Przyjęcie dwóch licealistów z powiatu Xincai w prowincji Henan na najbardziej prestiżową chińską uczelnię – Uniwersytet Pekiński — stało się lokalną sensacją. Tym bardziej że w swoich wsiach byli pierwszymi, którym kiedykolwiek udało się dostać na studia. Ich szczęście jednak szybko wyparowało, kiedy władze uczelni, argumentując, że „nie będą w stanie ukończyć studiów”, skreśliły ich z listy studentów. Skąd taki kuriozalny argument?
Otóż studenci in spe, na egzaminie gaokao – odpowiednika naszej matury — uzyskali około stu punktów mniej niż pozostali szczęśliwcy, a o ich przyjęciu na studia zadecydowało miejsce zameldowania, czyli jeden z 680 najbiedniejszych powiatów w Chinach. W 2012 roku wprowadzono przepis mający ułatwić młodzieży pochodzącej z biednych i zacofanych terenów wstęp na najlepsze krajowe uczelnie. Arbitralna i bezprawna decyzja Uniwersytetu Pekińskiego spotkała się z tak silnym oburzeniem, że uczelnia po długich przepychankach w końcu przeprosiła i na nowo przyjęła henańskich studentów.
Bezlitosne stwierdzenie, że owa dwójka nie poradzi sobie z nauką, nie jest niestety bezpodstawne (choć złośliwi twierdzą, że gdy aż 95 procent tam studiujących udaje się zdobyć dyplom, to skreślenie z listy jest wyczynem). Chińskie dzieci i młodzież z terenów wiejskich od zawsze miały utrudniony dostęp do edukacji, osiągają gorsze wyniki i (jeśli w ogóle) zdają maturę z o wiele niższą punktacją, co uniemożliwia im studia, a co za tym idzie — determinuje ich ścieżkę życiową.
Teoretycznie każdy chiński siedmiolatek startuje z tego samego poziomu – ma zagwarantowany prawem dostęp do bezpłatnej szkoły podstawowej i gimnazjum, a po dziewięciu latach nauki może zdawać do już płatnych liceów i szkół średnich. Czesne waha się w zależności od lokalizacji czy renomy szkoły i może wynosić kilkaset juanów za semestr, ale i kilkadziesiąt tysięcy — w przypadku elitarnych prywatnych szkół przygotowujących do studiów za granicą. Tyle teoria, teraz praktyka.
Kilka lat temu opublikowano badania, które postawiły sobie za cel zbadanie dostępności edukacji wyższej dla dzieci ze wsi. Wytypowano grupę dzieci urodzonych w 1992 roku 156 981 pierwszoklasistów i prześledzono ich całą edukację. Po dwunastu latach okazało się, że zaledwie 8,2 procent z nich skończyło liceum, a 76 procent z tej grupki, czyli 9 783 osób podeszło do gaokao. Dalsze badania pokazały, że choć aż 90 procent wiejskich dzieci uczy się w gimnazjum, zaledwie 1,3 procent dostaje się na studia. Nic więc dziwnego, że im bardziej prestiżowy uniwersytet, tym mniej na nim wiejskich studentów. Na przykład, w 2004 roku Uniwersytet Pekiński przyjął 2 tysiące pierwszaków, z których zaledwie 4,5 procent pochodziło ze wsi, a w tamtym czasie poza miastami mieszkało aż 52 procent populacji Chin. Dzięki rządowemu programowi proporcje uległy pewnej zmianie i w skali całego kraju młodzież wiejska stanowi już około 20 procent wszystkich studiujących (choć wygląda to gorzej w przypadku najbardziej obleganych i elitarnych uczelni),
Wiejskie dzieci mają pod górkę od samego urodzenia. Brak dostępu do żłobków, przedszkoli, kursów, zajęć dodatkowych, książek i kultury. W porównaniu z dziećmi miejskimi są nawet gorzej rozwinięte fizycznie i ruchowo – rodzice wyjeżdżają za pracą do miasta i zostawiają pod opieką dziadków nawet niemowlęta. Ci zabierają je do pracy w polu, gdzie maluchy całe dnie spędzają w nosidłach i becikach. Niewykształceni dziadkowie nie uczą, nie podsuwają kreatywnych zabawek, nie dbają o stymulację sensoryczną i ekspozycję na zróżnicowane bodźce – są zbyt zajęci codzienną harówką i walką o przetrwanie. W wiejskich regionach zazwyczaj mówi się w lokalnym języku, a putonghua – ogólnonarodowa wersja chińskiego — to język, którego trzeba się nauczyć. Szkoła podstawowa rzadko jest w rodzinnej wsi, najczęściej wymaga kilkukilometrowych spacerów, bo przecież nie ma autobusów szkolnych. Gimnazjum to konieczność wyboru szkoły z internatem, czyli kolejny wydatek. Gdy wyjątkowo zdolne i pracowite dziecko z pomocą rodziny i losu przezwycięży wszystkie przeciwności, dostanie się do liceum i zda maturę — wtedy przekonuje się, że to wciąż za mało, bo bez korepetycji i wsparcia nie jest w stanie przegonić kohort wypieszczonych miejskich jedynaków.
