Tak zdaje się sądzić Piotr Kieżun, który stawia w swoim artykule ciekawe, prowokacyjnie sformułowane pytanie: „Dlaczego fajni ludzie głosują na PiS?”. „Fajni”, czyli przyjaźni, pomocni, oczytani, w gruncie rzeczy tolerancyjni dla odmiennych modeli życia – krótko mówiąc, podobni do samego Kieżuna.

Dlaczego PiS-owi nie spada?

Wbrew opowieściom co bardziej zradykalizowanych zwolenników opozycji, wyborcy PiS-u to nie jednolita grupa zatwardziałych nacjonalistów, którzy w jednej zaciśniętej pięści trzymają różaniec, a w drugiej pliczek banknotów otrzymanych od władzy.

A przecież takie „diagnozy” niezmiennie pojawiają się w przestrzeni publicznej. Już w powyborczy poniedziałek, 14 października, nowo wybrany senator Koalicji Obywatelskiej Wadim Tyszkiewicz wyraził żal, że głosy oddawane na PiS nie są jawne, bo „każdy, kto zagłosował za dyktaturą, przeciw wolności i demokracji, każdy, kto świadomie sprzedał się za parę złotych, powinien za jakiś czas spojrzeć w lustro, kiedy kurtyna fałszu opadnie, kiedy Kaczyński pokaże prawdziwe swoje oblicze”.

Pomijam już całkowitą przeciwskuteczność tego rodzaju analiz, bo jak niby wyborca, którego ktoś właśnie określił mianem głupca i sprzedawczyka, ma przenieść swoje poparcie na tego, kto go obraża. Ważniejsze jest to, że takie twierdzenia niespecjalnie przystają do rzeczywistości.

Podobnie zresztą jak te, które mówią, że wszystkie skandale finansowe i obyczajowe – drobiazgowo omawiane w mediach – nie szkodzą PiS-owi, ponieważ przeciętni ludzie, którzy polityką nie interesują się na co dzień, potrzebują czasu, by uświadomić sobie skalę nadużyć władzy.

Casus posła Sławomira Neumanna, szefa klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej, pokazuje, że wyborcy potrafią zareagować bardzo szybko. Chociaż tak zwane „taśmy Neumanna” zostały upublicznione na kilkanaście dni przed dniem głosowania, wyborcy zdołali je zauważyć i ukarali polityka najgorszym wynikiem spośród wszystkich „jedynek” Koalicji Obywatelskiej w kraju. I to mimo że Neummann startował w województwie pomorskim, mateczniku Platformy Obywatelskiej i jednym z zaledwie dwóch województw, w których KO wygrała z PiS-em! Krótko mówiąc, teza, że to nieświadomość wyborców decyduje o popularności partii nie jest – mówiąc delikatnie – bezdyskusyjna.

Wbrew opowieściom co bardziej zradykalizowanych zwolenników opozycji, wyborcy PiS-u to nie jednolita grupa zatwardziałych nacjonalistów, którzy w jednej zaciśniętej pięści trzymają różaniec, a w drugiej pliczek banknotów otrzymanych od władzy. | Łukasz Pawłowski

Dlatego poszukiwania „świętego Graala”, najważniejszego czynnika, który pozwoli zrozumieć tajemnicę rosnącego – w porównaniu z rokiem 2015 – poparcia dla PiS-u trwają. Wyjaśnienie zaproponowane przez Kieżuna jest ciekawe już choćby dlatego, że nie sprowadza wszystkich 8 milionów wyborców tej partii do głupców i chciwców.

