Przez ostatnie kilka lat główne partie opozycyjne postępowały nieracjonalnie. Przyjmowały określoną strategię działania, a kiedy nie przynosiła pożądanych rezultatów, próbowały „wychodzić do ludzi” i pytać o przyczyny porażki. Gdy jednak w końcu uzyskiwały jakąś odpowiedź, natychmiast… wracały do poprzedniego modelu działania.

Ów model opierał się przede wszystkim na podkreślaniu zagrożenia, jakim rządy PiS-u są dla polskiej demokracji. Mówiono także dużo o konsekwencjach międzynarodowych tych rządów, przede wszystkim w postaci pogorszenia relacji z instytucjami Unii Europejskiej, niekiedy strasząc nawet wyprowadzeniem Polski ze Wspólnoty. Nie chcę w tym miejscu oceniać słuszności tych ostrzeżeń, stwierdzam jedynie, że okazały się one nieskuteczne. PiS zwyciężyło w wyborach do Parlamentu Europejskiego, uzyskało samodzielną większość w parlamencie krajowym, a dziś Andrzej Duda ma duże szanse na uzyskanie reelekcji.

Anty-PiS nie wystarcza

W tym sensie politycy opozycji ponieśli klęskę, niezależnie od tego, jakie wyniki otrzymały poszczególne ugrupowania. Główną przyczyną tej porażki był zaś właśnie, moim zdaniem, brak właściwej diagnozy oczekiwań społecznych, a co za tym idzie – brak pozytywnego programu. Zamiast tego najważniejsi politycy opozycji skupiali się przede wszystkim na „straszeniu PiS-em” i podkreślaniu swojej niezłomności w stawianiu oporu partii rządzącej. Hasło budowy „opozycji totalnej”, rzucone przez przewodniczącego Platformy Obywatelskiej, Grzegorza Schetynę, było doskonałą ilustracją tej postawy.

Po części wybór tej strategii był również podyktowany taktyką, jaką promowała Platforma Obywatelska, a która polegała na dążeniu do zjednoczenia partii opozycyjnych i wspólnego startu w wyborach. Taka formuła startu wymuszała rezygnację z wyrazistych i konkretnych postulatów programowych ze względu na fundamentalne różnice ideowe dzielące poszczególne ugrupowania. Wyraźnym objawem tego problemu był fakt, że Koalicja Europejska jako jedyna nie odpowiedziała na pytania zawarte w Latarniku Wyborczym, czyli sondażu pokazującym poglądy różnych ugrupowań na zestaw zagadnień. Ugrupowania składające się na KE po prostu nie były w stanie uzgodnić między sobą spójnych odpowiedzi na wszystkie pytania. W takich warunkach niejako naturalnie to krytyka PiS-u stała się głównym punktem programowym.

Niewykluczone, że po rozpadzie Koalicji Europejskiej zabrakło czasu na stworzenie nowego programu. Niewykluczone, że zabrakło również woli. Jeszcze w lipcu 2019 roku wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej Tomasz Siemoniak mówił w rozmowie ze mną dla „Kultury Liberalnej”, że wyborcy chcą przede wszystkim „anty-PiS-u”, a w związku z tym „program schodzi na drugi plan”.

„Można sto zaklęć sformułować i mówić, że najważniejszy jest program. Ale naprawdę dawno już nikt mnie nie zapytał, co my zrobimy na przykład z reformą edukacji. Ludzie przestali o to pytać. Interesuje ich tylko to, jak sprawić, żeby Polska wróciła na normalną ścieżkę”, przekonywał Siemoniak. „Normalną”, czyli taką, w której to nie PiS sprawuje władzę.

Ta diagnoza okazała się błędna. Politycy największej partii opozycyjnej mylnie ocenili społeczne oczekiwania, być może biorąc opinie wyrażane na partyjnych spotkaniach (w których bierze udział specyficzna publiczność) za ogólnospołeczne nastroje. Najnowsze badania opinii społecznej zwracają uwagę na ciekawe zjawisko, które partie opozycyjne zdają się błędnie interpretować. Dotyczy ono wyraźnych zmian w ocenie systemu demokratycznego.

