Politycy PiS-u od dawna szermują hasłami solidarności, ale jak zbadać, czy są one realizowane w praktyce? Można przyjrzeć się trzem wielkim dziedzinom, które dotyczą nas wszystkich i których funkcjonowanie opiera się właśnie na społecznej solidarności: publiczna edukacja, służba zdrowia i system emerytalny. W każdej z nich coraz więcej Polaków zamiast na solidarność zaczyna liczyć tylko na siebie.
Pierwszy wymiar prywatyzacji: szkoła
Szkoła może być przyczyną rozwodów. Tak było przypadku lidera brytyjskiej Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna, który po dwunastu latach małżeństwa rozstał się z drugą żoną z powodu kłótni o szkołę właśnie. Małżonka chciała posłać syna do placówki płatnej, ale radykalnie lewicowy lider labourzystów uznał, że to niedopuszczalne i chłopiec ma chodzić do nie najlepszej, ale lokalnej szkoły publicznej. Każde z rodziców zostało przy swoim zdaniu, ale młody Benjamin Corbyn ostatecznie trafił do płatnej szkoły imienia królowej Elżbiety.
„Edukacja moich dzieci jest dla mnie absolutnym priorytetem, a obecna sytuacja nie pozostawia mi wyboru, jak tylko przyjąć miejsce w szkole dla chłopców imienia królowej Elżbiety. Decyzję podjęłam sama i bez zgody męża”, mówiła wówczas, w 1999 roku, mama chłopca, Claudia Bracchitta.
Można zrozumieć, dlaczego lewicowy polityk nie chce – lub ze względów wizerunkowych nie może – wysłać dziecka do szkoły prywatnej. Trudno jednak zgodzić się, by dziecko ponosiło konsekwencje zawodowych ambicji rodzica. Potrzebny jest więc inny argument. Dlaczego, mając możliwość wysłania pociechy do lepszej szkoły prywatnej, mielibyśmy posyłać ją do szkoły publicznej?
„Z obowiązku wobec Ojczyzny”. Nie dokładnie tymi słowy i nie tak patetycznie, ale właśnie takim argumentem pewien znany dziennikarz starszego pokolenia z tygodnika „Polityka” tłumaczył mi swoją decyzję. Dziennikarz w latach 90. pracował przez kilka lat na zachodzie Europy, gdzie jego dzieci chodziły co prawda do szkoły publicznej, ale poznały zachodni system nauczania. Po powrocie do kraju pojawił się dylemat: czy dzieci wysłać do szkoły prywatnej, żeby podtrzymały kontakt z językiem angielskim i nie przeżyły nadmiernego szoku instytucjonalnego, czy do publicznej, żeby miały kontakt z „normalnymi” dziećmi i dlatego, że tak wypada, szczególnie ludziom należącym do intelektualnej elity i kierującym się tak zwanym etosem inteligenckim. W końcu, gdyby każdy lepiej wykształcony i lepiej zarabiający posyłał dziecko do szkół prywatnych, bardzo szybko powstałyby nowe, wyraźne podziały społeczne. I to podziały bardzo trwałe, bo sieci znajomych z dobrych szkół prywatnych pomagałyby sobie na dalszych etapach życia. Wygrała więc szkoła publiczna.
I w tym wypadku można jednak zadać pytanie: dlaczego z faktu, że ktoś wspomnianego dziennikarza zalicza do inteligencji, mają wynikać negatywne konsekwencje dla jego dziecka? Czy przeciętny Hiszpan, Niemiec lub Francuz posyłający dziecko do szkoły myśli o abstrakcyjnym dobru ojczyzny, czy po prostu wybiera najlepszą ofertę, na jaką go stać? I czy my, Polacy, naprawdę mamy się kierować innymi kryteriami ze względu na naszą historię? Dla mnie ważniejsza od historii jest przyszłość moich dzieci.
Ale nawet jeśli ktoś uznaje, że ze względu na urodzenie, wykształcenie lub pochodzenie ciążą na nim specjalne obowiązki, to niech przyjmuje je na siebie jako dorosły. Pomysłu, by skutkami owego poczucia obarczać własne dzieci, nie potrafię zaakceptować. Widzę w tej postawie wyraz czegoś, co Jarosław Kuisz w swojej ostatniej książce nazywa wpływem „kultury podległości”. Odwołanie do etosu inteligenckiego i związanych z nim poświęceń mogło być słuszne w czasach stanu wyjątkowego, utraconej lub ograniczonej niepodległości. Ale jaki ma sens w normalnym, stabilnym i niezależnym kraju?
