Rok 2019, ustanowiony przez Sejm Rzeczypospolitej Polskiej rokiem Stanisława Moniuszki, minął jak z bicza strzelił. Ale największy polski teatr nie uczynił zadość tradycji hucznego obchodzenia rocznic i jeśli chodzi nowe inscenizacje dzieł „ojca polskiej opery narodowej” polska Opera Narodowa  ograniczyła się jedynie do dwuaktowej wersji „Halki” na scenie kameralnej (którą niedawno omawialiśmy na łamach „KL”) i zagrania kilku spektakli niespecjalnie udanej naszym zdaniem inscenizacji „Strasznego Dworu” z 2015 roku (o której pisaliśmy tutaj). Poza tym TW–ON gościł na swojej scenie „Halkę” wyprodukowaną przez inne instytucje: Narodowy Instytut Fryderyka Chopina (w wersji koncertowej po włosku) oraz Teatr Wielki z Poznania.

Jakby tych trzech „Halek” było mało, TW–ON dokooptował czwartą – nową inscenizację pełną gębą, na dużej scenie (skądinąd imienia Moniuszki), niemniej kazał nam na nią czekać aż do lutego 2020. Od bardzo dawna nie zdarzyło się, żeby pierwsza premiera operowa miała tam miejsce dopiero w drugiej połowie sezonu. Biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z najbogatszą w Polsce instytucją muzyczną, a chyba i kulturalną w ogóle (z dotacją większą niż Biblioteka Narodowa i Instytut Książki łącznie; dwa razy większą niż instytuty: Audiowizualny, Teatralny oraz Muzyki i Tańca razem wzięte!) – wypada to nader mizernie. Kto by się jednak oglądał na liczby i koszty. Skoro świętujemy narodowy jubileusz, zachowujmy się zgodnie z tradycją „zastaw się, a postaw się” – czy też w tym wypadku – „wystaw się”.

Wygląda na to, że budżet teatru na połowę sezonu pochłonęła właśnie od dawna zapowiadana nowa produkcja „Halki” w reżyserii Mariusza Trelińskiego w koprodukcji z wiedeńskim Theater an der Wien, w którym miała swoją premierę w połowie grudnia 2019 roku. Boris Kudlička od lat specjalizuje w się projektowaniu dla Trelińskiego scenografii ukazujących luksusowe apartamenty hotelowe okraszone neonami – a to musi kosztować sporo pieniędzy, bo biorąc pod uwagę powtarzalność tych projektów, raczej nie czasu.

Najefektowniejszy scenograficznie element, ociekające deszczem wielkie okna podobnie jak kilka innych detali (na przykład skrzynki z napojami), realizatorzy zaczerpnęli z własnej inscenizacji „Cyganerii” Giacoma Pucciniego wystawionej w 2006 roku, tyle że tym razem na obrotowej scenie wiruje hotel z lat 70. Raczej nie z Zakopanego, tylko z jakiegoś ekskluzywnego kurortu typu Sankt Moritz, w każdym razie alpejskiego, bliższego estetycznie austriackim lodowcom niż polskim turniom i halom. Reżysersko również ograniczono się do kilku wykorzystywanych już wcześniej przez ten duet pomysłów, choć trzeba przyznać, że tym razem to ograniczenie działa na korzyść przedstawienia, zwłaszcza jeśli zestawić je z horror vacui à la Treliński z jego inscenizacji „Salome” albo „Powder Her Face”. Warto też docenić, że tym razem reżyser nie zadowolił się, jak nierzadko, pomysłem na jedną scenę, lecz zaproponował względnie spójną wizję, która mówi o czymś więcej niż tylko kryzys wieku średniego u któregoś z kolei bohatera w szlafroku oraz zamiłowaniu którejś z kolei bohaterki do obuwia na wysokich obcasach, a zauważa jakieś problemy społeczne, klasowe itd.

Boris Kudlička od lat specjalizuje w się projektowaniu dla Trelińskiego scenografii ukazujących luksusowe apartamenty hotelowe okraszone neonami – a to musi kosztować sporo pieniędzy, bo biorąc pod uwagę powtarzalność tych projektów, raczej nie czasu. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Czy faktycznie ta produkcja przysłuży się promocji muzyki Moniuszki za granicą – czas pokaże. Pomysł sam w sobie był znakomity, bo nie zbywa nam ani na dobrych muzycznie inscenizacjach dzieł tego kompozytora, ani na ich nagraniach. Ojciec tej idei, Piotr Beczała, ze zrozumiałych względów chciał wystąpić przed wiedeńską publicznością jako Jontek i skutecznie lobbował za całym przedsięwzięciem. Niestety, ceną za jego realizację okazał się półroczny przestój w Operze Narodowej, czego śpiewak oczywiście absolutnie nie mógł przewidzieć.

