Wspieranie Izraela to jeden z aksjomatów polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Po dwóch kadencjach Baracka Obamy, który stosunek do państwa żydowskiego miał raczej zdystansowany, w Białym Domu pojawił się prezydent, który swoją politykę zagraniczną prowadzi niemalże całkowicie po myśli Izraela.

Przed wyborami, Netanjahu otrzymał od Trumpa szereg prezentów. Pierwszym było przeniesienie amerykańskiej ambasady z Tel Awiwu do Jerozolimy. Trump nie był wprawdzie pierwszym prezydentem, który zapowiedział, że tak zrobi, wszyscy przed nim wycofywali się jednak z tego pomysłu w obawie przed rozognieniem konfliktu z Palestyną. Decyzja amerykańskiego przywódcy udowodniła, że obawy były słuszne. Z okazji przenosin ambasady palestyński Hamas urządził zamieszki, w których wzięło udział około 35 tysięcy Palestyńczyków. Izraelskie wojsko użyło wobec nich ostrej amunicji, w skutek czego zginęły co najmniej 52 osoby, w tym dzieci i ratownicy medyczni. Świadomie lub nie, Hamas wyświadczył przysługę Netanjahu. Zgodnie z tym, co mówił Konstanty Gebert w rozmowie z „Kulturą Liberalną”, przemoc ze strony Arabów to największy lęk Izraelczyków. Każdy jej przedwyborczy akt wysyłał im sygnał, że na trudne czasy należy postawić na jastrzębia. A takim bez wątpienia jest Netanjahu.

Zaledwie kilka miesięcy później odbyła się „konferencja bliskowschodnia” w Warszawie, podczas której Netanjahu swobodnie uprawiał kampanię wyborczą, rykoszetem uderzając w Polskę, o czym pisaliśmy na tych łamach. Sama obecność Netanjahu i przywódców państw arabskich podczas jednego spotkania była zresztą potwierdzeniem skuteczności jego polityki zagranicznej. Kolejnym gestem sympatii było uznanie przez USA zwierzchnictwa Izraela nad Wzgórzami Golan, które społeczność międzynarodowa uważa za okupowane terytorium Syrii, które Izrael zajął podczas wojny sześciodniowej. ONZ i Unia Europejska oświadczyły, że status Wzgórz Golan się nie zmienił i nie uznają zwierzchności Izraela nad tym terytorium. Takie samo stanowisko prezentowała Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie – tradycyjnie bliscy sojusznicy Amerykanów.

Bibi i Trump mają pewną wspólną cechę: problemy świata postrzegają nie jako kwestie do rozwiązania, ale szanse, by umocnić swoją władzę. Wynik wyborów w Izraelu to zatem dobre wieści dla nich, złe dla Palestyńczyków. | Jagoda Grondecka

2018 był rokiem wzmożonych ataków na Palestynę, w tym także na palestyńskich uchodźców. Decyzją prezydenta Trumpa Stany Zjednoczone wstrzymały wypłaty dla UNRWA, agencji ONZ zajmującej się pomocą dla palestyńskich uchodźców na Bliskim Wschodzie. Do tej pory USA wypłacały organizacji 300 milionów dolarów rocznie, co stanowiło 30 procent jej budżetu. Waszyngton uznał jednak, że to „nieproporcjonalnie dużo”, a strona palestyńska jest niedostatecznie wdzięczna i w dodatku torpeduje negocjacje w sprawie stałego paktu pokojowego z Izraelem. Retorykę Trumpa szybko podchwycił Netanjahu, ogłaszając, że UNRWA powinna zostać zlikwidowana, bo „utrwala problem palestyński” i „uświęca narrację o tak zwanym prawie do powrotu”.

Te wszystkie gesty wzmocniły pozycję Netanjahu, nawet pomimo toczących się przeciwko niemu postępowań w czterech sprawach korupcyjnych. Dlatego nie dziwi ostra reakcja Organizacji Wyzwolenia Palestyny (OWP) na wynik wczorajszych wyborów. Hanan Aszrawi, członkini komitetu wykonawczego organizacji, potępiła wybór Izraelczyków, twierdząc, że: „Wybrali skrajnie prawicowy, ksenofobiczny, antypalestyński parlament i poszerzają apartheid”.