Po co nam demokracja?

Standardową metodą pomiaru przywiązania do systemu demokratycznego jest pytanie o to, czy respondent zgadza się, czy też nie zgadza ze stwierdzeniem, że „demokracja ma przewagę nad wszelkimi innymi formami rządów?”. Odsetek uznających przewagi demokracji pozostaje względnie stabilny i w ciągu pierwszej kadencji PiS-u wahał się od 64 (listopad 2015) do 71 procent (kwiecień 2019) [1].

Najnowsze badania opinii społecznej zwracają uwagę na ciekawe zjawisko, które partie opozycyjne zdają się błędnie interpretować. Dotyczy ono wyraźnych zmian w ocenie systemu demokratycznego. | Łukasz Pawłowski

Ocena demokracji in abstracto to jednak wskaźnik dość nieprecyzyjny, dlatego też autorzy badania uzupełnili go o pytanie, czy system demokratyczny ma znaczenie dla życia samych badanych. I tu zaczyna się robić ciekawie. O ile bowiem jeszcze w listopadzie 2015 roku, czyli w momencie przejęcia władzy przez PiS, odsetek tych, dla których nie ma znaczenia, czy rządy są demokratyczne, czy nie, był zbliżony do odsetka tych, którym nie jest to obojętne (odpowiednio 40 i 53 procent ankietowanych), to już w styczniu 2016 roku odpowiedzi rozkładały się zupełnie inaczej. Odsetek ankietowanych, którym demokracja jest obojętna spadł do 29 procent, a tych, którym obojętna nie jest, wzrósł do 62. Te proporcje utrzymały się przez cały późniejszy czas – w kwietniu 2019 roku wynosiły odpowiednio 26 procent dla obojętnych i 65 dla nieobojętnych.

Następnie badacze wyłączyli z grupy osób aprobujących zalety demokracji tych, którzy uważają, że dla nich osobiście system demokratyczny nie ma znaczenia lub nie mają w tej sprawie zdania. W ten sposób otrzymali, jak piszą, „czyste poparcie dla demokracji”. I znów, odsetek takich badanych wzrósł wyraźnie (z 40 do 50 procent) po przejęciu władzy przez PiS i od tego czasu utrzymuje się na względnie stałym poziomie (w kwietniu 2019 roku było to 53 procent ankietowanych).

Kim są ci ludzie? „Pełnym poparciem dla demokracji (przy jednoczesnym braku obojętności politycznej) wyróżniają się najlepiej wykształceni badani, mieszkańcy największych miast (półmilionowych i większych), uzyskujący wysokie dochody per capita (1800 zł i więcej), zadowoleni z własnej sytuacji materialnej, a także respondenci w wieku 25–44 lat”. Takich osób jest też wyraźnie więcej wśród wyborców PO (73 procent) niż PiS-u (53 procent). W przypadku badanych określanych mianem „niedemokratów” jest dokładnie odwrotnie – jest ich więcej wśród wyborców PiS-u (31 procent) niż PO (17 procent) [2].

Jednocześnie, jak pokazują inne badania CBOS -u, wśród obywateli rośnie przekonanie, że mają wpływ na sprawy kraju. O ile w kwietniu 2015 roku – tuż przed wyborami prezydenckimi – przekonanie o swoim wpływie miało jedynie 24 procent badanych, to w lutym 2018 roku sądziło tak 38 procent. Odsetek tych, którzy sądzą, że wpływu nie mają, zmalał odpowiednio z 73 do 57 procent.

Jak interpretować te dane? Niewykluczone, że rosnąca liczba obywateli ceni sobie demokrację, ponieważ dochodzi do wniosku, że ich zaangażowanie może mieć wpływ na sprawy kraju. Z taką interpretacją współgrają dane o rosnącej frekwencji wyborczej, która wzrosła z 50,9 procent w roku 2015 do 61,7 procent cztery lata później.

Można by stanąć na stanowisku, że te wyniki potwierdzają dotychczasową strategię opozycji. Skoro obywatele od kilku lat wyraźnie bardziej cenią sobie demokrację i dostrzegają jej wpływ na swoje życie, to znaczy, że należy podkreślać zagrożenie, jakim – zdaniem opozycji – są dla demokracji rządy PiS-u. Bez wątpienia taki przekaz porusza jakąś część wyborców.

