Kiedy w 2004 roku Polska dołączała do Unii Europejskiej, najbardziej wymownym tego symbolem – obok niebieskich flag z gwiazdkami wciąganych na maszty w całym kraju – było ułatwienie podróży na Zachód, a trzy lata później – kiedy dołączyliśmy do strefy Schengen – likwidacja przejść granicznych na zachodniej i południowej granicy. Sukces był jednak połowiczny. Granice co prawda zostały otwarte, ale rynki pracy nie, a przynajmniej nie wszystkie. Siedmioletni okres przejściowy dla pracowników z nowych krajów członkowskich, z którego skorzystały między innymi Niemcy, był przedstawiany jak gorzka pigułka, wyraz braku zaufania i de facto kolejne upokorzenie, jakie musieliśmy przełknąć, by wreszcie „powrócić” na Zachód.

Radość z Unii, czyli stodoły w Norwegii i przepiórki w Birmingham

Gorzką pigułkę osłodzili nam jednak Tony Blair i rząd Londynie, który – podobnie jak władze Irlandii – z okresu przejściowego zrezygnował. Co było potem, pamiętamy – setki tysięcy Polaków zaczęło się pakować, a firmy autobusowe zaczęły liczyć zyski i wywozić rodaków z każdego miejsca w kraju do jednego punktu – Victoria Station w Londynie. Były oczywiście i inne, ale to ten dworzec stał się symbolem.

Najpierw symbolem wszystkiego, co w nas rzekomo najlepsze – zaradności, mobilności, przedsiębiorczości. Potem było już gorzej – pojawiły się informacje o „szajkach Polaków” wykorzystujących nowych migrantów do niewolniczej pracy; o pierwszych przegranych, którzy w autobusy wsiadali bez pieniędzy, bez planu i bez znajomości języka; wreszcie o koczujących wokół dworca bezdomnych rodakach, którzy do domu albo nie mieli za co wrócić, albo po prostu nie mieli odwagi.

Fala płynęła jednak dalej. Już nie tylko autobusami, ale samolotami, a z nich rodacy ruszali prosto na budowy i pola lub grzecznie, z papierowymi teczuszkami pełnymi CV, do sklepów, restauracji i barów. Ja sam rok po rozszerzeniu wakacyjne miesiące spędziłem na obieraniu ziemniaków, siekaniu warzyw i patroszeniu przepiórek w nienajgorszej restauracji (wtedy dowiedziałem się, czym są gwiazdki Michelina) w Birmingham.

W międzyczasie pojawiały się nowe kierunki wyjazdów, informacje o rozbitych małżeństwach, wychowywanych przez babcie eurosierotach, ale też o nowych, „polskich” dzielnicach i furorze, jaką „na Zachodzie” robią rzekomo pierogi, kiełbasa i bigos.

Cały ten galimatias dobrych i złych wiadomości przedstawiany był jednak jako sukces. I trudno się dziwić – pokolenie wychowane w PRL, które musiało nieźle się natrudzić, żeby latem pozbierać truskawki w Szwecji albo pomyć naczynia w Londynie, było szczęśliwe, że ich dzieci mogą robić to samo, ale znacznie łatwiej. Taka narracja płynęła z samej góry politycznego establishmentu.

Nawet były prezydent Bronisław Komorowski w rozmowie z „Kulturą Liberalną” narzekał, że jemu „na saksy” udało się wyjechać tylko raz (nie dawali paszportu), ale jego córka „rok w rok jeździła malować płoty i stodoły do Norwegii”. I to w czasie, gdy on był już prezydentem!

Pokolenie wychowane w PRL, które musiało nieźle się natrudzić, żeby latem pozbierać truskawki w Szwecji albo pomyć naczynia w Londynie, było szczęśliwe, że ich dzieci mogą robić to samo, ale znacznie łatwiej. Taka narracja płynęła z samej góry politycznego establishmentu. | Łukasz Pawłowski

Nie było więc zaskoczeniem, że kiedy pięć lat temu CBOS zapytał Polaków o główne korzyści płynące z akcesji obok funduszy strukturalnych wymieniono właśnie „otwarcie granic i możliwość swobodnego przemieszczania się na terenie Unii”. „Najważniejszym z punktu widzenia ankietowanych skutkiem otwarcia granic”, pisali autorzy raportu, „jest możliwość swobodnego podejmowania pracy (a także prowadzenia działalności gospodarczej) w krajach unijnych”.

