Długi czas nie wiedziałem, jak podejść do tej książki. Jak ją ugryźć. Przy każdej próbie coś szło nie tak. Zamiast pisać o niej, pisałem o sobie, o znajomych, o Polakach. Zawsze jednak bez satysfakcji. Atakowałem z różnych stron, czasem błyskotliwie, czasem wściekle i nieporadnie. Straciłem na te zapasy zadziwiająco dużo czasu i energii. Zmagałem się z bezsilnością, nie zauważając, że to właśnie bezsilność – wbrew intencjom autora – jest głównym uczuciem, które wywołuje lektura książki. Wszystko we mnie kipiało od bezsilności, nie było sposobu, by ją zagłuszyć i zdusić. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że odczucie bezsilności towarzyszy nam przy każdym zderzeniu z wszechobecną technologią. Tak wiele od niej zależy w życiu większości z nas, a jednocześnie wydaje się od nas niezależna. Dla nas (obywateli, użytkowników) poziom skomplikowania i złożoności nawet najprostszych narzędzi cyfrowych jest zasłoną, za którą nie możemy zajrzeć, nie mamy realnego wpływu na kształt sporego fragmentu naszej rzeczywistości. Bartlett zwraca na to uwagę i szuka sposobów technologicznej emancypacji.
Bańki, fake newsy i kryptowaluty
Tematy i problemy, które pojawiają się w „Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić)” to nasza poczciwa codzienność w świecie cyfrowym. Są tam Google, Facebook, Amazon, Uber, Airbnb i cała reszta. Są bańki, fake newsy, kryptowaluty, automatyzacja, wybór Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych i wiele innych zagadnień. Od razu pojawia się w nas podejrzenie – podpowiadane przez FOMO [1] – że dzieło Bartletta nie wyczerpuje problemu. Przecież każdego dnia coś w świecie technologii się zmienia. Pojedyncze teksty o nim sprzed pół roku są już przestarzałe, a więc co dopiero cała książka (TL;DR). Dłuższa forma pozwala jednak autorowi pokazać, że te wszystkie zjawiska składają się na większy i bardziej złożony proces. Proces, początkowo niezauważany przez państwa i popierany przez konsumentów, który powoli wymknął się spod kontroli i który prowadzi do demontażu nowoczesnej liberalnej demokracji przedstawicielskiej. Technologia, reprezentowana u Bartletta przez jej najmłodsze i niezwykle prężnie rozwijające się dziecko, czyli internet oraz cały świat cyfrowy, pozbawia obywateli możliwości wyboru, osłabia instytucje publiczne, a także uniemożliwia sensowną dyskusję i spokojny namysł. Ogranicza zatem przestrzeń dla wolnych, niezależnie myślących i działających ludzi. W imię obrony demokratycznych wartości należy się zatem – pisze Bartlett – temu procesowi przeciwstawić.
Bartlett świetnie zbiera rozproszone zagadnienia i łączy je w jedną całość. Jest w tym plan i struktura, wiele wątków autor omawia precyzyjnie i zwięźle, podając informacje z pierwszej ręki (polecam rozdział o kampanii prezydenckiej Trumpa). Sam próbowałem tłumaczyć kwestie zagrożeń, niesionych przez nowe technologie, i możliwe formy obrony przed nimi w rozmowach z przyjaciółmi, ale plątałem się w wielości warstw, wątków i powiązań. Widziałem wtedy moją bezsilność, choć wciąż nie chciałem się do niej przyznać. W praktyce wyglądało to tak, że walczyłem z wiatrakami, porzucając wyszukiwarkę Google na rzecz DuckDuckGo, ale nie byłem w stanie do nikogo dotrzeć. Bartlett pisze o zagrożeniach sprawniej, ale ja się nie chciałem z nim zgodzić. Całą książkę pokreśliłem, ponotowałem wykrzyknieniami, a na marginesach prowadziłem gwałtowne polemiki. Przyjąłem bohaterską postawę adwokata diabła, z przekory nie zgadzałem się z autorem i przyznam, że nawet nieźle mi to wychodziło.