Ale te dane można też rozumieć nieco inaczej – jako wyraz chęci wpływania przez obywateli na rzeczywistość. Jeśli tak, to partie powinny przedstawiać swoim wyborcom programy pokazujące, jak za ich rządów owa rzeczywistość się zmieni. Obietnica odsunięcia od władzy lub niedopuszczenia do władzy nielubianego ugrupowania to za mało. Taką interpretację potwierdzają wyniki badań CBOS-u przeprowadzone po wyborach parlamentarnych w 2019 roku [3]. Wynika z nich, że w tych wyborach relatywnie niewielkie znaczenie miało tak zwane głosowanie negatywne, czyli motywowane chęcią niedopuszczenia do władzy niechcianej partii. Takimi powodami kierowało się 19 procent wyborców, podczas gdy 77 procent wybrało tę partię, której zwycięstwa najbardziej chcieli. W poprzednich latach te proporcje były wyraźne inne – na przykład w 2011 roku niemal połowa (42 procent) ankietowanych kierowała się przede wszystkim niechęcią do jakiejś partii.

Wypływa stąd wniosek, że wyborcy oczekują dziś od partii pozytywnego programu i – wbrew powszechnym opiniom – w dniu głosowania nie dokonują wyboru „mniejszego zła”. Taka sytuacja może być problematyczna dla części ugrupowań, zwłaszcza tych określających się mianem liberalnych, jak Nowoczesna i Platforma Obywatelska. Mają one bowiem poważny kłopot ze sformułowaniem odpowiedzi na najbardziej widowiskowe i znane obietnice PiS-u, czyli te dotyczące polityki społecznej.

Liczy się kontekst

Wiemy dziś, że programy wprowadzone przez PiS nie zostaną zniesione z prostego powodu: są popularne, a w związku z tym obietnica ich likwidacji jest politycznie bardzo ryzykowna. Nie znaczy to jednak, że opozycja ma proponować ich rozszerzenie lub wprowadzenie innych programów funkcjonujących według tej samej logiki, czyli bezpośrednich transferów gotówkowych do wybranych grup obywateli: rodziców, emerytów, uczniów, matek większej liczby dzieci itd.

Wiemy dziś, że programy wprowadzone przez PiS nie zostaną zniesione z prostego powodu: są popularne, a w związku z tym obietnica ich likwidacji jest politycznie bardzo ryzykowna. Nie znaczy to jednak, że opozycja ma proponować ich rozszerzenie lub wprowadzenie innych programów funkcjonujących według tej samej logiki. | Łukasz Pawłowski

Inny model polityki społecznej jest nie tylko możliwy, ale i konieczny. Nie wyłącznie po to, by partie opozycyjne mogły powalczyć o zwycięstwo. Znacznie ważniejsze jest powstrzymanie negatywnych zjawisk – takich jak zaniedbanie usług publicznych i związana z tym faktem opisywana na tych łamach wielokrotnie „druga fala prywatyzacji”  – do których prowadzi polityka społeczna w jej obecnej formie.

Nie chodzi o to, by krytykować takie programy jak „Rodzina 500 plus”. Tego rodzaju świadczenia funkcjonują w wielu innych państwach zachodniej Europy i nie budzą specjalnych kontrowersji. Ważny jest jednak kontekst, w jakim są realizowane. Transfery gotówkowe to tylko jedna z form polityki społecznej. Nie powinna być jednak formą jedyną, czy nawet dominującą.

Z perspektywy, którą proponuję, zadawane często w naszej debacie publicznej pytanie: „Czy 500 plus jest dobre, czy złe?”, przestaje być istotne. To trochę tak, jakby miłośnika siłowni zapytać, czy ćwiczenie bicepsów jest dobre, czy złe. Jest konieczne, jeśli chcemy osiągnąć wymarzoną sylwetkę. Ale nie może jedynym ćwiczeniem, które wykonujemy, bo wówczas nie tylko będziemy wyglądać komicznie, ale po prostu zrobimy sobie krzywdę.