Szanowni Państwo!
Ostatnie wybory do amerykańskiego Kongresu były pierwszym wyborczym testem prezydenta od sensacyjnej wygranej sprzed dwóch lat. Dzień po głosowaniu, na konferencji prasowej Trump stwierdził, że rezultat osiągnięty przez Partię Republikańską to „potężny sukces”.
W rzeczywistości jest to triumf podobny do triumfu polskiej prawicy w wyborach samorządowych – natychmiast po wyborach zaczęło się gorączkowe poszukiwanie winnych i zadawanie pytań, co zrobić, żeby taki „sukces” nie powtórzył się w kolejnych wyborach.
Urzędowemu optymizmowi prezydenta trudno się jednak dziwić. Trump był aktywnie zaangażowany w kampanię, a w ciągu ostatnich 6 dni kampanii wziął udział w 11 wiecach wyborczych w 8 stanach! Na konferencji prasowej przekonywał, że wszyscy wspierani przez niego kandydaci zwyciężyli.
A jak było naprawdę? Inaczej.
Po pierwsze, nie zawsze obecność i wsparcie Trumpa pomogły. Prezydenckim kandydatom nie udały się wyścigi między innymi o fotel senatora w Nevadzie, Minnesocie i Arizonie czy gubernatora w Kansas. A to wszystko stany, w których republikanie cieszą się zwykle większą popularnością. Wiele dni po wyborach nie było wiadomo, kto zostanie gubernatorem i senatorem z Florydy – jednego z największych i najważniejszych pod względem politycznym stanów – bo różnice były tak niewielkie, że głosy liczone były powtórnie. Ostatecznie zwyciężyli kandydaci republikanów – i to niewątpliwie sukces prezydenta.
To wciąż jednak niewiele, bo Partii Demokratycznej udało się przejąć kontrolę nad Izbą Reprezentantów, przejąć urząd gubernatora w siedmiu dodatkowych stanach (łącznie to 23 stany na 50) oraz powiększyć swój stan posiadania w parlamentach stanowych. Republikanie wciąż mają jednak większość w Senacie. Prezydent mógł więc ogłosić sukces, ponieważ jego poprzednikom utrzymanie większości w Senacie po dwóch latach prezydentury się nie udawało.
„Niektórzy mieli nadzieję, że z powodu wszystkich ekscesów Trumpa naród zjednoczy się moralnie i republikanie uzyskają mniej niż 30 procent głosów, przegrywając wybory wszędzie poza głębokim południem”, mówi politolog z Uniwersytetu Harvarda Yascha Mounk w rozmowie z Jakubem Bodzionym i Łukaszem Pawłowskim. Dodaje jednak, że w porównaniu z tym, jak populiści w innych krajach „wypadają na pierwszym demokratycznym teście po swoim zwycięstwie, te wybory to wielki sukces demokratów”.
„Midtermy pokazały, że na skutek niemal całkowitej «trumpizacji» partii prezydenta, traci ona wśród wyborców niezależnych, także wśród umiarkowanych konserwatystów”, pisze amerykanista i współpracownik „Kultury Liberalnej” Piotr Tarczyński. „Znamienny jest przykład hrabstwa Orange obejmującego południowo-wschodnie przedmieścia Los Angeles, jeszcze niedawno jednego z najbardziej konserwatywnych rejonów kraju. Na siedem okręgów wyborczych demokraci mieli dwa – republikanie pięć. W tegorocznych wyborach stracili je wszystkie i w nowym Kongresie hrabstwo Orange będą reprezentować wyłącznie demokraci”.
Jedno nie ulega jednak wątpliwości. Trump może się chwalić, ale jego ostatnie działania sugerują większą niż zwykle nerwowość. Jak obliczyli dziennikarze „Washington Post”, tylko we wrześniu tego roku Trump wypowiedział 599 fałszywych lub mylących twierdzeń. To średnio 20 takich wypowiedzi dziennie, wliczając w to soboty i niedziele. Ta liczba blednie jednak w porównaniu z miesiącem kolejnym. W październiku, czyli w szczycie kampanii wyborczej, liczba kłamstw wzrosła do 1104, czyli średnio 40 dziennie!
Jedno z tych twierdzeń padło w rozmowie z prawicowym portalem Daily Caller, w której Trump twierdził, że w wielu miejscach republikanie przegrali ze względu na fałszerstwa wyborcze. Polegać miały one na tym, że część zwolenników Partii Demokratycznej głosowała kilka razy, a dla niepoznaki… w międzyczasie się przebierała! „Niektórzy moi przyjaciele mówili mi o sytuacjach, że w kolejkach [do głosowania – przyp. ŁP] ustawiają się ludzie, którzy absolutnie nie mają prawa głosu, a następnie przychodzą po raz kolejny. Czasami idą do samochodu, zakładają inną czapkę albo inną koszulę, wracają i głosują raz jeszcze”. Żadnych dowodów na tego rodzaju fałszerstwa, poza zeznaniami tajemniczych „przyjaciół”, prezydent nie przedstawił.