Na ironię zakrawa fakt, że swoista kulminacja obchodów roku moniuszkowskiego odbyła się w Wiedniu, ale jest to ironia dobrze znana i oswojona: nie po raz pierwszy w ramach rzekomego umacniania poczucia własnej wartości zaniedbuje się u nas to, co lokalne, byle choć na momencik przykuć uwagę wymarzonej zagranicy. (Jeszcze bardziej kuriozalnym gestem było wynajęcie przez Teatr Wielki w Poznaniu sali Filharmonii Berlińskiej na koncertowe wykonanie „Halki” – na zasadach komercyjnych, nie na zaproszenie Berliner Philharmoniker).

Beczała słusznie zabiegał o partię Jontka, bo to chyba jego najlepsza rola jak dotąd. Dominujący u niego styl wykonawczy pasuje do niej jak ulał. W uznaniu dla tej kreacji śpiewaka można by powiedzieć, że oto mamy Jontka dziesięciolecia, gdyby nie to, że występujący w drugiej obsadzie Rafał Bartmiński okazał się w tej roli równie dobry. Każdy z nich inaczej podszedł do partii – bo też każdy z nich dysponuje inną charakterystyką głosu – ale na najwyższym poziomie. Więc tym zaszczytnym mianem obaj panowie muszą się podzielić, a publiczność może wybrać, którego z dwóch świetnych, ale różnych Jontków woli.

Czy faktycznie ta produkcja przysłuży się promocji muzyki Moniuszki za granicą – czas pokaże. Pomysł sam w sobie był znakomity, bo nie zbywa nam ani na dobrych muzycznie inscenizacjach dzieł tego kompozytora, ani na ich nagraniach. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Występ Bartmińskiego w tej produkcji to nie tylko jego osobisty sukces artystyczny, ale jednocześnie swojego rodzaju oskarżenie pod adresem osób odpowiedzialnych w TW-ON za kształt obsad. Przez kilka lat bowiem tenor w ogóle nie był zapraszany przez ten teatr do współpracy. Trudno to wytłumaczyć, zwłaszcza że miewał już sukcesy na tej scenie. Po dłuższej nieobecności wrócił trochę odmieniony – jego głos nabrał atrakcyjnej, nieco ciemniejszej barwy; jego wysokie dźwięki wydają się bardzo pewne; dodatkowo wyraźnie urósł w wolumen i mądrze potrafi z tego korzystać, co daje mu dużą siłę wyrazu. Miejmy nadzieję, że na kolejny jego występ na tej scenie nie będziemy musieli znowu czekać kilka lat, zwłaszcza że w repertuarze Opery Narodowej jest kilka partii, w których może być dobry.

Fot. Krzysztof Bieliński

Spektakle „Halki” dostarczyły też innych dowodów na dziwną politykę castingowców z TW–ON. Od lat słuchamy w tym teatrze jednych z najlepiej obsadzonych partii drugoplanowych, a jednocześnie słabo dobranych wykonawców pierwszoplanowych. Do głównych ról często zaprasza się tam śpiewaków co najwyżej średnich albo już po głosie, byle tylko – uwaga, niespodzianka! – z zagranicy, mimo że niejednokrotnie etatowi artyści TW–ON bez trudu sprawdziliby się lepiej. W kwestii pierwszych planów niewiele się zmieniło, za to drugie plany wypadają od kilku lat co raz słabiej.

I tak do nowej produkcji „Halki” nie udało się znaleźć na przykład odpowiedniej odtwórczyni partii Zofii (Maria Stasiak). Można odnieść wrażenie, że Treliński chciał z Zofii zrobić postać skrajnie odpychającą, żeby pozostać w poetyce libretta Włodzimierza Wolskiego – pełnym porównań do różnych ptaków (pojawiają się: jaskółka, skowronek, gołąbeczek i pisklęta, ale również ptak drapieżny, sokół). Pod względem wokalnym Zofię Marii Stasiak najprędzej można by porównać któregoś z ptaków stymfalijskich. Treliński raczej nie dążył do takiego efektu, tylko zdarzył mu się typowy dla niego wypadek przy pracy – tak się dzieje, jeśli nad sferę dźwiękową przedkłada się dbałość o wizualną. Niezbyt obecny wokalnie, ze szkodą dla dramaturgii całego spektaklu, był Janusz (Tomasz Rak); niestety nawet największe zaangażowanie w aktorskie odgrywanie postaci nie zastąpi śpiewania. Ale to nie wina solisty, który na innej scenie w innej partii z pewnością mógłby zaistnieć i aktorsko, i głosowo. Niezbyt fortunnie obsadzono także partię Stolnika, choć ją również powierzono dobremu śpiewakowi – Krzysztofowi Szumańskiemu – niepasującemu jednak do tej partii i do tych warunków inscenizacyjnych.