Czy przeciętny Hiszpan, Niemiec lub Francuz posyłający dziecko do szkoły myśli o abstrakcyjnym dobru ojczyzny, czy po prostu wybiera najlepszą ofertę, na jaką go stać? I czy my, Polacy, mamy się kierować innymi kryteriami ze względu na naszą historię? Dla mnie ważniejsza od historii jest przyszłość moich dzieci. | Łukasz Pawłowski
Rodzicu, radź sobie sam
Ktoś powie: sama szkoła nie ma największego znaczenia. I tak wszystko zależy od czasu, pracy i zaangażowania rodziców. Zgoda, zależy od tego wiele. Dlaczego jednak moja praca jako rodzica ma polegać na prostowaniu tego, czego przez kilka godzin dziennie, dzień w dzień uczy dziecko szkoła? Kiedy nauczyciel zabiera dzieci pod pomnik Małego Powstańca czy Grób Nieznanego Żołnierza i wbija do głów, że najwyższą formą umiłowania ojczyzny jest oddanie za nią życia, nawet w szaleńczej, skazanej na klęskę walce, ja mam poświęcać nasz wspólny, rodzinny czas na podważanie szkolnego autorytetu po to, by nauczyć dziecko krytycznego myślenia? Owszem, mogę to robić, ale pewnych ograniczeń przeskoczyć się nie da. Bo kiedy pan lub pani każą wkuć na blachę pięć oznak wiosny, nazwiska trzech wieszczów albo sześć największych osiągnięć II RP, to polecenia obejść nie sposób.
Na znakomity opis polskiej szkoły trafiłem ostatnio w miejscu zaskakującym, bo artykule „Newsweeka” poświęconym… Andrzejowi Dudzie. Znalazło się w nim następujące zdanie na temat prezydenckiej małżonki: „Agata jest apodyktyczna i trudna we współpracy. Jako nauczycielka jest przyzwyczajona, że nikt nie podważa jej zdania [wyróżnienie – ŁP] – opowiada znajomy prezydenta”. Okazuje się, że krytykę pierwszej damy od diagnozy rodzimej edukacji dzieli wyjątkowo cienka granica.
Dlaczego moja praca jako rodzica ma polegać na prostowaniu tego, czego przez kilka godzin dziennie, dzień w dzień uczy dziecko szkoła? | Łukasz Pawłowski
Nic się nie dzieje
Nuda. To pierwsze skojarzenie, gdy myślę o swojej publicznej podstawówce i liceum w niewielkim mieście na północy Polski. Nie, że było źle. Podstawówka świeżo otwarta na początku lat 90. – jakby specjalnie dla mojego rocznika – z nowymi ławkami, białymi ścianami, a na dodatek z pełnowymiarową salą gimnastyczną. Najlepsza w mieście, bo nowa, duża, czysta. No i jeszcze ta sala. Liceum także całkiem dobre, a przez długi czas najlepsze bezapelacyjnie, bo jedyne. Problemów z nauką też nigdy nie miałem – czerwone paski, książki w nagrodę na zakończenie roku, a na koniec szkoły średniej: tytuł najlepszego maturzysty.
Ale kiedy z perspektywy czasu patrzę na te dwanaście lat, nie widzę nikogo – poza jednym, jedynym polonistą w liceum – i niczego, co miałoby na mnie jako człowieka trwały, pozytywny wpływ. Angielski wyuczony prywatnie, najciekawsze książki czytane (poza nielicznymi wyjątkami) albo obok kanonu, albo przed omówieniem ich w szkole, filmy wypożyczane jeszcze na kasetach wideo, a sport wybiegany w lokalnym klubie. Szkoła? Koledzy – i niewiele poza tym. Kiedy dziś podejmuję decyzję o tym, dokąd posłać swoje dzieci, zastanawiam się, w imię czego mam im kazać powtarzać to samo?