Powyższe zdanie to niemal kopia analizy opublikowanej pięć lat wcześniej przez Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, gdzie z kolei czytamy, że „swoboda podróżowania, podejmowania nauki i pracy w dowolnym kraju Unii to najczęściej podnoszone korzyści wynikające z członkostwa w UE”. Owszem, na każdym z tych etapów kolejni politycy rytualnie podróżowali do Londynu i Dublina, zachęcając rodaków do powrotu. Bez specjalnego przekonania jednak. Podobnie jak bez przekonania rodacy odpowiadali, że kiedyś wrócą.

Nie ma takiego jeżdżenia!

Wiele wskazuje, że 15 lat po wstąpieniu do Unii mamy do czynienia z fundamentalną zmianą. Pochłonięci debatami o napływie uchodźców i migrantów ekonomicznych zza południowych granic Europy, nie dostrzegamy, że dziś to nie imigracja, ale emigracja są głównym zmartwieniem dla obywateli wielu państw europejskich, w tym Polski. Potwierdzają to świeże badania zrealizowane w 14 krajach europejskich na zlecenie uznanego think tanku European Council on Foreign Relations [Europejska Rada Stosunków Międzynarodowych, ECFR].

We wnioskach czytamy, że o ile „północna i zachodnia Europa wciąż obawia się napływu ludzi z zewnątrz, większość [respondentów – przyp. red.] w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Węgrzech, Polsce i Rumunii znacznie bardziej martwi się wyjazdami swoich własnych obywateli”. To z kolei prowadzi do odkrycia opinii społecznej, która jeszcze kilka lat temu nie mieściła się nam w głowie. Niemal połowa ankietowanych Polaków poparłaby wprowadzenie prawa, które całkowicie zakazywałoby ich rodakom wyjazdu na dłużej poza granice kraju. Właśnie po to, żeby powstrzymać problem emigracji. Co ciekawe, Polska nie jest pod tym względem liderem. W Grecji wskaźnik poparcia sięga 60 procent, a w Hiszpanii jest jeszcze wyższy. Minimalnie przed Polską są także Włosi, a tuż za nami plasują się Węgrzy.

Owszem, poparcie dla Unii Europejskiej wciąż jest nad Wisłą ogromne. Te same badania ECFR pokazują, że Polacy bardziej ufają instytucjom unijnym niż krajowym i widzą w nich hamulec dla nadużyć ze strony władz państwowych.

Ale 15 lat po wstąpieniu do Unii Europejskiej i 12 lat po dołączeniu do strefy Schengen coraz więcej Polaków podaje w wątpliwość otwarcie granic, do niedawna uznawane za jedną najważniejszych korzyści z członkostwa w UE! I to nie tyle (albo nie tylko) ze strachu przed napływem „obcych”, ale przede wszystkim z obawy przed odpływem „naszych”.

Coraz więcej Polaków podaje w wątpliwość otwarcie granic, do niedawna uznawane za jedną najważniejszych korzyści z członkostwa w UE! I to nie tyle (albo nie tylko) ze strachu przed napływem „obcych”, ale przede wszystkim z obawy przed odpływem „naszych”. | Łukasz Pawłowski

I chyba to właśnie te nastroje wychwycili sztabowcy Prawa i Sprawiedliwości odpowiedzialni za hasło „Masz prawo do europejskiego poziomu życia”. Kryje się za nim klarowna obietnica – w poszukiwaniu lepszego życia nie trzeba już jechać na Zachód, bo „Zachód” stworzymy tutaj.

Oczywiście, można zastanawiać się, na ile PiS jest w tej obietnicy wiarygodne, a samo hasło można łatwo kompromitować, wskazując z marszu cały szereg grup, które zachodni standard życia wciąż mogą co najwyżej polizać przez szybę – nauczycieli, młodych lekarzy, urzędników, osoby niepełnosprawne, pielęgniarki itp., itd.

PiS wiele tym sloganem ryzykuje, ale spostrzeżenie, jakie się za nim kryje, jest jasne: Polacy mają dość wyjazdów i chcą zostać w domu. Dla realnych zwolenników naszej obecności w UE wniosek też powinien być jasny. Wraz ze zmniejszaniem się funduszy unijnych – czyli drugiej obok otwartych granic najważniejszej w oczach Polaków korzyści z członkostwa we Wspólnocie – o powodach integracji musimy zacząć mówić inaczej. Malowanie płotów w Norwegii i patroszenie przepiórek w Birmingham nieubłaganie tracą swój urok.