Co łączy Biedronia z Kaczyńskim?
Na początek krótkie zastrzeżenie. Nie przepadam za terminem „partia populistyczna” z tego prostego powodu, że jest on w obecnej debacie publicznej skandalicznie nadużywany. Cóż bowiem wspólnego mają ze sobą Donald Trump, Bernie Sanders, Jarosław Kaczyński, Nicolas Maduro, Matteo Salvini, Jeremy Corbyn, Emmanuel Macron, Marine Le Pen, Viktor Orbán? A przecież każdego z tych polityków (i wielu innych) regularnie określa się mianem populisty. Teraz dołączył do nich jeszcze Robert Biedroń. Tymczasem, kiedy tak różni ludzie trafiają do jednej kategorii, w tym wypadku „populistów”, to oznacza, że coś jest nie tak z tą kategorią.
Dlatego też na tych łamach nie raz podkreślałem, że bliskie mi jest rozumienie populizmu zaproponowane przez politologa z Uniwersytetu Princeton Jana-Wernera Müllera, który to zjawisko sprowadza do dwóch najważniejszych cech. Po pierwsze, antyelityzm. Populiści zawsze występują przeciwko systemowi, dotychczasowym elitom, grupie trzymającej władzę – i opowiadają się po stronie ludu. Po drugie, antypluralizm. Każdy niemal polityk zapewnia, że reprezentuje «zwykłych ludzi». Ale tylko populiści twierdzą, że oni i wyłącznie oni reprezentują lud, a żadna inna partia nie ma racji bytu”.
Po przyjęciu takiej definicji okaże się, że na przykład Kaczyński, Trump i Orbán do grona populistów należą, ale już Sanders, Macron, Biedroń czy Corbyn – nie. Rzeczywistość za oknem staje się nieco bardziej zrozumiała i uporządkowana.
Niestety, z definicją „populizmu” Müllera, jest jak z prawidłowym używaniem słów „ilość” czy „spolegliwy” – nie mają szans w starciu z powszechną praktyką. A zgodnie z nią, populistą jest dziś każdy polityk, który składa atrakcyjne obietnice, ale – zdaniem rzucających oskarżenie o populizm – upraszczające rzeczywistość, bałamutne i niemożliwe do spełnienia. Krótko mówiąc to, co niegdyś nazwalibyśmy „demagogią ”, dziś stało się „populizmem” [1], a najnowszym uosobieniem populisty na polskiej scenie politycznej stał się Robert Biedroń.
Wiele z postulatów obyczajowych Wiosny już dawno temu zostało wprowadzonych w życie w krajach zachodnich. A przecież populistyczne obietnice to – jeśli dobrze rozumiem krytyków Biedronia – takie, których zrealizować się nie da. | Łukasz Pawłowski
Po konwencji programowej liczne media (zrobiły to między innymi „Gazeta Wyborcza” i „Newsweek ”) kwestionują wyliczenia kosztów złożonych przez Biedronia obietnic. To samo robią politycy, chociażby szef SLD, Włodzimierz Czarzasty w rozmowie z „Kulturą Liberalną”. I chociaż jeden z założycieli Wiosny, Maciej Gdula, w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem, stara się owe obietnice urealnić, dodając do haseł szereg zastrzeżeń, to poważne wątpliwości pozostają.
Innym, trudniejszym do zrozumienia, źródłem oskarżeń o populizm są postulaty światopoglądowe Biedronia, w tym legalizacja małżeństw homoseksualnych, liberalizacja przepisów regulujących dostęp do przerywania ciąży czy opodatkowanie dochodów księży. Zarzuty te są niezrozumiałe z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jak przyznaje Włodzimierz Czarzasty, takie same postulaty od dawna głosi Sojusz Lewicy Demokratycznej, a tej partii powszechnie się o populizm nie oskarża. Po drugie zaś, wiele z postulatów Wiosny już dawno temu zostało wprowadzonych w życie w krajach zachodnich. A przecież populistyczne obietnice to – jeśli dobrze rozumiem krytyków Biedronia – takie, których zrealizować się nie da.
