Szanowni Państwo!
Czy z betonem będzie jak ze smogiem?
Chociaż i jedno, i drugie otacza nas od dekad, dopiero od niedawna zwracamy na nie uwagę. I dochodzimy do wniosku, że nie tylko szpecą nasze miasta i obniżają jakość naszego życia, ale również szkodzą… środowisku.
Polska betonem stoi, a sam materiał okazuje się nie tylko surowcem budowlanym, ale i źródłem inspiracji artystycznej. „To opowieść o tym, co tu dzieje się naprawdę, / […] Opowieść o marzeniach, / Opowieść ze świata, gdzie zieleń zastąpił beton”, śpiewał 18 lat temu Eldo, jeden z najbardziej znanych warszawskich raperów i bohater słynnego dokumentu Sylwestra Latkowskiego „Blokersi”. Dekadę wcześniej w bodaj największym przeboju grupy T.Love Muniek Staszczyk nazywał Warszawę „betonu stolicą”. (Jeszcze wcześniej Martyna Jakubowicz przekonywała, że „w domach z betonu nie ma wolnej miłości”, ale ten wątek na razie zostawmy).
Obaj artyści, opisując Warszawę, jednocześnie mieli rację i całkowicie się mylili. Po pierwsze, o tytuł stolicy betonu mogłoby z miastem stołecznym rywalizować wiele innych mniejszych i większych ośrodków. Szczególnie tych, których centra podlegają obecnie „rewitalizacji”, nierzadko za pozyskane z Unii Europejskiej pieniądze. Jan Mencwel, aktywista miejski ze stowarzyszenia Miasto jest Nasze, dokumentuje w mediach społecznościowych kolejne przypadki zamieniania miejskich parków i placów w betonowe pustynie. Na określenie tego zjawiska ukuł nowy termin: „betonoza”. Co to takiego?
„To niezrozumiała skłonność do betonowania w przestrzeni publicznej wszystkiego, co się da – w centrach miast, poza centrami, a nawet poza miastami”, mówi Mencwel w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem. I dodaje, że „betonoza rozprzestrzenia się w sposób nieprzewidywalny. Ludzie nagle orientują się, że zabetonowano im rynek i właściwie nie wiadomo, kto za to odpowiada”.
Jak wyjaśnić tę pasję betonowania? Otóż jedną z przyczyn mogą być… fundusze europejskie. Jak czytamy w analizie „Dziennika. Gazety Prawnej”, lokalne władze często nie wybierają lepszych i bardziej „zielonych” projektów, bo „betonoza jest często rozwiązaniem tańszym, nie tylko na etapie projektowym, ale […] również w trakcie eksploatacji. A dofinansowania z funduszy europejskich często nie obejmują tych ostatnich”.
To dowód krótkowzroczności, bowiem „betonoza” generuje inne, często niemałe koszty, wykraczające poza pieniądze potrzebne na utrzymanie inwestycji. „Bardzo często mamy w Polsce do czynienia z tak zwanymi powodziami miejskimi – zalewane są ulice, piwnice, chodniki. Skąd się to bierze? Z tego, że mamy nawalne deszcze i beton. Kanalizacja nie jest w stanie odprowadzić tej wody”, mówił niedawno w rozmowie z nami Sergiusz Kieruzel, rzecznik Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie.
Ale miłość do betonu w setkach polskich miast ma także wpływ na – i tak bardzo skromne – zasoby wody w całym kraju. Dlatego wielu ekspertów apeluje, by nie betonować parkingów, parków i trawników, bo o ile tereny zielone pozwalają w jakimś stopniu absorbować wodę, to beton nie absorbuje jej wcale. Po ulewnych deszczach fala zalewa nam więc mieszkania i piwnice, ale potem szybko spływa dalej i nie zostaje z nami na dłużej.
To jedna z przyczyn – obok wyższych temperatur oraz rzadszych i bardziej intensywnych opadów – dla których coraz częściej w wielu polskich miastach zaczyna brakować wody. Można mieć nadzieję, że – podobnie jak w przypadku smogu – poprawiająca się świadomość problemów ekologicznych zwróci naszą uwagę na coś, co do tej pory uznawaliśmy za naturalny stan rzeczy.
Kłopot w tym, że za betonozę odpowiada jeszcze co najmniej jeden czynnik, a mianowicie nasze niewyrobione poczucie estetyki. Tak przynajmniej twierdzi Filip Springer, dziennikarz, reporter i autor rozmaitych książek dokumentujących grzechy rodzimej architektury i planowania przestrzennego (a właściwie jego braku).
Paradoksalnie owe grzechy związane z brakami planów mogą być dziś większe niż przed kilkoma dekadami. „Podstawowa różnica między III RP, a PRL-em polega na tym, że wówczas te plany były. Nawet jeśli rzeczywistość ostatecznie bardzo się z papierem rozjeżdżała”, mówi dziennikarka i reporterka Beata Chomątowska w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. Autorka książki „Betonia”, opisującej rozmaite osiedla bloków w Polsce i w Europie, Chomątowska przekonuje, że słynne PRL-owskie blokowiska nie były wcale tak zabetonowane, jak nam się wydawało przed laty i wydaje do dziś. Wręcz przeciwnie, dobrze zaprojektowane osiedle sprzed kilku dekad może być znacznie bardziej przyjazne dla mieszkańców niż współczesne kompleksy apartamentowców.
„Nie mówię, że każde osiedle powstałe w PRL-u jest oazą, a każda nowa realizacja deweloperska koszmarem. Ale jeśli porównamy nowe bloki – często powstające nawet bez dobrze zaprojektowanego chodnika – z wykonanym zgodnie z planem osiedlem z lat 70., możemy być zaskoczeni. Nagle okazuje się, że to wśród bloków z wielkiej płyty jest czym oddychać”.
W tym sensie przywołani na początku artyści jednocześnie mieli rację i głęboko się mylili. Owszem, polskie miasta już przed laty były wybetonowane, ale prawdziwymi „betonu stolicami” stają się dopiero dzisiaj. Jeśli tak dalej pójdzie, nie tylko „blokersi”, ale my wszyscy będziemy smażyć się w gorącym kraju bez wody, „gdzie zieleń zastąpił beton”.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”