Atomowa magdalenka
Czarnobyl miał swój smak. Wiosną 1986 roku w szkole podstawowej bez ceregieli wciskano dzieciom do ust łyżki z ohydnym płynem. Prychały, wzdrygały się, ale przełykały. Nikt nie tłumaczył, co to za świństwo. Że to płyn Lugola, który miał zapobiec wchłanianiu radioaktywnego izotopu jodu przez ciała młodych Polaków, dowiadywaliśmy się później, poza szkolnymi murami.
Oczywiście, plotkowano. Dzieci wyobrażały sobie, jak radioaktywna chmura płynie ponad głowami. Niesuwerenna Polska Rzeczpospolita Ludowa była bezsilna (czytaj: dorośli). Cała niesubordynacja wobec Moskwy polegała na wielkim „piciu jodyny”, jak wówczas mówiono – akcji z rozmachem zorganizowanej przez profesora Zbigniewa Jaworowskiego z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie. Pochód pierwszomajowy odbył się, jak gdyby nigdy nic. Tyle że jod popijali członkowie PZPR, „Solidarności” i ich potomstwo. Szok próbowano nad Wisłą oswajać poczuciem humoru. Śpiewano pod nosem: „Dylu, dylu na badylu, pier…ęło w Czarnobylu”, zresztą nie bez wyraźnej satysfakcji, że coś się „tamtym”, „Ruskim” nie udało.
Jakie czasy, takie magdalenki. Mdły smak płynu Lugola przypomniał mi się, gdy w pierwszym odcinku miniserialu, wyprodukowanego przez HBO wraz ze Sky UK, bohaterowie odkrywają coś i na swoich językach. Czarnobylscy inżynierowie, strażacy pytają się wzajemnie, „czy czujesz smak metalu?”. Pewne wspólne doświadczenie tamtego czasu udało się oddać w filmie. Paradoksalnie, medium obrazu i dźwięku śledzi uświadamianie sobie przez coraz większe grono osób, że „przeciwnik” jest niewidzialny i niesłyszalny, że ludzkie oko nie daje przed nim żadnej ochrony. Radioaktywny „wróg” spada na nasze ciała znienacka. Hula swobodnie ponad granicami, nic sobie nie robiąc z żelaznej kurtyny i I Sekretarza Generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
Radioaktywny dreszczyk
Ale o czym w 2019 roku ma nam przypomnieć tragedia w Czarnobylu? Czy realizatorom chodziło tylko o wysokobudżetową rozrywkę z radioaktywnym dreszczykiem? Bo przecież amerykańsko-brytyjski serial musiał pochłonąć fortunę. Czego tu nie ma: tony sowieckiego designu, wymyślne wzorki na wykładzinach i tapetach, telefony z ebonitu w hotelach czy retro wiatraczki na sali sądowej. Nawet aktorów dobrano tak, aby ich twarze wyglądały (dość) słowiańsko. Szary świat, od którego Polacy chcieli uciekać, gdzie pieprz rośnie, znienacka okazuje się kosztowną scenografią filmową.
W pierwszym odruchu na pytanie o sens filmu „Czarnobyl” w 2019 można byłoby odpowiedzieć banalnie. Dobrze, że realizatorzy serialu przypomnieli nam o zbanalizowaniu broni jądrowej i upowszechnieniu elektrowni atomowych. W polityce międzynarodowej nie milkną przecież spory o proliferację broni atomowej, choćby przy okazji awantur o politykę Iranu czy Korei Północnej. O niedawnej tragedii w elektrowni atomowej w Fukushimie (2011) już zapomniano. Jednak to byłaby doraźna publicystyka. A trudno oprzeć się wrażeniu, że realizatorom chodziło o coś więcej.
Stare strachy, nowe strachy
Po pierwsze, o nostalgię. Groza grozą, ale przecież to były „lepsze czasy” dla wielu ludzi zza drugiej strony „żelaznej kurtyny”. Więcej, to były piękne chwile dla „rządów ludu” na Zachodzie. Jak przewrotnie napisał brytyjski politolog David Runciman: „w czasie trwającej cztery dekady zimnej wojny, kiedy świat musiał zmagać się z groźbą zniszczenia, demokracja miała się znakomicie. Był to dla niej wspaniały okres rozwoju” [„Jak kończy się demokracja”, s. 116]. My, rzecz jasna, pokiwamy głowami i zapytamy retorycznie, czy przypadkiem nie było to jakoś naszym kosztem. No, ale nie bądźmy małostkowi. Frapującą lekcją z ubiegłego stulecia jest to, że demokracja może rozkwitać w cieniu grozy – również atomowej.