Zamiast liczb, atrakcyjna opowieść
Te analizy sensowności lub braku sensowności oskarżeń o populizm mają jednak drugorzędne znaczenie w obliczu prostego faktu: pomysły Biedronia podobają się wyborcom na tyle, że dziś czynią z Wiosny trzecią siłę polityczną. I niewykluczone, że to poparcie utrzyma się do kolejnych wyborów, do których zostało już tylko osiem miesięcy. Czy to znaczy, że ludzie nie zdają sobie sprawy, że koszty spełnienia wszystkich postulatów byłego prezydenta Słupska przekraczają nasze możliwości budżetowe? Czy potrzebują analizy „Newsweeka”, „Gazety Wyborczej” lub jakiegoś innego medium, żeby puknąć się w czoło z okrzykiem „To się nie spina!”? Nie sądzę. Popularność Biedronia – podobnie jak wielu innych polityków, wcale nie populistycznych – nie leży w liczbach i dokładnych wyliczeniach, ale w opowieści, jaką ludziom „sprzedał”.
Stawiam wszystkie pieniądze, że większość wyborców Baracka Obamy nie wiedziała, co dokładnie kryje się za hasłem „zmiany”, którą obiecywał, tak jak większość wyborców Ronalda Reagana emocjonalnie, a nie analitycznie reagowała na hasło „Poranek w Ameryce”, zaś wyborcy Aleksandra Kwaśniewskiego nie mieli pojęcia, jaką „przyszłość” mają zgodnie z hasłem kandydata „wybrać”. Przykłady można mnożyć.
Popularność Biedronia – podobnie jak wielu innych polityków – nie leży w liczbach i dokładnych wyliczeniach, ale w opowieści, jaką ludziom „sprzedał”. | Łukasz Pawłowski
To chwytliwe slogany, a nie arkusze w Excelu porywają wyborców. Jest w tym oczywiście wielkie niebezpieczeństwo. Zawiedzeni i sfrustrowani niespełnieniem pięknych obietnic obywatele mogą w kolejnych wyborach wskazać na kandydata prawdziwie populistycznego i niebezpiecznego. Takiego zagrożenia trudno jednak uniknąć, bo – jak pisze profesor Marcin Król w „Gazecie Wyborczej” – „demokracja nie może być zimna i nudna”. Nie chodzi o to, by co cztery lata wywracać cały system do góry nogami, bez oglądania się na prawo – jak to czyni chociażby rząd Prawa i Sprawiedliwości – ale nie może też wywoływać przekonania, że niezależnie od tego, na kogo oddamy swój głos, nic się nie zmieni. Brytyjski dziennikarz David Goodhart przekonywał na naszych łamach , że „znaczący odsetek głosujących za brexitem, około 3 miliony ludzi, nie głosowały w czterech lub pięciu poprzednich wyborach”. Dlaczego? Być może w wyborach nie mieli poczucia, że ich głos ma znaczenie, a tu dostali klarowny i niosący realne konsekwencje wybór. Nic dziwnego, że ruszyli do urn.
Demokracja – tu wracam do Marcina Króla – „przede wszystkim ma nam dawać poczucie przynależności do wspólnoty i przekonanie, że zmieniamy świat na lepsze, a nie że wybieramy tylko mniejsze zło”. Bo co jest lepsze, pyta Król: „znużenie i wstręt czy ryzyko i nadzieja?”.
Prezydent Słupska dopiero startuje z nową partią. W ciągu najbliższych miesięcy może obecne poparcie roztrwonić z powodu wewnętrznych sporów, nieznanych dziś skandali z przeszłości, złej komunikacji, wpadek wizerunkowych i tysiąca innych błędów (wystarczy niefortunny wyjazd na wakacje). Ale dziś kilku albo i kilkunastu procentom wyborców daje nadzieję i budzi ich entuzjazm. To bardzo dużo.
W tym sensie Biedroń wyciągnął wnioski z popularności tak zwanych ruchów populistycznych. Bo jeśli jest jakiś wspólny mianownik nowych partii i liderów politycznych wyrastających jak grzyby po deszczu na całym Zachodzie – zarówno tych uznawanych za populistyczne, jak również takich, jak choćby La République En Marche Emmanuela Macrona czy Partia Pracy Jeremy’ego Corbyna – to obietnica radykalnych zmian. Wielu wyborców pragnie nadziei i opowieści, która pozwoli mu lepiej zrozumieć otaczający go świat. A czy spełnienie tych oczekiwań w pełni jest w ogóle możliwe, to sprawa mniej istotna.
Przypisy:
[1] Za podsunięcie tego trafnego rozróżnienia serdecznie dziękuję Kacprowi Szuleckiemu z redakcji „Kultury Liberalnej”.