Trwający od dekad konflikt izraelsko-palestyński pozostaje jednym z najpoważniejszych wyzwań nie tylko dla Bliskiego Wschodu, ale całego świata. Ma on także poważne konsekwencje dla interesów USA. Kolejne amerykańskie administracje, republikańskie i demokratyczne, uznawały osiągnięcie pokoju za kluczowe dla bezpieczeństwa amerykańskich interesów w regionie. Dotychczasowe próby zakończyły się porażką, ale niezrażony doświadczeniami poprzedników, prezydent Trump z właściwą sobie fantazją za najodpowiedniejszego kandydata na autora planu pokojowego dla Bliskiego Wschodu uznał swojego zięcia, Jareda Kushnera, który nigdy nie zajmował się dyplomacją i nie posiada żadnego doświadczenia w administracji państwowej. Na pytania dziennikarzy dotyczące kompetencji Kushnera, prezydent odpowiedział, że „Jared to bardzo bystry gość”. W styczniu wyniósł zięcia do rangi męża opatrznościowego, zwracając się do niego słowami: „jeżeli ty nie zapewnisz pokoju na Bliskim Wschodzie, to nikt nie jest w stanie tego zrobić”. Na temat planu Kushnera pojawiło się już mnóstwo przecieków (włącznie z informacją, że zostanie opublikowany w formie wideo), ale wciąż nie wiadomo, jaki jest jego ostateczny kształt. Jeszcze dwa lata temu prezydencki doradca nie był pewien, czy w ogóle ma jakiś plan – na spotkaniu ze stażystami w Białym Domu powiedział, że „może nie być żadnego rozwiązania”.

Palestyna jest dziś nadzwyczaj słaba, a po wyborach Izrael, zgodnie z przewidywaniami, utrzyma swój bezkompromisowy, dogmatyczny kurs. | Jagoda Grondecka

Powiedzieć, że oczekiwania są niewielkie, to eufemizm. Palestyna jest dziś nadzwyczaj słaba, a po wyborach Izrael, zgodnie z przewidywaniami, utrzyma swój bezkompromisowy, dogmatyczny kurs. Jak zauważył sekretarz generalny OWP, Saeb Erekat, tylko 14 spośród 120 członków nowego parlamentu popiera rozwiązanie dwupaństwowe w myśl granic terytoriów z 1967 roku. Także amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo nie potwierdził, czy Stany Zjednoczone nadal opowiadają się za rozwiązaniem dwupaństwowym. Zamiast tego mówił, iż „sądzimy, że mamy pewne pomysły, które są nowe, świeże i inne”.

Choć Netanjahu w lutym tego roku zrzekł się sprawowania funkcji ministra spraw zagranicznych na rzecz partyjnego kolegi – Israela Katza, stosunki międzynarodowe odgrywały istotną rolę w jego kampanii. Bliską zażyłość ze światowymi przywódcami, współpracę z państwami arabskimi, a także coraz powszechniejsze uznawanie Jerozolimy za stolicę Izraela Netanjahu przedstawiał jako dowód swojej politycznej skuteczności. Tuż przed wyborami zapowiedział formalne włączenie do Izraela okupowanego Zachodniego Brzegu. Najbliższe miesiące (pod warunkiem, że obarczony zarzutami korupcyjnymi premier nie wyląduje w więzieniu, skąd trudno rządzić państwem) pozwolą ocenić, czy była to tylko przedwyborcza retoryka, czy może jeden z „nowych” i „świeżych” elementów amerykańskiego planu. Jak trafnie spostrzegł felietonista „New York Timesa” Thomas L. Friedman, Bibi i Trump mają pewną wspólną cechę – problemy świata postrzegają nie jako problemy, ale szanse, by umocnić swoją władzę. Wynik wyborów w Izraelu to zatem dobre wieści dla nich, złe dla Palestyńczyków.