„Wiecie, po co jest profilaktyka raka szyjki macicy? Zwłaszcza w systemie prywatnym, a więc tym, w którym – teoretycznie – przychodzisz, rzucasz pieniądze na stół i leczą cię, jak trzeba? Bo ja – nie”. Tak niedawno pisała na swoim Facebooku dziennikarka Adriana Rozwadowska. I opowiadała, jak po kilku miesiącach wizyt i badań w prywatnych gabinetach oraz wydaniu na to 1700 złotych znajduje się dokładnie w punkcie wyjścia: ze złym wynikiem cytologii, z którym nie wie, co dalej robić. Przytaczam tę osobistą historię ośmielona przez samą Rozwadowską, która uważa, że bez upubliczniania takich spraw „nigdy rzeczy w tym kraju nie ruszą”.
Przypomniała mi się ta opowieść, gdy czytałam tekst Łukasza Pawłowskiego o tym, że za rządów PiS-u coraz więcej Polaków korzysta z prywatnej służby zdrowia. Pawłowski skupia się wprawdzie na prywatnym ubezpieczeniu (abonamencie lub polisie), którym w 2018 roku dysponowało już 28 procent osób w naszym kraju, ale jeśli weźmiemy też pod uwagę samodzielne opłacanie wizyt czy badań diagnostycznych, otrzymamy liczby jeszcze bardziej znaczące: prawie 60 procent Polaków skorzystało w ostatnim czasie z prywatnej służby zdrowia. Rocznie wydajemy na zdrowie z własnej kieszeni już 45 miliardów złotych (choć głównie na leki). Dla uświadomienia sobie skali tych wydatków , porównajmy je choćby z planami NFZ na ten rok . Otóż na ambulatoryjną opiekę specjalistyczną przeznaczono niespełna 4,7 miliardów, a na opiekę psychiatryczną i leczenie uzależnień – 2,5 miliardów.
Zacznijmy od kwestii bezspornych: tak, ta tendencja to wyraz negatywnej oceny publicznej ochrony zdrowia, a szerzej – braku zaufania do państwa. Tak, bezprecedensowy wzrost liczby Polaków korzystających ze świadczeń poza NFZ (od 2016 aż 10 punktów procentowych) to bezpośredni efekt polityki społecznej PiS-u, opierającej się na indywidualnych transferach gotówkowych, a zaniedbującej usługi publiczne i ludzi tam pracujących. Zaproponowane dotąd przez rząd nieliczne reformy systemowe albo nie spełniają swoich własnych założeń (sieć szpitali, owszem, wyjęła większość publicznych placówek spod komercyjnych reguł i konkurencji o środki NFZ, ale nijak się ma do ich jakości i rzeczywistych potrzeb zdrowotnych w tym kraju), albo nie są respektowane przez samą władzę, która je z fanfarami uchwalała (sztuczka z wzięciem PKB sprzed dwóch lat jako podstawy liczenia środków przeznaczanych na zdrowie to de facto złamanie porozumienia z rezydentami). PiS rzeczywiście najwyraźniej liczy, że dofinansowani bezpośrednio obywatele sami sobie potrzebne usługi (zdrowotne, edukacyjne) kupią na rynku.
I owszem, warto nazwać tę sytuację po imieniu: mamy właśnie do czynienia z postępującą prywatyzacją ochrony zdrowia w Polsce. Jest to może szczególnie potrzebne z perspektywy lewicowej. Po dekadach (słusznego!) dowodzenia, że domaganie się od państwa określonych świadczeń nie jest żadną „roszczeniowością”, że czasami trzeba dać ludziom tę nieszczęsną przysłowiową rybę zamiast wędki i że beneficjenci transferów socjalnych nie zasługują na pogardę jako ci, co „dają się kupić za ochłapy”, niekiedy umyka nam istotna prawda, że diabeł tkwi w szczegółach (z jakich konkretnie narzędzi skorzystamy i do kogo je kierujemy). A w tym akurat przypadku widać jeszcze więcej: fakt, że nawet w założeniu solidarystyczne działania mogą przynieść dokładnie odwrotny, paradoksalny skutek.
Co więc robić? Pawłowski twierdzi, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest wzrost nakładów na publiczny system, nawet gdyby miało się to odbyć kosztem wszystkich obecnych i potencjalnych (a fantazja Prezesa najwyraźniej nie ma tu granic) programów „z plusem”. Niewątpliwie poziom finansowania zdrowia w naszym kraju jest tak niski, że bez dorzucenia znacznych, dobijających przynajmniej do unijnej średniej środków nie ma co myśleć o jakichkolwiek zmianach na lepsze. Sęk jednak w tym, że – oczywiście – to nie wystarczy. Popularna niegdyś publicystyczna mądrość: „nie trzeba dosypywać pieniędzy, wystarczy nimi dobrze zarządzać”, straciła wiele powabu, nie oznacza to jednak, że prawdą stała się jej odwrotność. Co ciekawe, zdają sobie z tego sprawę sami Polacy. Połowa z nich uważa, że problemy w ochronie zdrowia wynikają zarówno ze zbyt małych nakładów, jak i złego ich wykorzystywania.