Beczała słusznie zabiegał o partię Jontka, bo to chyba jego najlepsza rola jak dotąd. Dominujący u niego styl wykonawczy pasuje do niej jak ulał. W uznaniu dla tej kreacji śpiewaka można by powiedzieć, że oto mamy Jontka dziesięciolecia, gdyby nie to, że występujący w drugiej obsadzie Rafał Bartmiński okazał się w tej roli równie dobry. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Poza rolą Jontka podwójnie obsadzono także partię tytułową i udało się to zrobić równie skutecznie, choć nie do końca typowo. W pierwszej obsadzie pojawiła się Izabela Matuła. Stworzyła postać niedającą się łatwo i jednoznacznie ocenić pod względem wokalnym. Śpiewaczka potrafiła inteligentnie zrekompensować brak wyrazistych dołów. Wokalnie kreuje swoją postać w bardzo subtelny sposób, skutecznie buduje kulminacje także na nieoczywistych frazach, skupiając się na intymnych, introwertycznych przeżyciach bohaterki. Jej Halka jest łagodną gołąbeczką ze sceny 2. aktu III – otumanioną, zmienioną, ze „skrzydełkami, ale już nie bielutkimi, lecz krwią własną czerwonymi”. Jest to mniej typowe w stosunku do tradycji wykonawczej z uwagi na brak ciążenia w kierunku głosu wyraźnie dramatycznego, ale jej wizja jest spójna estetycznie i logiczna dramaturgicznie.

Zupełnie inną Halką jest śpiewająca w drugiej obsadzie Ewa Vesin. Jej kreacja jest daleko bardziej dramatyczna – poza bardzo pewnymi górami umożliwiają jej to wyrazista średnica i dół, a także dobra dykcja. Pod względem parametrów głosowych jest to Halka zbliżona do kreacji Hanny Rumowskiej, można zatem powiedzieć, że nieco bardziej konwencjonalna niż skoncentrowana głównie na lirycznych fragmentach Matuła. Vesin również jednak zrywa częściowo z tradycjami wykonawczymi. Eksploruje w tej partii skrajne emocje, nadaje jej ewidentnie werystyczny wyraz, ale przy dbałości o jakość dźwięku. Halka w ujęciu Vesin to niby „od wichru krzew połamany” – wzrusza, dlatego że jest wstrząsająca.

Na wyrazy wielkiego uznania zasługuje Łukasz Borowicz, który poprowadził wszystkie spektakle, zarówno w Wiedniu, jak i Warszawie. Jego koncepcja brzmieniowa jest bardzo spoista i szczegółowo zaplanowana. Tempa są przemyślane i dyrygent umie wyegzekwować je od orkiestry, zarazem jednak zachowuje czujność i służy stałą pomocą śpiewakom. Przejawia się to w czytelności gestów i dbałości o konsekwentne pokazywanie auftaktów. Borowicz ujawnia sporo detali orkiestracyjnych, artykulacyjnych, dzięki czemu faktura kompozycji nabiera głębi. A w miejscach, gdzie inscenizacja niedomaga dramaturgicznie, to muzyka faktycznie wydaje się ciągnąć spektakl.

Fot. Krzysztof Bieliński

Rok Moniuszkowski w TW–ON zakończył się po terminie i przebiegł w tym teatrze dość skromnie. Choć może to i lepiej, bo Moniuszko to niełatwy materiał do śpiewania. Skoro TW–ON nie potrafi lepiej dopasować wykonawców do ról drugoplanowych, a role pierwszoplanowe tak dobrze zaśpiewane jak tym razem wcale nie są na tej scenie normą, to być może skąpość jubileuszowego repertuaru Moniuszkowskiego nie wynika wcale z lekceważenia czy nieudolnego planowania, lecz z szacunku do kompozytora? Byłaby to strategia równie sensowna co promowanie jego twórczości poprzez granie wyłącznie dwóch najbardziej znanych i oklepanych dzieł kompozytora i pakowanie energii połowy sezonu w jedną inscenizację, na dodatek wyjazdową. Ale kto bogatemu zabroni.

 

Opera:

„Halka” (wersja warszawska)

Muzyka: Stanisław Moniuszko
Libretto: Włodzimierz Wolski

Dyrygent: Łukasz Borowicz
Soliści: Izabela Matuła / Ewa Vesin, Piotr Beczała / Rafał Bartmiński, Tomasz Rak, Krzysztof Szumański, Dariusz Machej, Maria Stasiak, Jasin Rammal-Rykała
Kierownik chóru: Mirosław Janowski
Chór i Orkiestra Teatru Wielkiego–Opery Narodowej
Reżyseria: Mariusz Treliński
Scenografia: Boris Kudlička

Premiera inscenizacji: 15 grudnia 2019, Theater an der Wien

Omawiane spektakle: 11 lutego 2020 (premiera w TW–ON) i 19 lutego 2020 (pierwszy spektakl II obsady).