemcami, i resztą UE.

Namacalnym dowodem na brak strategii jest wspomniany już smog – zjawisko, które wynika z problemów sektora energetycznego i transportu. Widać także brak integracji koncepcji zdrowia publicznego, ochrony środowiska z polityką przemysłową i energetyczną. To efekt przewlekłej i strategicznej słabości państwa oraz braku wizji dekarbonizacji.

Co zatem robić, żeby uniknąć pogłębiającego się kryzysu? Po pierwsze, zacząć jak najszybciej szeroką dyskusję o tym, co jest potrzebne i wykonalne – zarówno w krótszej, jak i dłuższej perspektywie. Polska kultura polityczna nie opiera się na konsultacjach społecznych, a dialog o energetyce może być jeszcze trudniejszy niż w innych obszarach. Dlatego że przeświadczenie, iż energia jest domeną ekspertów jest wciąż powszechne. Zwłaszcza wśród samych zainteresowanych.

Planując długoterminową strategię, trzeba też raz na zawsze porzucić mrzonki o energetycznej „autarkii”, złudnej niezależności i źle pojętej suwerenności. Czas włączyć Polskę aktywnie w budowanie wspólnego europejskiego rynku energii. | Kacper Szulecki

Kłopot z ekspertami polega na tym, że jako trybiki pewnego zamkniętego systemu zarządzania mają tendencję do przyjmowania definicji problemów, tak jak widzi je ten system [5]. Szybko tracą umiejętność uwzględniania potrzeb całości społeczeństwa. Jak widać z obecnej sytuacji, ta formuła zarządzania się nie sprawdza, warto więc dać szanse alternatywom. Najlepszą byłaby „demokratyzacja” energetyki – upodmiotowienie społeczeństwa, zwiększenie jego udziału w decyzjach. Może to stać się przez własne instalacje odnawialnych źródeł energii, spółdzielnie, udziały w miejskich przedsiębiorstwach energetycznych czy możliwość zakupu akcji koncernów [6].

Pierwszym krokiem do oddzielenia perspektywy ekspertów od perspektywy rządu jest ograniczenie zjawiska „obrotowych drzwi”. Ta metafora opisuje swobodne przechodzenie pomiędzy instytucjami regulującymi (ministerstwa, Urząd Regulacji Energetyki) a koncernami, które w założeniu mają regulacjom podlegać (na przykład PGE). Skala tego problemu jest obecnie w Polsce znacząca [7].

Kolejnym potrzebnym ruchem jest wprowadzenie wskaźników w r a ż l i w o ś c i s y s t e m u jako oficjalnej miary b e z p i e c z e ń s t w a e n e r g e t y c z n e g o. Pozwoli to uniknąć pustych dyskusji, w których „bezpieczeństwo energetyczne państwa” jest jedynie hasłem służącym przywoływaniu przeciwników do porządku i wykluczaniu alternatyw.

Należy wreszcie przyjąć wskaźniki: jakość powietrza, emisje CO2 i innych gazów, a także procent dochodu wydawanego przez najbiedniejsze gospodarstwa domowe na energię – jako miary do oceny strategii energetycznej. Wymaga to rzecz jasna myślenia szerszymi kategoriami i kompetencji, które w Polsce dopiero od niedawna zaczynają się pojawiać dzięki rozwojowi ekonomii energetycznej jako dyscypliny i organicznej pracy portali takich jak „Wysokie Napięcie”.

Planując długoterminową strategię, trzeba też raz na zawsze porzucić mrzonki o energetycznej „autarkii”, złudnej niezależności i źle pojętej suwerenności. Czas włączyć Polskę aktywnie w budowanie wspólnego europejskiego rynku energii. Nie tylko na papierze, ale także fizycznie.

 

Przypisy:

[1] Systematyczna analiza polskich dyskusji o bezpieczeństwie energetycznym, oparta o szeroką kwerendę mediów i wypowiedzi polityków, została opublikowana w zbiorze „Energy Security in Europe: Divergent Perceptions and Policy Challenges”, Kacper Szulecki [red.], Londyn 2018.

[2] Wrażliwość systemu to jego odporność na nagłe zmiany – orkan, konflikt z dostawcą, awarię elektrowni – oraz dłuższe procesy, na przykład zmiany klimatu obniżające poziom wody. Aleh Cherp, Jessica Jewell, „The concept of energy security: Beyond the four As”, „Energy Policy”, nr 75, grudzień 2014, s. 415–421.

[3] Minister Naimski wydał nawet na ten temat zbiór tekstów: Piotr Naimski, „Energia i niepodległość”, Kraków 2015.

[4] „Okrągły Stół. Stenogram z ósmego posiedzenia Podzespołu do Spraw Ekologii w dniu 10 marca 1989 r.”, Warszawa 1990, s. 30.

[5] Frank Fischer, „Citizens, experts, and the environment. The politics of local knowledge”, Durham 2000.

[6] Kacper Szulecki, „Conceptualizing energy democracy, „Environmental Politics”, 27 (1), s. 21–41.

[7] „Revolving Doors and the Fossil Fuel Industry: Time to tackle conflicts of interest in climate policy-making”, Pam Bartlett Quintanilla i Patrick Cummins-Tripodi [red.], raport zlecony przez frakcję Zielonych w Europarlamencie, Bruksela 2018. Dostępny TUTAJ.