Potrzeba nam nie tylko więcej zakontraktowanych i racjonalniej wycenionych świadczeń, więcej lekarzy, pielęgniarek i personelu niemedycznego (zdecydowanie lepiej opłacanego), więcej środków na refundację leków – to akurat spokojnie mieści się w horyzoncie wyobraźni przeciętnego Polaka. Potrzeba jednak także zmian głęboko ingerujących w logikę obecnego systemu, czasem kontrintuicyjnych, idących wbrew potocznie rozumianemu „dobru pacjenta” czy uderzających w interesy poszczególnych grup w systemie ochrony zdrowia.
Dostosowanie obecnej sieci placówek do poważnie potraktowanych potrzeb zdrowotnych może oznaczać, że nie będzie już szpitala w naszym powiecie. Radykalne dowartościowanie podstawowej opieki zdrowotnej, gdzie za dodatkowymi pieniędzmi pójdzie też o wiele większa odpowiedzialność za prowadzenie pacjentów, wcale nie sprawi, że na zawołanie będziemy się dostawać do specjalistów (co z drugiej strony uderzy w ich obecne dochody). Dobry system to bowiem nie taki, w którym co chwilę bada nas jakiś profesor czy inny ordynator; to taki, w którym kompetentny i łatwo dostępny lekarz „na bramce” w POZ decyduje, czy tej specjalistycznej opinii w ogóle potrzebujemy, a jeśli tak, to czy spokojnie za pół roku, czy raczej pilnie w najbliższym tygodniu. Z kolei premiowanie przez NFZ jakości i efektywności leczenia będzie wymagać od lekarzy i pielęgniarek wysłuchania na serio, co ma do powiedzenia pacjent, i komunikowania się z nim jak z partnerem.
Bezprecedensowy wzrost liczby Polaków korzystających ze świadczeń poza NFZ (od 2016 aż o 10 punktów procentowych ) to bezpośredni efekt polityki społecznej PiS-u, opierającej się na indywidualnych transferach gotówkowych, a zaniedbującej usługi publiczne i ludzi tam pracujących. | Magdalena Błędowska
Wizja, że Kaczyński sam z siebie zrezygnuje z opłacalnej politycznej strategii i ogłosi, że „teraz wszystko idzie już w system i reformy”, wydaje się na razie dość fantastyczna. Może więc – jak to w polityce – ktoś go zmusi? Wbrew niedawnym jeszcze nadziejom niekoniecznie będą to strajkujący pracownicy publicznych usług. PiS obchodzi się z nimi albo brutalnie (nauczyciele), albo na miękko (rezydenci, fizjoterapeuci), tak czy inaczej, na razie nie zamierza z powodu protestów zasadniczo więcej wydawać na zdrowie czy edukację. Partie opozycyjne dotąd nie kwapiły się specjalnie do podjęcia tematu. Systemowe – i bardzo ambitne, może aż „za” – rozwiązania proponowało małe Razem; Wiosna zgłaszała pomysły albo bardzo wycinkowe (europejski program walki z rakiem), albo w skutkach raczej szkodliwe (płacenie ze środków NFZ za prywatne wizyty).
Jest jednak szansa, że podjęcie tego wyzwania wymuszą na politykach sami pacjenci. Po pierwsze, inaczej niż w przypadku edukacji korzystanie z prywatnych świadczeń nie oznacza wcale „ucieczki” z publicznego systemu. Nie tylko dlatego, że w nagłych przypadkach albo przy bardziej skomplikowanych schorzeniach wszyscy z konieczności będziemy jego pacjentami. Strategia „mieszana” (NFZ plus usługi prywatne) to świadomy wybór wielu osób, nawet tych z prywatnym ubezpieczeniem: w 2018 roku aż 80 procent z nich co najmniej raz skorzystało z publicznego systemu. Wyłącznie z własnej kieszeni leczyło się w Polsce zaledwie 9 procent ankietowanych.
Po drugie – i to jest nowość – prywatne placówki straciły swój sielankowy nimb. Na jakość ich usług skarży się nie tylko cytowana na początku Rozwadowska. Z opracowania przygotowanego przez Centrum Medyczne Damiana wynika, że pacjenci narzekają na brak zaangażowania lekarzy, błędne diagnozy, niepoświęcanie im czasu oraz kłopoty z komunikacją. Ale to nie wszystko: zasadniczym powodem dopłacania przez Polaków z własnej kieszeni do wizyt i badań był do tej pory fakt, że prywatnie można się było po prostu szybciej dostać do lekarza. To jednak również nie jest już oczywiste – w prywatnych placówkach rozwija się właśnie system „dwóch prędkości”, w ramach którego najsprawniej i najuprzejmiej obsługiwani są klienci „z ulicy”, ci bez abonamentu, bo to na nich są największe zyski. Efekt dla reszty prywatnie ubezpieczonych? „Kolejki, wielomiesięczne oczekiwanie na wizytę, wydzwanianie na infolinię z nadzieją, że dziś się uda”.
Czy kryzys prywatnej opieki przeleje czarę goryczy? Może tak być, zwłaszcza że system ten, pozbawiony impulsów „misyjnych”, sam się nie uleczy. Jak zauważa Katarzyna Kolasa z Akademii Leona Koźmińskiego , „zmiany w prywatnej opiece nastąpią dopiero wówczas, gdy zajdą także w publicznym sektorze”, bowiem tylko istnienie alternatywy może być bodźcem do reform. Jak więc widać, innej drogi niż uzdrowienie publicznego systemu przed nami nie ma. Epoka prywatnej opieki jako „wyjścia awaryjnego” zwyczajnie się kończy.