„Tranzyt” Christiana Petzolda należy do niewygodnych filmów, z którymi widz musi się wpierw oswoić. W paryskim barze spotykają się dwaj Niemcy – Paul i Georg. Rozmawiają o wojnie, strachu i różnych drogach ucieczki. Paul prosi Georga, by przekazał dwa listy znajomemu pisarzowi o nazwisku Weidel. Widzimy je w zbliżeniu: staranny charakter pisma, elegancka koperta, znaczek pocztowy. Scena otwierająca wydaje się więc oczywista – to zapowiedź filmu o Francji pod nazistowską okupacją oraz o „dobrych Niemcach”, być może Żydach, którzy planują ucieczkę do Ameryki.
Petzold inspirował się powieścią Anny Seghers o tym samym tytule. W opublikowanej w 1944 roku książce autorka opisuje własne doświadczenie ucieczki przed nazistami. Myliłam się jednak, oczekując historii o emigrantach z nazistowskich Niemiec. Georg wychodzi baru i natychmiast okazuje się, że nic nie jest oczywiste. W tle nie ma scenografii imitującej Paryż lat 40., jest za to całkiem współczesne miasto: dzisiejsze samochody, policjanci strzelający z nowoczesnej broni. Zapowiedzią tego nietypowego zabiegu jest dedykacja dla Haruna Farockiego, który był mentorem Petzolda i reżyserem licznych filmów dokumentalnych, eksperymentalnych i eseistycznych. „Tranzyt” nie mógł być więc tak przewidywalny, jak mogłoby się wydawać.
Ponadczasowość „Tranzytu” jest na swój sposób przerażająca. Oglądamy historię rodem z pierwszej połowy lat 40., ale we współczesnej scenerii. | Magdalena Saryusz-Wolska
Zabawy z tożsamością
Gra z przyzwyczajeniami widza nie jest dla twórczości Petzolda niczym nowym. Ewa Fiuk pisze o filmach tego berlińskiego reżysera, że znamionuje je umowność, stylizacja, a niekiedy nawet abstrakcja [1]. Tak też jest w wypadku „Tranzytu”. Wojna, przed którą ucieka Georg, jest umowna. Najeźdźcami są wprawdzie Niemcy, a najechanymi Francuzi, ale nie należy przywiązywać do tego podziału zbyt dużej wagi, bo z pozafilmową rzeczywistością i tak niewiele się zgadza. Pisarz, do którego adresowane są oba listy, popełnia samobójstwo w paryskim hotelu. Georg zostaje z jego dokumentami: paszportem, wizą do Meksyku i biletem na statek. Z pokoju hotelowego zabiera także manuskrypt nieopublikowanej jeszcze książki. Odnajduje w nim swoje własne myśli i wspomnienia. Bez trudu identyfikuje się z autorem i przejmuje jego tożsamość. Petzold kręcił już wcześniej fabuły o podobnej zamianie ról – ostatnio w „Feniksie” z 2014 roku, filmie opowiadającym o ocalałej z Auschwitz, której wskutek doznanych obrażeń nie poznaje własny mąż.
Wbrew podejrzeniom, film na motywach powieści Seghers nie opowiada o okupacji. Jest raczej uniwersalną przypowieścią o ucieczce i oczekiwaniu. Bohater przypadkiem trafia do Marsylii, skąd – jak się okazuje – ma odpłynąć statek Weidela. Termin wyjazdu wyznaczony jest na kilka tygodni do przodu, a w tym czasie Georg alias Weidel musi odwiedzić dwa konsulaty celem otrzymania wiz tranzytowych, gdyż między Francją a Meksykiem nie ma bezpośrednich połączeń. Towarzyszymy mu, gdy stoi w kolejce do konsulatu oraz gdy bezczynnie włóczy się po mieście. Obserwujemy jego rozterki, gdy poznaje piękną żonę Weidela, zdradzającą męża z pewnym pediatrą. Czekając na statek, Georg spotyka wielu ludzi, którzy również pragną wyjechać: niektórzy już mają bilet i wizę, ale nie chcą opuścić najbliższych, inni wykazują się nadzwyczajną pomysłowością, by wejść w posiadanie upragnionego dokumentu. Pewna dama zobowiązuje się na przykład przetransportować dwa psy dla żydowskiego małżeństwa w Ameryce, byle tylko wystawili jej w zamian oficjalne zaproszenie. Są wreszcie i tacy, którzy nie dożywają spotkania z konsulem. Tymczasem wszyscy wiedzą, że trzeba się spieszyć, bo front jest coraz bliżej i za kilka, może kilkanaście dni miasto będzie zajęte przez wroga.