Zidentyfikować przeciwnika
Walka z moim poczuciem bezsilności ujawniła w konsekwencji również bezsilność Bartletta. Nie potrafił mnie kupić swoją argumentacją. Okazało się, że jest to książka dla przekonanych, wyznających podobny zestaw wartości. Opisując bańki, w których tkwimy, nawołując do ich przekraczania, my również wciąż pozostajemy w bańce. Jest ona solidną pułapką i wcale nie pryska za lekkim dotknięciem. Każdy umysł, każda grupa, każda kultura – to kolejna bańka. Nowe technologie umożliwiają wzmacnianie plemiennych podziałów, a my stajemy się bezsilni wobec ich skali. Również Bartlett wpada w tę pułapkę. W jego książce ludzie i demokracje są dość określone – to stary, dobry Zachód.
Nie posądzam Bartletta o brak empatii wobec globalnego Południa lub nieznajomość Wschodu (choć czuć u niego strach przed nieuchronną migracją i nieufność względem Chin), jednak bitwa, o której pisze, toczy się wśród rycerstwa zachodniego i to w rękach białych herosów na białych koniach spoczywają w tej opowieści losy całego świata. Ta zawężona perspektywa może wynikać z ograniczeń praktycznych (200 stron zamiast 600). Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że autor nie potrafi wyzbyć się poczucia wyższości naszej kultury. Nie ma dla nas alternatywy – zdaje się mówić – albo naprawimy nasze technologie i wzmocnimy nasze demokracje (by dać je potem w pakiecie całemu światu), albo staniemy się niewolnikami i dzikusami. Według Bartletta technologia to szachownica nowoczesnej walki o światową dominację. Jest to dość oczywiste, ale dla Bartletta równie oczywiste jest to, że pakiet zachodnich wartości jest lepszy i powinien zwyciężyć. Osobiście trudno mi jest się z tym nie zgodzić, choć czuję, że z czymś powinienem się nie zgadzać. Pokazuje to, jak my jako Zachód jesteśmy bezsilni wobec przekonania, że musimy mieć rację.
Być może nie jest jednak aż tak źle. Bartlett porusza wiele ważnych tematów. Daje też odpowiedzi na palące pytania. Pokazuje filary sprawnie działającej demokracji i mechanizm ich podmywania przez drapieżny kapitalizm cyfrowych gigantów. Dostrzega, że pod powierzchnią liberalnych sloganów głoszonych przez liberalnych innowatorów w głębi Doliny Krzemowej płynie antydemokratyczny nurt. Ostrzega przed porażką w kulturowej wojnie Zachodu ze Wschodem o fundamenty technologicznego krajobrazu. Dzięki temu możemy zapomnieć o bezsilności, której świadomość wciąż w nas drzemie. Zidentyfikowaliśmy przeciwnika. Wiemy, jak z nim walczyć. Czy na pewno? To już wszystko?
W stronę dystopii
Proponuję jednak zatrzymać się i jeszcze raz dokładnie przemyśleć, czym właściwie są technologia i jej syn internet, które ustawiamy jako przeciwników ludzi w walce o demokrację. O co chodzi w tym konflikcie, skoro technologia jest wytworem człowieka, przedłużeniem jego dążeń i pragnień? Czy pytanie o naturę technologii nie jest w gruncie rzeczy pytaniem o naturę człowieka? Tym Bartlett nie zaprząta sobie głowy i jest to moim zdaniem olbrzymia słabość jego książki. Brytyjski dziennikarz zbyt łatwo ustawia sobie przeciwnika: bogaci posiadacze technologicznej przewagi kontra wykluczeni, niedostępna władza kontra zdegradowani niewolnicy, przesycone elity kontra konsumenci technologicznych ochłapów. Opowieść o starciu klas technologicznych brzmi nawet fajnie, ale technologia to wciąż my, jej twórcy i konsumenci. Czemu więc nie przyjąć, że jej antydemokratyczny rys zawdzięcza ona każdemu z nas, a nie tylko biznesmenom z Doliny Krzemowej? Może internet to nie „czarna magia” uprawiana przez informatyków – kapłanów zniszczenia? Może większość ludzi woli być motana sztuczkami behawioralnymi? Może nie każdy ma problem z tym, że decydują za niego algorytmy?
