Antologia duchów miasta Denisa Côté wydała mi się wątłym, raczej egzystencjalnym niż gatunkowym horrorem, delikatnym thrillerem. Ponieważ lubię filmy pozornie nieefektowne, postanowiłam znaleźć i w tym zalety. Być może niespieszne tempo i specyficzna dla taśmy 16 mm ziarnina dobrze rejestrują naturę lęku przed śmiercią, zamieranie prowincji, rytm żałoby i ulatniający się metafizyczny podkład współczesnego życia.
Fabuła filmu Côté jest prosta. Zaczyna się wypadkiem. Jego ofiara, Simon, nie zostanie pokazany ani żywy, ani martwy, istnieje wyłącznie w opowieściach bliskich i współmieszkańców. Widzimy tylko samochód wjeżdżający w betonową ścianę. Miejsce akcji wypełniają opuszczone domy, stare gospodarstwa, blaszaki, odrapane mury. Spodziewać by się można rozpoczęcia śledztwa, przybycia do miasteczka w zimowym Quebecu jakiegoś policjanta, który przywlecze własną melancholię i wspomoże miejscowego niemrawego glinę, pracującego ostatni rok, bo przecież w takiej okolicy stały posterunek nie jest potrzebny. Nikt tu nikogo nie zabija, nie okrada, wszyscy wszystkich znają. Jak wiemy, właśnie dlatego prowincja staje się najlepszą scenerią kryminałów. Tym razem nie ma glin, jest pani burmistrz i jej zwierzchnik, przysyłający psycholożkę muzułmankę, potraktowaną w miejscowej knajpie jak zjawa. Z powodu chusty, podkreślającej obcość, a może dlatego, że do miasteczka nikt nie zagląda? Właściciele knajpy są być może ostatnimi napływowymi obywatelami, naiwnie szukającymi stabilizacji.
Jeśli potraktujemy „Antologię duchów miasta” jako na poły baśniową, na poły psychoanalityczną przypowieść o śmierci, zdanie o nieumieraniu stanie w jej centrum. | Inga Iwasiów
Miasteczko, w którym nikt nie umiera
Nie ma śledztwa, ale jest żałoba. Brat zmarłego Simon, bezrobotny dwudziestoczterolatek, chce zobaczyć zwłoki przechowywane w szopie ogrodnika aż do wiosny, gdy będzie można dokonać pochówku. Proszona o to pani burmistrz, podkreślająca na każdym kroku, iż mieszkańcy stanowią wspólnotę (dlatego też nie potrzebują interwencji kryzysowej z zewnątrz) i ze wszystkim potrafią sobie poradzić „w rodzinie”, przyznaje zakłopotana, że nie bardzo wie, jak postępować ze zwłokami. Mówi – dawno tu nikt nie umarł. Jeśli potraktujemy „Antologię…” jako na poły baśniową, na poły psychoanalityczną przypowieść o śmierci, zdanie o nieumieraniu stanie w jej centrum. Nawet jeśli miasto jest nieduże, wyjechali z niego przede wszystkim młodzi. Dlaczego opuściła je śmierć? Domyślamy się, że jest inaczej: śmierć istnieje, ale reprezentująca władzę burmistrzyni zagubiła gdzieś mądrość rytuałów, a mieszkańcy wolą wyłączyć z przestrzeni miejsca, gdzie się objawiała w rodzaju paroksyzmów, jak dom na rubieży, w którym ojciec dokonał mordu na dzieciach i popełnił samobójstwo. Nikt w nim nie mieszka, nikt nie płaci podatków, nie istnieje więc w porządku codzienności. Dopiero próba „ożywienia” przez remont wywołuje duchy.
Nie wiadomo zresztą, czy wywołuje, bo zdają się być obecne od dawna. Może podchodzą bliżej, zaciekawione młodą ofiarą w środku zimy. Może pilnują leżącego w szopie ciała, by pochowano je w odpowiednim momencie. Czas potrzebny do odmarznięcia cmentarza odkłada żałobę. Wszyscy – najbliżsi, sąsiedzi, urzędnicy – ale zwłaszcza rodzice, brat i odczuwająca lęki przyjaciółka radzą sobie z tym oczekiwaniem na swój sposób. Ich reakcje dałoby się skomentować jako typowe dla osieroconych osób. Jedni uciekają, inni popadają w odrętwienie, ktoś potrzebuje odmiany lub przyłącza się do utraconej osoby w akcie samobójczym. Można też „zawisnąć” między światami – u Denisa Côté – dosłownie.
Rytuały umierania
„Antologia duchów miasta” dobrze oddaje stan odczuwany między wiadomością o odejściu bliskiej osoby a pochówkiem. Zaprzeczenie, przewrażliwienie, anomia, poszukiwanie znaków, apatia, podejmowanie działań, pogodzenie. Nie wiemy, czy Simon uległ wypadkowi, czy popełnił samobójstwo, ale jego najbliżsi są pewni, że z nim rozmawiają. Stwarzają w ten sposób rodzaj przęsła, po którym pod ich dom może podejść „tamten świat”.
„Antologia duchów miasta” dobrze oddaje stan odczuwany między wiadomością o odejściu bliskiej osoby a pochówkiem. | Inga Iwasiów
Jednak nie tylko pod ich dom, bo może chodzi o umieranie w jakimś innym, ponadindywidualnym sensie. „Żywe trupy” podchodzą pod zabudowania w tym i w wielu innych miasteczkach, omijają metropolie. Czy dlatego, że małe zbiorowości dysponują istotnie jakimś wspólnym organem, pozwalającym im podobnie odbierać rzeczywistość? Czy też chodzi o zanikanie miejscowości, których racją bytu było rolnictwo lub przemysł? Zmarli zostaną, dokąd mieliby się przenieść? W dużych miastach być może nie ma śmierci, bo nie ma więzi.
Duchy zapomnianych sąsiadów nie wydają się groźne. Po prostu pojawiają się, stoją, patrzą przed siebie. Jak wyrzuty sumienia. Chyba nie odejdą, nawet gdy ziemia odmarznie i Simone zostanie pochowana.
Duchy przodków
Oglądałam przez kilka filtrów tę filmową antologię, obrazującą niepokój rodziców, brata, jego przyjaciela, starszej pary, cierpiącej na zaburzenia lękowe dziewczyny, właścicieli knajpy, pani burmistrz, innych, epizodycznie pojawiających się osób. Jeden z tych filtrów wywołuje przeczucie, iż reżyserowi mogłoby chodzić także o zapomnianą wiarę pierwszego ludu kanadyjskiej ziemi – Indian. Choć duchy przychodzące znikąd należą do świata współczesnych, są projektowane przez ich pamięć i podświadomość, ich natura wydaje się archaiczna. Powolne, niewzruszone, nie szukają kontaktu, lecz samym swym byciem wypędzają niektórych ludzi z ich bezpiecznych domostw. Cywilizacja ich nie wymazała. Odwrotnie: przeczekały i teraz są u siebie, przyjmują kolejnych przybyszów. Przywołują bezgłośnie.
Film:
„Antologia duchów miasta” [Répertoire des villes disparues], reż. Denis Côté, Kanada 2019.