Po drugie, o globalne ocieplenie klimatu. Lęki z przeszłości (na ekranie) spotkają się z lękami teraźniejszymi (przed ekranem). Przefiltrowane przez treść filmu, mogą zachęcać do walki ze zmianami klimatycznym, które także umykają naszym zmysłom i potocznej obserwacji. „Czarnobyl”, wyreżyserowany przez Johana Rencka, obok tragedii ludzi zwraca także uwagę na tragedię zwierząt. Mamy scenę ze spadającym na ziemię napromieniowanym ptakiem. Masowe mordowanie zwierząt domowych w zakazanej strefie dokoła elektrowni. Ekran wypełni też oko krowy, zastrzelonej z pistoletu, by zmusić do opuszczenia wioski staruszkę. Konsekwencje eksplozji dotyczą całego świata przyrody.
Serial jak to serial, siłą rzeczy, pewne wątki ubarwia. Przynosi jednak racjonalne do bólu wyjaśnienie katastrofy w Czarnobylu. Z jednej strony, możliwa jest na wzór prozy Swietłany Aleksijewicz wielka pokora wobec nieszczęścia. Ale, z drugiej strony, nie ma tu tandetnej „metafizyki” spod znaku bomby A.
Za to wskazane zostały przykłady ludzkiej głupoty, niekompetencji i chciwości. A zaraz potem – heroizm, ofiary oraz potęga nauki. Zamiast poszukiwania nieziemskich tajemnic i sekretnych spisków – tu jako fabularne paliwo wystarcza gotowość do odkrywania „banalnych” powodów katastrofy.
Zanadto czarny piołun
Czy można było poprowadzić narrację inaczej? Oczywiście. Weźmy na przykład nasz teatr telewizji. Kilka lat temu w TVP wyemitowano „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu” [2011; scenariusz Janusz Dymek, Sławomir Popowski i Igor Sawin], w którym – fabularnie z grubsza chodzi o to samo – odkrywanie katastrofy oraz reakcje na zagrożenie dla życia i zdrowia, tyle że widziane z polskiej perspektywy.
Miejsce nauki zastępuje tu „groza ze Wschodu”. W pewnym momencie jedna z postaci z patosem oznajmia, że Czarnobyl oznacza „czarny piołun”. Następnie zapada cisza. Wedle scenarzystów, tym samym „wszystko” dano do zrozumienia. Niestety! Trudno powiedzieć, co to zdanie miałoby widzom teatru telewizji wytłumaczyć. Autorzy chyba dali upust przekonaniom, że na Wschodzie czai się Zło od chwili, gdy ludzie wybrali nazwę miejscowości. I po stuleciach w 1986 roku to Zło musiało – (koniecznie?) – (w związku z nazwą?) – (tam, a nie gdzie indziej?) nastąpić. Oto właśnie „metafizyka” za psi grosz. Niemniej od razu widać, w jakie struny polskiej wrażliwości uderzą później takie dzieła o tragicznych katastrofach, jak przede wszystkim film fabularny „Smoleńsk”. Sekrety, zmowy, nie wiadomo co… I żadnych racjonalnych wniosków na przyszłość, skoro twórcom za finał filmu wystarczyła scena, w której zmarli w 2010 roku spotykają się w zaświatach z ofiarami tragedii katyńskiej.
Cóż, to antypody filmu o tragedii czarnobylskiej, po tysiąckroć większej i z większymi potencjalnie konsekwencjami – także dla Polaków. Skądinąd i w miniserialu mamy ciekawą wzmiankę o miejscowości Czarnobyl. Postacie filmowe w wymianie zdań przypominają, że było to miasto żydowskie i polskie. Żydów wymordował Hitler, Polaków – Stalin. A potem zamieszkali tu nowi ludzie, którzy uwierzyli, że robią to na zawsze. Po tym dialogu przypomniała mi się ze szkoły wielka mapa ścienna I Rzeczypospolitej z XVI wieku. Na niej zaś rzeczywiście w granicach państwa Jagiellonów, hen, na wschodzie, znajdował się kwadrat czy kropka z podpisem „Czarnobyl”. W pokrętny sposób miejsce zatem niezupełnie obce naszej kulturze, potem można odkrywać jego przeszłość, związaną z rodem Chodkiewiczów, a nie żaden „czarny piołun”.
Zbędne bohaterstwo
Na zakończenie dodajmy, że dla osób, które w 1986 roku były dziećmi, Czarnobyl miał swój drugi smak. Był to smak rozczarowania. Oto po latach profesor Jaworowski przyznał, że nasz strach miał zbyt wielkie oczy. Po prostu w czasach PRL-u brakowało nam nieocenzurowanych wiadomości, ścisłych danych o promieniowaniu. W ich świetle spektakularna akcja ratowania dzieci okazała się zbędna. Picie płynu Lugola nie było konieczne. Po latach ekspert zanalizował wszystko na chłodno. I znów – z pomocą nauki – unieważnił wcześniejszy heroizm.
Tym ciekawsze więc, że Amerykańscy i Brytyjscy twórcy miniserialu, kreśląc portrety bohaterskich naukowców, chcieli nas znów nastraszyć. Sądząc po entuzjastycznych reakcjach polskich widzów, jesteśmy im za to wdzięczni. Niektórych film być może nawet zmobilizuje do proekologicznego działania. Niektórym może też będzie mniej głupio, że ich paniczny strach z przeszłości okazał się bezpodstawny.