Przejawem nerwowości prezydenta było też zwolnienie swojego prokuratora generalnego – odpowiednika naszego ministra sprawiedliwości – Jeffa Sessionsa zaledwie dzień po wyborach! Sama decyzja nie była zaskoczeniem – Trump od dawna krytykował swojego „ministra”, ponieważ ten zrezygnował z nadzorowania śledztwa, które w sprawie możliwej współpracy kampanii Trumpa z Rosjanami prowadzi Robert Mueller. Sessions – były senator z Alabamy i jeden z pierwszych ważnych polityków, który poparł Trumpa w wyborach – przekazał nadzór nad śledztwem swojemu zastępcy, ponieważ okazało się, że sam także spotykał się z rosyjskim ambasadorem w USA w czasie kampanii. Prezydent uznał takie działanie za zdradę, a od prokuratora oczekiwał nie wyjaśnienia sprawy, ale ochrony. Nowym prokuratorem generalnym został więc polityk od dawna krytykujący śledztwo Roberta Muellera, a jeszcze niedawno publicznie podsuwający pomysły, w jaki sposób Departament Sprawiedliwości mógłby je zakończyć. Jednym z rozwiązań miało być po prostu obcięcie funduszy. Zamknięcie śledztwa wywołałoby jednak gigantyczny kryzys polityczny, wzbudziło lawinę podejrzeń i dało demokratom amunicję do atakowania prezydenta. A poza tym, mogłoby… nie przynieść Trumpowi żadnych korzyści.
„Mueller nie jest głupi, na pewno to zagrożenie przewidział”, mówi Michael Isikoff, amerykański dziennikarz, współautor książki „Rosyjska ruletka” poświęconej relacjom Trumpa z rosyjskim establishmentem politycznym i biznesowym. „Ma swoje dowody i zapewne duża część jego raportu jest już napisana. Może też podjąć działania zmierzające do tego, żeby żadne dowody nie zostały zniszczone”.
Czy prezydent ma powody do obaw? Mający większość w Izbie Reprezentantów demokraci, którzy do tej pory mogli co najwyżej narzekać na prezydenta w telewizji, teraz mogą w ramach pracy rozmaitych komisji zadawać Trumpowi kłopotliwe pytania, dokładnie sprawdzać jego finanse i sposób wydawania publicznych pieniędzy przez samą administrację. Mogą też blokować wszelkie sztandarowe inicjatywy ustawodawcze głowy państwa. A jako że Trump z pewnością nie pozostanie bierny, to oznacza dalsze zaostrzenie konfliktu i praktyczny paraliż polityczny. W takiej sytuacji kuszące może być rozwiązanie, które stosowało już wielu jego poprzedników – ucieczka w politykę zagraniczną, gdzie prezydenckie kompetencje są znacznie szersze i gdzie nie potrzebuje aprobaty Kongresu.
Co to wszystko oznacza dla amerykańskiej amerykańskich sojuszników, w tym Polski? „Polska naiwność w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych ma się dobrze”, twierdzi były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim i Tomaszem Sawczukiem. „Wydaje mi się, że jeśli chodzi o polityków PiS-u, to są takie powiatowe osobowości autorytarne, które boją się relacji, w których nie mogą zdominować rozmowy – z Francuzem, Niemcem czy Hiszpanem – ale zachowują szacunek dla bossa zza oceanu, który ma nas ochronić przed każdą awanturą z sąsiadami, w jaką się wpakujemy”.
Tymczasem, jeśli chcemy wierzyć w jakąkolwiek polityczną obietnicę Donalda Trumpa, to powinno to być hasło „America first!”. Prezydent stawia interes Stanów Zjednoczonych – tak jak sam go rozumie – na pierwszym miejscu i nie będzie poświęcał w imię żadnych sentymentów czy ideowych sympatii.
Co więcej, Trump, nawet jeśli przegra kolejne wybory za dwa lata, już zdołał obsadzić dziesiątki sądów – w tym Sąd Najwyższy – swoimi nominatami, co na całe lata wpłynie na korzystną dla konserwatystów interpretację prawa, a tym samym – na amerykańską politykę. Tak sądzi słynny filozof polityki Michael Walzer w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem, którą opublikujemy w najbliższych dniach.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”