A może dziś jest znacznie lepiej? W niektórych szkołach i przedszkolach z pewnością. Od znajomych nie raz słyszałem wspaniałe opowieści o publicznych przedszkolach, zaangażowanych paniach i tonach zajęć dodatkowych. Mój starszy syn takiego szczęścia nie miał i po roku wrócił do placówki prywatnej. Wcześniej nie mógł, bo… brakowało wolnych miejsc. I znów, w publicznym przedszkolu nie było źle – ładne zabawki, odmalowane ściany, przyzwoite jedzenie, sympatyczne wychowawczynie, a nawet nowiutkie filtry powietrza chroniące przed skutkami smogu.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/11/27/sawczuk-gromada-nierownosci-edukacja/” txt1=”Czytaj również wywiad z Anną Gromadą” txt2=”Aspiracje rosną, a państwo nawala”]
Co z tego, skoro po kilku godzinach chłopak niemal nigdy nie był w stanie powiedzieć, co ciekawego robił, a oficjalny miesięczny plan składał się z dosłownie kilku zdań. Zajęcia dodatkowe? Łącznie niespełna dwie godziny tygodniowo, w tym angielski dwa razy po… 15 minut. Wycieczki? Jedna, dwie w roku. Opiekunki? Niekiedy świetne, ale to bez znaczenia, kiedy we dwie muszą zapanować nad nawet trzydziestoosobową grupą kilkulatków.
Przedszkole prywatne to inna rzeczywistość. Angielski na okrągło, dodatkowe zajęcia codziennie, regularne imprezy dla dzieci – nie tylko Mikołaj i Andrzejki, wycieczki, wizyty gości itd. Opieka? Dwie osoby dorosłe na około 12 dzieci.
Szkoły i przedszkola prywatne nie są oczywiście magicznym rozwiązaniem wszystkich problemów. Mało tego, ich popularność przynosi wiele negatywnych konsekwencji. Ale nikt nie ma prawa oczekiwać od rodziców dzieci w wieku szkolnym, by karnie oczekiwali na lepsze czasy. Podobnie jak nikt nie każe choremu pacjentowi grzecznie czekać na swoją kolejkę do publicznej przychodni, jeśli tylko może – dopłacając – czekania uniknąć.
Nic więc dziwnego, że prywatna edukacja stopniowo przestaje być marginalną fanaberią. W Warszawie w obecnym roku szkolnym do szkół prywatnych chodzi 30 tysięcy dzieci, czyli ponad 13,5 procent! Doliczmy do tego prywatne żłobki i przedszkola, a przekonamy się, że dla znacznej części społeczeństwa publiczna edukacja to rzecz znana jedynie z opowieści.
Nikt nie ma prawa oczekiwać od rodziców dzieci w wieku szkolnym, by karnie oczekiwali na lepsze czasy. Podobnie jak nikt nie każe choremu pacjentowi grzecznie czekać na swoją kolejkę do publicznej przychodni, jeśli tylko może – dopłacając – czekania uniknąć. | Łukasz Pawłowski
Drugi wymiar prywatyzacji: służba zdrowia
Służba zdrowia to kolejny bolesny przykład tego, jak w praktyce realizowane są hasła pielęgnowania solidarności społecznej. W najnowszych badaniach CBOS-u czytamy, że „od roku 2014 sukcesywnie przybywa osób objętych dodatkowym, dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym. W ciągu ostatnich dwóch lat ich odsetek zwiększył się o 5 punktów procentowych (z 23 do 28 proc.)”.
Można powiedzieć, że to wciąż niewiele, ale co bardzo istotne, „posiadaczami dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego stosunkowo najczęściej są osoby w wieku 25–44 lata, badani legitymujący się dyplomem wyższej uczelni (46 proc.), osoby dobrze oceniające własną sytuację materialną, w tym przede wszystkim deklarujące dochody per capita 2500 zł i więcej (43 proc.)”. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli dodamy, że najmniej dodatkowo ubezpieczonych znajdziemy wśród ludzi starszych (powyżej 65. roku życia), ubogich i najgorzej wykształconych.
A zatem ci, na których z konieczności ma się opierać system, jeśli tylko mogą, to z owego systemu uciekają. Jak w takich warunkach rząd Zjednoczonej Prawicy chce budować „Polskę solidarną”, skoro solidarność z definicji wymaga udziału i słabszych, i silniejszych? Jak chce prowadzić dyskusję o zwiększeniu składek na ubezpieczenie zdrowotne? Wielu z tych ubezpieczonych prywatnie nie zgodzi się na żadne podwyżki, bo niby dlaczego mają dopłacać do systemu, który i tak nie wypełnia stojących za nim obietnic?!