Potrzeba bezpieczeństwa

„Cienką czerwoną linią, która w wielu sytuacjach mnie od nich [wyborców PiS-u – przyp. ŁP] odgradza, nie jest ich głupota ani konformizm, lecz głęboka potrzeba ram, które uporządkowałyby im w przejrzysty sposób płynny świat nowoczesności”, pisze Kieżun. I dodaje, że tych ram dostarcza przede wszystkim katolicyzm rozumiany jednak nie jako głęboka prawda o świecie, ale jako… forma. „Z tej perspektywy nie mają znaczenia wszystkie niekonsekwencje doktrynalne polskich zwolenników prawicy. Jedni mogą patrzeć przychylniej na związki homoseksualne, bo w rodzinie ktoś jest gejem lub lesbijką, drudzy na rozwody, bo właśnie syn się rozwiódł, trzeci mogą chodzić do kościoła tylko w święta i się nie spowiadać, większość być za obowiązującym kompromisem aborcyjnym. Summa summarum wszyscy jednak ochrzczą dzieci, wezmą kościelny ślub, urządzą bliskim katolicki pochówek i zagłosują na PiS, który zapewni, że utrzyma – rozumiane dosłownie i w przenośni – granice”.

A zatem, zdaje się mówić Kieżun, nieważne, co Kościół mówi ustami swoich przedstawicieli, i nieważne, czy my sami w pełni się do tych zaleceń stosujemy – istotne jest to, że Kościół i katolicyzm po prostu trwają, bo jako takie reprezentują to, co stałe w świecie, w którym wszystko inne się rozpływa. Gdy tak szybko zmieniają się modele rodziny (czy kogoś dziwi jeszcze, że dziecko rodzi się przed ślubem?); zmieniają się role mężczyzny i kobiety, codzienne praktyki; kiedy to, co jeszcze wczoraj uchodziło za rzecz prywatną i neutralną (na przykład jedzenie mięsa czy latanie samolotem), dziś staje się przedmiotem debaty publicznej – otóż w takim świecie Kościół ma dawać poczucie, że w jakimś sensie wszystko zostaje po staremu.

A jako że PiS w oczach wielu wyborców stało się jedyną partią reprezentującą interesy Kościoła, to każdy zaniepokojony zmianami wyborca wrzuca do urny kartę z kandydatem tej partii, niezależnie od tego, kim ów kandydat jest. Górę bierze bowiem obawa, że „jak PiS-u nie będzie, to kościoły pozamykają”.

Diagnoza Kieżuna nie jest pozbawiona podstaw. W sposób bardziej wysublimowany niż wspomniana mieszkanka Boleszyna wyraził ją kandydat PiS-u na senatora, Krzysztof Mazur. Chociaż w rozmowie ze mną na łamach „Kultury Liberalnej” przyznawał, że podziela wiele diagnoz i popiera wiele działań lewicowych aktywistów (na przykład w sprawie smogu czy tak zwanej dzikiej reprywatyzacji), to ostatecznie zdecydował się na start z list PiS-u z jednego powodu: „Bo w wojnie kulturowej, która narasta, bliżej mi jest do PiS-u”. I dodawał, że lewicowi działacze mają „inną wizję człowieka”.

A zatem, wracam do tekstu Kieżuna, „wyborcy PiS-u pragną oprócz bezpieczeństwa socjalnego również bezpieczeństwa – excusez le mot – ontologicznego”. A stąd wniosek, że spory światopoglądowe w kolejnej kadencji będą się zaostrzać. Tym bardziej że w dziedzinie polityki społecznej trzy największe partie polityczne bardzo się do siebie zbliżyły.

Perspektywa Kieżuna z pewnością pozwala wyjaśnić jedno – dlaczego wyborcy PiS-u, zwłaszcza ci, którzy nie korzystają z transferów socjalnych – tolerują hipokryzję najważniejszych działaczy tej partii. Tłumaczy na przykład to, dlaczego Jarosław Kaczyński może na konwencji partyjnej zapewniać o swoim przywiązaniu do tradycyjnej rodziny, mimo że jego własna rodzina jest na wskroś progresywna. On sam jest przecież kawalerem, jego brat ożenił się z kobietą o 7 lat starszą, która córkę urodziła w wieku 38 lat, zaś jego siostrzenica ma trójkę dzieci z różnymi mężczyznami i po raz trzeci została mężatką.