Kolejną i dość dojmującą fantasmagorią poczucia sprawczości wobec przyszłości jest próba znalezienia drogi wyjścia z korkociągu ku różnym dystopiom. Absurdalnych rozmiarów rozwarstwienie społeczne, masy kontrolowane i uspokajane błogostanem, masowe migracje i przemoc, przekroczenie punktu krytycznego niezadowolenia ludu (wyobraźcie sobie natarcie na siedzibę Google’a bronioną przez armię dronów) i załamanie cywilizacji (podobno w Dolinie Krzemowej modne jest budowanie schronów). To kilka scenariuszy. I co ja na to? Mogę korzystać z Firefoxa zamiast Chrome’a, albo zainstalować blokery reklam i trackerów z Facebooka, nie korzystać z Ubera, ale jest to tylko głaskanie się własną ręką na uspokojenie. Kiedy do głosu dochodzi efekt skali, jednostka mało waży. Możemy jedynie próbować i jako obywatele dbać o nasze demokratyczne prawa, dyskutować, działać, wywierać nacisk i świadomie wybierać takich przedstawicieli, którzy będą starali się rozwiązywać problemy, zamiast je lekceważyć.
Zgadza się, lecz w tym miejscu pojawia się bezsilność lokalna, nasza Polska. Znajdujemy się na peryferiach peryferii, więc problemy świata docierają do naszych serc i umysłów z dużym opóźnieniem. Często są już nieaktualne. Pod tym względem warto słuchać głosów dobiegających z Wielkiej Brytanii (na przykład w postaci serialu „Black Mirror”), bo ewentualny polexit będzie kąskiem dawno przez innych przeżutym. Jeżeli przyjąć, że zagrożenia wskazane przez Bartletta są realne, to oznacza, że w Polsce świadomych tego wyborców będzie maksymalnie kilka procent (patrząc na wyniki wyborów do polskiego parlamentu w 2019 roku, choć może badania pokazałyby pełniejszy obraz). Reszta wybiera przedstawicieli, którzy negują problemy albo je pogłębiają. Nie ma znaczenia, jak często będziemy rzucali zaklęcia i przekonywali, że realne problemy nie istnieją. Ostatecznie, oszukując samych siebie, pozostaniemy zawsze bezsilni wobec rzeczywistości.
Bezsilni, ale nie bezradni
Jednak co właściwie daje uznanie swojej bezsilności? Samo uświadomienie sobie, że ona nam towarzyszy, przyjęcie jej do grona swoich kompanów w podróży, jest już chwalebnym wysiłkiem. W następstwie pojawia się bowiem potrzeba samookreślenia, a to pozwala nam lepiej osadzić się w swojej tożsamości – jako obywatele i ludzie. System ma wirusa i trzeba go namierzyć, coś z tym zrobić. Poleganie na innych, czekanie na automatyczną aktualizację może być płonne. Irytacja i marazm („Znowu gadanie o tym? Jeszcze tego nie naprawili?”) może oznaczać pogodzenie się z bezsilnością. Nasza reakcja na nią wiele o nas mówi. Ponadto wartością płynącą z bezsilności jest poczucie nierówności sił, co z kolei prowadzi do pojawienia się nowej dynamiki. A kiedy pojawia się miejsce na dynamikę, na scenę wkraczają zmiany.
Gwoli sprawiedliwości dodam tylko, że Bartlett nie chce zostawić nas zupełnie bezradnych. Dlatego na końcu przypomina sukces księżycowego programu Apollo oraz początki projektu badawczego ARPANET, zwanego teraz internetem. Przykłady te mają ilustrować siłę państwa, wyrażającą się poprzez kolektywne zaangażowanie i współpracę na rzecz idei. Epilog książki to 20 wskazówek, co jako obywatel można robić, żeby nie czuć się zupełnie bezradnym wobec przewagi technologii (jeśli w to wątpisz, to przypomnij sobie, że Donald Trump rządzi swoim krajem tweetując). Bartlett na koniec stara się podnieść czytelnika na duchu, po tym, jak przez sześć rozdziałów (wprost lub między wierszami) walcował jego poczucie sprawczości i podważał zaufanie do naszego współczesnego świata. To naprawdę miłe z jego strony, bo w obliczu słabości dobrze jest się przede wszystkim wspierać.
Przypis:
[1] FOMO – skrót od angielskiego wyrażenia fear of missing out, które oznacza strach że, coś nas omija.
Książka:
Jamie Bartlett, „Ludzie przeciw technologii. Jak internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić)”, przeł. Krzysztof Umiński, wyd. Sonia Draga, Katowice 2019.