Jeśli odpływ Polaków do prywatnej służby zdrowia będzie trwał nadal, kwestią czasu jest pojawienie się w dyskusji publicznej pytania, po co w ogóle nam tak wysokie składki na system publiczny? Dokładnie to samo może czekać system publicznej edukacji.
Trzeci wymiar prywatyzacji: emerytury
Nie inaczej jest w przypadku kolejnego kolosa na glinianych nogach, czyli systemu emerytalnego. W ten ostatni nie wierzą nie tylko przeciętni Polacy [patrz wstępniak do niniejszego numeru], ale sami politycy.
Słynne słowa ówczesnego wicepremiera Waldemara Pawlaka, który przyznał, że „nie za bardzo wierzy w państwowe emerytury” i „chimeryczne państwowe rozwiązania”, a przyszłość stara się zabezpieczyć „przez oszczędności i dobre relacje z dziećmi”, to niestety dość powszechne przekonanie. A obecny rząd niewiele zrobił, by wrażenie „chimeryczności” zatrzeć.
Z raportu na temat systemu emerytalnego przygotowanego przez Fundację Kaleckiego możemy się dowiedzieć, że jeśli w najbliższym czasie nie nastąpią żadne gruntowne zmiany, to już za niespełna dziesięć lat koszty obsługi systemu emerytalnego mogą przekroczyć 100 miliardów złotych rocznie. To niemal jedna trzecia całego budżetu! Nie wiadomo, jak sobie z tym problemem budżetowym poradzić.
Ratunkiem ma być wprowadzanie przez obecny rząd tak zwanych pracowniczych planów kapitałowych, czyli dodatkowego programu oszczędnościowego. Problem w tym, że ten program, po pierwsze, ma wejść w życie dopiero na przestrzeni kilku kolejnych lat. Po drugie, jest dobrowolny i nie wiadomo, czy Polacy masowo do niego dołączą. Mają ważny powód, żeby tego nie robić, bo – i to po trzecie – obniża zarobki oraz podnosi koszty zatrudnienia, ponieważ część składki płaci pracownik, a część pracodawca. Wreszcie, po czwarte – i tu wracamy do kwestii zaufania do państwa – nie ma pewności, że ten lub jakiś następny rząd tych pieniędzy po prostu nie przejmie. Nagrany przez Leszka Czarneckiego były szef Komisji Nadzoru Finansowego sugerował, że takie plany są. W tych warunkach racjonalny wydaje się argument, który niedawno usłyszałem, czekając na wizytę w – nota bene prywatnej – przychodni lekarskiej: po co oddawać pieniądze na emeryturę państwu, skoro tę samą kwotę mogę odłożyć na prywatne konto?
„W Polsce nie ma pojęcia państwa jako abstrakcyjnej idei dobra wspólnego. W Polsce wszystko jest spersonalizowane – są konkretni ludzie, którzy w oczach swoich zwolenników to państwo uosabiają. Każdy twierdzi, że jest Polakiem, że chce dobra Polski, ale nikt w tę Polskę nie wierzy”, powiedział w rozmowie ze mną dr Marek Naczyk, politolog z Uniwersytetu Oksfordzkiego zajmujący się reformami systemów emerytalnych.
Trudno jednak, żeby ktokolwiek w Polskę wierzył, kiedy nieustannie słyszy, że zagrożona jest nasza niepodległość – o czym mówi choćby Donald Tusk – albo że przez ostatnie dekady nie żył we własnym, wolnym kraju, ale jakiejś republice kolesi i układów – co powtarzają do znudzenia politycy PiS-u. Ci sami, którzy przy innych okazjach zapowiadają rychły rozkwit powszechnej solidarności.
Niezadowolenie z jakości usług publicznych w Polsce to nie domena rządów PiS-u. Taki stan rzeczy utrzymuje się od dawna. Ale w połączeniu z hasłami budowy Polski solidarnej, silnego państwa i nowych elit, może dać wybuchowy efekt. | Łukasz Pawłowski
PiS, czyli solidarność na sztandarach, a prywatyzacja w praktyce
Edukacja, służba zdrowia, system emerytalny – to trzy potężne bloki stanowiące fundament społecznej solidarności, z których od lat owa solidarność jest systematycznie wypłukiwana. Obecny rząd – mimo szczytnych haseł – nie tylko tego procesu nie odwrócił, ale wiele wskazuje na to, że jeszcze go przyspieszył.