Chiński system egzaminów na studia w gruncie rzeczy można uznać za sprawiedliwy i słuszny. Każdy musi zdać gaokao i im więcej punktów, tym większa szansa na świetny kierunek i elitarną uczelnię. Jednak w systemie umieszczono różne furtki i opcje, które utrącają biedniejszych z prowincji i konserwują strukturę społeczną. Po pierwsze – obowiązek nauki i zdawania gaokao w miejscu zameldowania, co dla dzieci migrujących do miast oznacza albo pozostanie na wsi z dziadkami, albo w przypadku wyjazdu — brak dostępu do darmowej edukacji i konieczność wyjazdu w rodzinne strony na maturę. Po drugie – rezerwacje miejsc na uczelniach dla miejscowej młodzieży, co sprawia, że młody Pekińczyk ma wielokrotnie większą szansę na przyjęcie na uczelnie pekińskie od innych. Istnieje również system kwotowy – uczelnia może przyjąć okresloną liczbę studentów z konkretnych prowincji, co oznacza, że student z ludnego Henanu (około 100 milionów mieszkańców) musi zdać o wiele lepiej niż ten z Szanghaju, żeby dostać się na Uniwersytet Fudan czy Jiaotong. Do końcowej punktacji doliczają się także różne osiągnięcia naukowe, sportowe, artystyczne i łatwo zgadnąć, kto może się pochwalić dyplomem mistrza szachów czy wygranym konkursem literackim. Gdy złoży się to wszystko, wychodzi, że licealista z Pekinu ma 41 razy większe szanse dostać się na pekiński uniwersytet niż jego rówieśnik z biednej prowincji Anhui. Wiejskie dziecko staje do żmudnego wieloletniego wyścigu po indeks, biegnąc w klapkach po wertepach, podczas gdy jego miejskich rówieśników trenują najlepsi i podwożą pod samą metę.
Władze zdają sobie sprawę z utrudnionego dostępu do edukacji wyższej młodzieży wiejskiej i od kilku lat próbują wyrównywać szanse, na przykład obniżając dla nich progi punktowe czy zmniejszając kwoty zarezerwowane dla miejscowych. Naruszenie przywilejów bogatych mieszczuchów spotyka się jednak z ogromnym sprzeciwem zbulwersowanych rodziców z wielkich miast. Gdy w 2016 roku uniwersytety z jedenastu najbogatszych prowincji obniżyły kwoty dla lokalnych studentów i zwiększyły dla tych z dziesięciu najbiedniejszych prowincji, oburzone matki i ojcowie demonstrowali pod kuratoriami, żądając utrzymania status quo.
Chińska edukacja w mediach często pojawia się dzięki doskonałym wynikom uczniów z Szanghaju, którzy przodują w światowych rankingach w matematyce czy czytaniu. Warto jednak pamiętać, że te wyniki to zasługa wyłącznie dzieci z szanghajskim meldunkiem, podczas gdy te z „gorszym” są pozbawione szans na osiągnięcie czegoś więcej niż ich rodzice.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Flickr.com