– A tobie w ogóle zależy, żeby wygrać ten proces? Czy jest Ci wszystko jedno?
– Już sam nie wiem. Wiesz.
Pomimo, że swoje „wiesz” przeciąga, pytanie i odpowiedź dalej brzmią jak przy grze planszowej, kiedy wszyscy są znudzeni i równie dobrze można skończyć bez wyniku, bo… na przykład, herbata się zagotowała.
Tyle że akurat jesteśmy w sądzie, właśnie skończyło się jedno posiedzenie przeciwko Uklańskiemu, a zaraz zacznie się drugie. Na ławce z drugiej strony drzwi czeka już powód, nikt inny jak Grzegorz Kowalski, nestor polskiej sztuki krytycznej, wezwany przez niego świadek, historyk sztuki Waldemar Baraniewski i zacietrzewieni widzowie (słyszę docinki!). Adwokaci Uklańskiego poszli na papierosa, on został sam i odpoczywa. Nie wygląda najlepiej.
Zresztą na tym procesie nikt nie wygląda najlepiej i jest to chyba najbardziej przykre doświadczenie, jakie miałem z polską sztuką. Były dziesiątki wywołujących ból zębów żenujących wystaw, były pytania do innych, czy widzimy to samo, i nadzieja, że tak może powstać artystyczny wyraz: z setek jakichś drgnień, pragnień i dźwięków bez znaczenia głoski w końcu ułożą się w słowa i ktoś zaczyna mówić językiem sztuki.
Tu, w sądzie, jesteśmy na drugim końcu tego procesu. Obserwuję jakby zanik tej umiejętności, gdy język sztuki znowu się rozpada, by trafić na salę sądową rozmieniony na głoski, anse, racje i dolegliwości. Jaki wynik sporu? Za dwa tygodnie mają się spotkać, sędzina ma wygłosić wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej.
Oczywiście Uklański napisałby o tym inaczej. Dzień przed spotkaniem jechałem pociągiem, on zapewne leciał na tę rozprawę i tak piąte przez dziesiąte, rwąc połączenia, próbowaliśmy się porozumieć. Jego intencja, żeby spotkać się akurat w sądzie, nie gdzie indziej, wydawała się prosta. To dalszy ciąg jego sztuki.
Jakiś czas temu Piotr Uklański „wziął i wyciął” z albumu o polskiej awangardzie lat 70. zdjęcie Grzegorza Kowalskiego autorstwa Gutta. Na zdjęciu, na twarzy Kowalski ma kurze wnętrzności. To odpowiedź na zadane przez Wiktora Gutta ćwiczeniowe pytanie: „jak przedstawił by się jako Hitler”. Tak, z bebechami na twarzy – odpowiedział obrazem Kowalski.
Uklański to zdjęcie, w domniemaniu Kowalskiego, Gutta, świadków i pewnie sporej części polskiego środowiska artystycznego, ukradł. Co mówi sam Uklański? Apriopration art. Zawłaszczył. Po zawłaszczeniu zdjęcie wisiało w CSW, Zachęcie, było pokazywane w komercyjnej londyńskiej galerii (do zakupu póki co nie doszło) i stało się przyczyną pozwu.
No i teraz trwa proces – „i czy ty nie chcesz, aby portret artysty, o którego wykonanie prosiłeś mnie jakiś czas temu, zrobić jutro” – mówi z samolotu Uklański. Dochodzi do mnie cała przewrotność tego pomysłu i choć próbuję jeszcze wierzgać, karty są właściwie rozdane. Nigdy jeszcze nie opisywałem nikogo w sądzie, a on jeszcze w słuchawce, jakby odgadywał tę pokusę, tłumaczy: wiesz (znowu to „wiesz”), ja tam będę całkowicie szczery, „jeszcze nigdy w takiej sytuacji nie byłem, naprawdę”. Czy powiedział, że to będzie na poważnie? Tego nie pamiętam. Zasięg się rwał, umówiliśmy się i widzimy nazajutrz.
Jestem jego narzędziem dołożonym do całego zestawu, tak jak towarzyszący wnoszącemu oskarżenie, ale i oskarżający, i sąd. Gdyby nie ta kradzież, nie byłoby ich tutaj, Uklański by ich poniekąd nie zaprosił, a robi to, jak się można domyślać, w imię większej sztuki. Co z tym zrobi, jeszcze nie wie – chce zacząć rozmowę o „sztuce zawłaszczania” w kraju. Znowu wyszłoby na jego, ale póki co wygląda na zmęczonego. Ot wysoki, dandysowaty mężczyzna jeszcze w sile wieku, z lekkim zarostem, w kwadratowych okularach, które zasłaniają go przed sądem, przypominający wilka z „Wilka i zająca”.