Weźmy najbardziej standardowe przykłady rzekomej budowy narodowej solidarności, czyli programów Rodzina 500+ i szkolnych wyprawek. Dla części rodzin to z pewnością niemały zastrzyk gotówki, dający jakieś poczucie bezpieczeństwa, a może i godności. Ale czy największy rządowy program socjalny buduje solidarność? Wręcz przeciwnie, sprzyja indywidualizmowi.
Oto grube miliardy złotych trafiają do kieszeni Polaków po to, żeby na rynku mogli sobie kupić usługi, których nie jest im w stanie dostarczyć państwo – lepszą edukację, opiekę zdrowotną, transport lokalny itd. 500+ nie jest więc żadnym zaczynem solidarności. To raczej plaster przykrywający niewydolność państwa. Zamiast poprawiać jakość usług publicznych, wręczamy ludziom pieniądze, żeby sami sobie te usługi kupili.
Dalej jest jeszcze gorzej. W parze z deklarowaną solidarnością i rzeczywistą prywatyzacją, idzie bowiem jeszcze głoszona wszem wobec centralizacja. I tak rząd rzuca hasła (od)budowy solidarności, ale jednocześnie przekonuje, że narzędziem realizacji tego planu jest silne i scentralizowane państwo. Świetnym, a przy okazji komicznym tego przykładem jest Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, które ma odgórnie stymulować rozwój solidarności i obywatelskości.
Nie wiem jak Państwo, ale ja leczę się prywatnie, w godną emeryturę ZUS-u nie mam absolutnie żadnej wiary, a dzieci – jeśli tylko pozwoli mi na to domowy budżet – poślę do szkoły prywatnej. Pieniądze na to już odkładam – z programu 500+. | Łukasz Pawłowski
Ta instytucja jest jednak tylko wykwitem szerszego zjawiska. Wraz z postępującą centralizacją państwo zbiera władzę i narzuca nowe obowiązki – choćby podatkowe – a jednocześnie pozostaje słabe, niewydolne i skorumpowane, a w najlepszym razie nieuczciwe. Dowodów na każdy z tych epitetów PiS dostarcza aż nadto: od fatalnych przygotowań do setnej rocznicy odzyskania niepodległości, przez upokarzający konflikt o nowelizację ustawy dotyczącej IPN, po finansowe apanaże przyznawane według politycznego i rodzinnego klucza – od Bartłomieja Misiewicza, przez Beatę Szydło, po Kacpra Kamińskiego.
Razem daje to potencjalnie groźną mieszankę: oczekuje się od nas ściślejszego podporządkowania państwu, które jednak nie odpłaca się nam lepszej jakości usługami i większą przejrzystością działania, co z kolei musi rodzić niezadowolenie.
Oczywiście, niezadowolenie z jakości usług publicznych w Polsce to nie domena rządów PiS-u. Taki stan rzeczy utrzymuje się od dawna. Ale w połączeniu z hasłami budowy Polski solidarnej, silnego państwa i nowych elit może dać wybuchowy efekt. Bo skoro, mimo deklaracji, państwo nie staje się ani sprawniejsze, ani bardziej przewidywalne, to po co w ogóle na nim polegać? Lepiej wziąć świadczenia i uciec w usługi rynkowe.
Po „solidarnościowych” rządach Zjednoczonej Prawicy solidarność będzie się miała w Polsce równie marnie jak przed nimi. A jeśli przyniosą one dalszą kompromitację wiarygodności państwa, zamiast nadejścia „Polski solidarnej”, czeka nas druga fala prywatyzacji. Tak jak w latach 90. niewydolne państwo wypychało na rynek przedsiębiorstwa, tak dziś niewydolność państwa wypycha na rynek ludzi szukających lepszej jakości usług. I żadne apele odwołujące się do dobra ojczyzny, patriotyzmu czy inteligenckiego etosu tego procesu nie zatrzymają.
Nie wiem jak Państwo, ale ja leczę się prywatnie, w godną emeryturę ZUS-u nie mam absolutnie żadnej wiary, a dzieci – jeśli tylko pozwoli mi na to domowy budżet – poślę do szkoły prywatnej. Pieniądze na to już odkładam – z programu 500+.