Reżyser nie oczekuje od nas empatii dla uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Erytrei, ale zadaje pytanie, co by było, gdybyśmy sami musieli uciekać i to nie przed napaścią z obcych krajów, ale przed własnymi współobywatelami. | Magdalena Saryusz-Wolska
W Marsylii, czyli nigdzie
Ponadczasowość „Tranzytu” jest na swój sposób przerażająca. Oglądamy historię rodem z pierwszej połowy lat 40., ale we współczesnej scenerii. Wojna zostaje sprowadzona do egzystencjalnego dramatu, który może rozgrywać się tu i teraz, w centrum Europy. Petzold nie byłby sobą, gdyby do abstrakcyjnej fabuły nie wprowadził czytelnych aluzji do realnych problemów społecznych i politycznych. Pokazuje, że wszyscy możemy być migrantami. Tak jak uchodźcy z krajów arabskich i afrykańskich przybywają dziś do Europy przez Morze Śródziemne, tak my sami możemy kiedyś szukać ucieczki tą drogą. Najgorsza okazuje się bezczynność, poczucie niemocy i zdanie na łaskę urzędników. Reżyser zmusza widza do przyjęcia perspektywy uciekiniera, którego los sprowadza się do pasma upokorzeń i ciągłego oczekiwania. Zmyślność tego chwytu polega na tym, że reżyser nie oczekuje od nas empatii dla uchodźców z Syrii, Afganistanu czy Erytrei, ale zadaje pytanie, co by było, gdybyśmy sami musieli uciekać i to nie przed napaścią z obcych krajów, ale przed własnymi współobywatelami. Wszak Georg jest Niemcem, który ucieka przed innymi Niemcami. Film Petzolda jest niewygodny. Umowność pokazywanej sytuacji narusza poczucie komfortu, gdyż trudno nam oszacować, co może lub mogło się zdarzyć, a co jest zupełnie nieprawdopodobne. Świat „Tranzytu” zdaje się rządzić własnymi prawami, choć niektóre zdarzenia wyjaśniają się w toku fabuły. Podczas gdy raz po raz wyłaniająca się z tłumu żona Weidela wydaje się początkowo postacią z zaświatów, jej zachowanie staje się z czasem zrozumiałe. Na podobnej zasadzie ujawnia się trzecioosobowy narrator, którego głos od czasu do czasu słyszymy z offu. Jego obecność przypomina o obserwacji Georga, którą poczynił, kiedy czekał w kolejce: każdy uciekinier ma jakąś własną historię i każdy chciałby ją opowiedzieć. Mglista i nieokreślona struktura opowieści zamienia się w dobrze spięty mechanizm, w którym każda postać i każda scena ma określoną funkcję. Umowna fabuła, która początkowo wymagała oswojenia, nabiera wewnętrznej spójności, ale nie podporządkowuje się regułom prawdopodobieństwa, które znamy z codziennego świata. Postaci pojawiają się i znikają, a we współczesnym świecie wykorzystywane są przedmioty z lat 40.
Precyzyjna konstrukcja fabuły uwypukla niemoc i wymuszoną bezczynność uciekinierów. Mamy do czynienia z dobrze przemyślaną przypowieścią, która coraz bardziej przybliża się do widza – nie tylko w sensie metaforycznym, ale i optycznym, gdyż w miarę upływu czasu kamera częściej pokazuje bohaterów w zbliżeniach, koncentrując się na ich twarzach. Wszystko to sprawia wrażenie, jakby Petzold chciał z ekranu wykrzyczeć, że migranci to nie żadni obcy, ale my wszyscy.
Przypis:
[1] E. Fiuk, „Inicjacje, tożsamość, pamięć. Kino niemieckie na przełomie wieków”, Wrocław 2012, s. 294.
Film:
„Tranzyt”, reż. Christian Petzold, prod. Francja–Niemcy 2018.