Wszystko to nie ma jednak znaczenia, bo ważne jest, że Kaczyński mówi, jaka jest jedyna obowiązująca norma, niezależnie od tego, że różni ludzie od tego ideału odchodzą. W odróżnieniu od liberała, nigdy nie powie publicznie, że rodzina Marty Kaczyńskiej jest równie dobra jak rodzina „tradycyjna”. Takie postawienie sprawy rozsadziłoby bowiem porządek społeczny, ponieważ nie byłoby już żadnego ideału. A tego wyborcy PiS-u bardzo się obawiają, twierdzi Kieżun.

Perspektywa zaproponowana przez Piotra Kieżuna z pewnością pozwala wyjaśnić jedno – dlaczego wyborcy PiS-u, zwłaszcza ci, którzy nie korzystają z transferów socjalnych – tolerują hipokryzję najważniejszych działaczy tej partii. | Łukasz Pawłowski

Polacy nie potrzebują Kościoła?

Tezy te brzmią bardzo przekonująco, ale łatwo też znaleźć argumenty je podważające.

Po pierwsze, taka diagnoza nie tłumaczy nam, dlaczego na przestrzeni czterech ostatnich lat poparcie dla PiS-u zmieniało się, kilkakrotnie pikując i to z powodów, które z „wojną kulturową” nie miały nic wspólnego. Najlepszy przykład to słynne głosowanie w sprawie przedłużenia kadencji Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Po tym jak PiS poniosło w tej sprawie druzgocącą klęskę w marcu 2017 roku, notowania partii wyraźnie spadły i de facto zrównały się z poparciem dla Platformy Obywatelskiej (różnice były w granicach błędu statystycznego). Przykładając diagnozę Kieżuna, nie sposób tej zmiany wyjaśnić.

Po drugie, potrzeba „bezpieczeństwa ontologicznego”, którą opisuje Kieżun, niespecjalnie pasuje do realnych zjawisk społecznych, które obserwujemy w Polsce. I nie chodzi wyłącznie o obserwowany od lat spadek wskaźnika uczestników niedzielnych mszy, który obecnie sięga mniej więcej 30 procent, ale przede wszystkim o spadek zaufania do samego Kościoła. I tak w maju 2019 roku aż 54 procent badanych w sondażu odpowiedziało, że tej instytucji nie ufa. Przeciwnego zdania było 33 procent ankietowanych (13 procentom było „trudno powiedzieć”). Można oczywiście powiedzieć, że takie wyniki to skutek wyemitowanego wówczas filmu „Tylko nie mów nikomu”, dokumentu o kryciu pedofilów w polskim Kościele. Rzecz jednak w tym, że podobne – niepokojące dla Kościoła – wyniki uzyskano także kilka miesięcy później. We wrześniu 2019 roku na pytanie: „Na ile ufa Pani/Pan bądź nie ufa polskiemu Kościołowi Katolickiemu w Polsce”, „zdecydowanie ufam” odpowiedziało tylko 20 procent badanych, a tyle samo zdecydowanie Kościołowi nie ufało. I choć 25 procent badanych odpowiedziało „raczej ufam”, a tylko 15 procent „raczej nie ufam”, to trudno powiedzieć, że Kościół jest instytucją budzącą powszechny zachwyt Polaków.

Oczywiście, można argumentować, że te 45 procent zdecydowanie i raczej ufających to wyborcy PiS-u, ale wówczas musielibyśmy założyć, że elektorat wszystkich partii opozycyjnych składa się wyłącznie z ludzi niewierzących lub wrogich Kościołowi. Trudne to do przyjęcia założenie.