Aby wyjść ze swojej roli, czyli jak mi się wydaje, zniżyć go do siebie, opowiadam o żenującym wrażeniu, jakie miałem kiedyś, przy oglądaniu go na video z YouTube’a, kiedy opowiadał Adamowi Michnikowi przed drzwiami Gagosian Gallery o swojej wystawie „Biało – Czerwona”. Czerwony na twarzy, ubrany w czerwoną skórę, wyciągający krzyżyk z piersi drący się do Michnika cynik: „ja też, ja też, jestem prawdziwym Polakiem”. Wystawa była piękna, autor budził niesmak. Teraz ma mówić naprawdę. Budzi się we mnie ciekawość.
Zaczyna się kolejne posiedzenie. Najpierw mówią świadkowie, sąd wskazuje zawsze tę samą fotografię z flakami, czy to ta sama fotografia? Wszyscy odpowiadają monotonnie – tak. Adwokaci doszukują się większych i mniejszych argumentów na obronę, jest tak jakby te większe argumenty (sztuka zawłaszczania i że można!) przeczyły tym mniejszym (no cóż, każdemu się zdarza i świadkowi też coś ukraść). Na sali jest gorąco, sędzina prosi mnie, abym otworzył okno, co robię, skupiając na sobie uwagę publiki i gnąc się wewnątrz, podobnie jak na małym, doczepionym do ławy obrońców krzesełku gnie się Uklański, słuchając zainscenizowanego przez siebie wydarzenia.
Zdjęcie, którego nie zobaczę, staje się tutejszym wzorcem człowieka, upał, wilgoć w powietrzu, łańcuch sędziny, jej włosy, u każdego daje się doszukać tych kurzych wnętrzności na twarzy. Ktoś myli się przy podawaniu swojego wieku; ktoś musi siedzieć, bo nie może stać, ktoś nie chce mówić jeszcze raz publicznie tego, co – „przecież sąd wie” – jest w aktach. Wysublimowane pojęcia sztuki podlegają tłumaczeniu na język nawet nie prawa, ale język zwykły, potocznie próbujący mierzyć się z rzeczywistością; „niech pan opowie swoimi słowami”, „jak pan to odbiera”, dopytuje sędzina i słowa rozsadzają nie tylko sztukę zawłaszczania, ale i samą sztukę. Moc i ostoja trwałości Rzeczypospolitej. Kowalski kończy stwierdzeniem, że „jego sztuka i sztuka Pana Uklańskiego nie mają ze sobą nic wspólnego” i mównica się zwalnia. Pozwany zaczyna się tłumaczyć, ma powolne ruchy, pewną trudność w utrzymaniu prosto ciała, na pytanie otwierające, czy zdjęcie to samo, odpowiada „tak”, ale głos z tego dużego ciała wychodzi zmęczony, już po długiej drodze, jakby zaczęła się ona nie w płucach i głowie, ale gdzieś u stóp. Czy w końcu mówi „tak naprawdę”?
Zawsze zazdrościłem takiemu Josifowi Brodskiemu albo Zbigniewowi Herbertowi ich niezłomności. Brodski pisał jasno, że gdy kiedyś poszedł śledzić swoją dziewczynę, bo jej nie ufał, popełnił świństwo i trzeba rzecz nazwać po imieniu. Na przykład: szpiegiem się gardzi. Poezję Herberta wszyscy znamy, tam klarownie widać, co dobre, co złe. Ale też, czy przypadkiem całe rozdziały książki Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie” nie są po cichu przepisane od francuskiego historyka sztuki? To plagiat.
Jak to wytłumaczyć? Uklański tłumaczy, że to hołd dla awangardy, także dla Kowalskiego. Że nie poszedł na łatwiznę, tylko wyciął zdjęcie z albumu i dopiero zeskanował, i że jak kiedyś projektował ten album, zresztą w porozumieniu z Centrum Sztuki Współczesnej, to dyrektor go oszukał i pomimo pieniędzy, które Uklański włożył w jego produkcję, nie dostał swojej części nakładu. Sędzina wygląda, jakby już dawno wiedziała, jaki jest wyrok. Z rzadkim uśmiechem kończy rozprawę, dziękuje stenotypistce, dla której dotąd powtarzała całe wypowiedzi świadków, i zamyka posiedzenie.
Wziął – ukradł. Ale Herbert nic nie pisał o kradzieży, ludzie tym ogóle raczej się nie chwalą. Kto więc pozwoli przeżyć, jak to jest buchnąć komuś pracę i wystawić ją na widok publiczny. Tu jest rdzeń sprawy, który promieniuje dookoła, porządkuje hołdy i hierarchie. Tektoniczne w zasadzie podziały w sztuce – lata 70., 90. nagle organizują się według nowych emocji. Ktoś perwersyjnie czy z charakteru wziął na siebie pręgierz i tłumaczenia. „Pusty znak”, jak określają sztukę Uklańskiego specjaliści, wypełnia się własną treścią, mieszaniną wstydu, tęsknoty, winy, radości z obnażenia i szczęścia, że są tu inni.
Lipiec 2016
Piotr Uklański, urodził się w 1968 roku w Warszawie, artysta wideo, reżyser, autor zdjęć, filmów i instalacji, scenarzysta i producent filmowy, performer. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Od 1991 roku mieszka i tworzy głównie w Stanach Zjednoczonych.