Nie brakuje sygnałów, że wyborcy Prawa i Sprawiedliwości są w rzeczywistości dużo bardziej liberalni obyczajowo, niż to się powszechnie wydaje. | Łukasz Pawłowski

Wreszcie po trzecie, nie brakuje sygnałów, że wyborcy Prawa i Sprawiedliwości są w rzeczywistości dużo bardziej liberalni obyczajowo, niż to się powszechnie wydaje. „PiS-owi z badań wynika – i mówię to na podstawie informacji z dobrego źródła w partii – że ich wyborcy są dużo bardziej liberalni niż się zwykło uważać”, mówił w rozmowie z „Kulturą Liberalną” dziennikarz Robert Mazurek. „Wyborca PiS-u głosuje na tę partię, choć uważa, że związki partnerskie są w porządku, że aborcja powinna być w zasadzie dozwolona. Generalnie kwestie światopoglądowe mu nie przeszkadzają”. Jak twierdził Mazurek, dotyczy to nie marginesu wyborców, ale znaczącej grupy. W pewnym sensie diagnozę Mazurka potwierdził też profesor Waldemar Paruch, szef rządowego Centrum Analiz Strategicznych:

„Z roku na rok, zwłaszcza od objęcia rządów przez PiS, utrwala się wśród wyborców przekonanie, że władza – nieważne jaka – nie może ingerować w życie domowe, rodzinne ani codzienne. Polacy nie chcą władzy, która będzie się zajmowała sferą życia prywatnego”, mówił w czerwcu 2019 roku w rozmowie z tygodnikiem „Sieci”.

Sam Paruch twierdził, że taka postawa skutkuje niechęcią do partii opozycyjnych, które są postrzegane jako rewolucyjne pod względem obyczajowym. Z tej perspektywy mogłaby ona potwierdzać diagnozę Kieżuna o potrzebie ram strukturyzujących życie Polaków. Z drugiej jednak strony, fakt, że ludzie chcą mieć prawo do wolności w życiu prywatnym, to dowód na paradoksalną, bo zachodzącą pod rządami prawicy, liberalizację poglądów Polaków. Ktoś, kto chce, żeby jego życie porządkowała jakaś instytucja, nie będzie jednocześnie twierdził, że polityka powinna się trzymać z dala od życia prywatnego.

Nie mam wątpliwości, że diagnoza postawiona przez Piotra Kieżuna jest trafna w stosunku do jakiejś części wyborców PiS-u. Trudno jednak uznać, że – jak zdaje się twierdzić autor –to differentia specifica ogromnej części wyborców tej partii. Owszem, zgadzam się, że wielu „fajnych” ludzi głosuje na PiS. Nie przekonuje mnie jednak twierdzenie, że robią to dlatego, iż tylko partia Kaczyńskiego nadaje ich życiu sens.

Odpowiedź wydaje mi się znacznie prostsza. PiS zaproponowało wyborcom kompleksową i względnie spójną opowieść o Polsce – jej najnowszej historii (nie było źle, ale mogło być dużo lepiej, gdyby elity nie były skorumpowane); teraźniejszości (oddajemy ludziom, co się im należy i budujemy silne, solidarne państwo); oraz przyszłości (doganiamy Niemcy, ale nie chcemy importu rewolucji obyczajowej). To oczywiście opowieść niespójna, a cztery lata rządów PiS-u pokazują, jak wielu zawartych w niej obietnic nie udaje się zrealizować. Ale to wciąż więcej, niż do tej pory proponowała Koalicja Obywatelska, która wciąż ma problem z wyjaśnieniem wyborcom, czym naprawdę jest. Jeśli PiS ma stracić część wyborców, to muszą się oni od opozycji dowiedzieć tylko jednej rzeczy – na czym polega alternatywa?

Opublikowany na łamach „Kultury Liberalnej” wywiad z nową posłanką Magdaleną Biejat sugeruje, że przynajmniej część polityków Lewicy to rozumie. Z kolei opublikowana również w „KL” rozmowa z posłanką Joanną Muchą dowodzi, że z pewnością nie rozumie tego kierownictwo Koalicji Obywatelskiej.