Kacper Szulecki
członek redakcji „Kultury Liberalnej”, adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych Uniwersytetu w Oslo.
Nigdy nie czułem mięty do lokalnych sklepików (często droższych, najczęściej słabo zaopatrzonych). Jeśli nie mówimy konkretnie o warzywniakach albo organizacji spółdzielczej, które rzeczywiście mogłyby odgrywać ważna rolę w alternatywnych kanałach dystrybucji lokalnego i bardziej ekologicznego jedzenia. Do tego jednak potrzebny byłby cały mechanizm wzdłuż łańcucha dostaw, a nie tylko sztuczne podawanie tlenu rodzinnym sklepom.
W opiniach obrońców sklepów rodzinnych nie do końca jasne i spójne są motywacje. Jaką dokładnie wartość mają małe osiedlowe spożywczaki? Czy chodzi o to, że są bliskie, wygodne, długo otwarte? Jeśli tak, sieciowe sklepy Żabki czy Carrefoury spełniają tę samą funkcję. Czy chodzi o ekonomiczny patriotyzm, albo wręcz nacjonalizm przypominający przedwojenne „swój do swego po swoje”? Brzmi to śmiesznie, biorąc pod uwagę to, jak działa sektor produkcji żywności. Lokalne zatrudnienie? To może być jakiś argument, zwłaszcza w małych miasteczkach – tylko czy utrzymywanie sztucznego zatrudnienia ma na dłuższa metę sens? A może – co wydaje się najbardziej prawdopodobne – to argumenty raczej estetyczne i związane ze stylem życia. Sąsiedzkość kojarzy się z lokalnością, a ta, zupełnie niesprecyzowana, ma zwykle pozytywny wydźwięk. I tak, warzywa kupowane w rodzinnym sklepie mają być z założenia lepsze, zdrowsze i bardziej ekologiczne (choć mogą być identyczne albo gorsze niż w sieciówce). A wspieranie sąsiadów – fajne, dobre, szlachetne. Cóż z tego, że w sieciówce też pracują sąsiedzi.
Nieco inaczej sprawa wygląda poza wielkimi miastami. W małych miejscowościach upadek mikrosklepów to kolejny nieunikniony szok dla struktury zatrudnienia. O ile nasycenie sklepami mierzone w metrach kwadratowych na mieszkańca jest w Polsce poniżej średniej unijnej, to już liczba sklepów na 1000 mieszkańców jest wyraźnie wyższa. Dlatego że wciąż dominują małe, tradycyjne sklepiki (w 2018 roku było ich 80 tysięcy przy 7 tysiącach „nowoczesnych”).
Porównując znane mi dobrze miasteczko na Dolnym Śląsku (populacja około 2 tysiące mieszkańców) z niewiele większym i podobnym do niego miasteczkiem w niemieckiej Saksonii, uderzające wydawało mi się zawsze to, że w pierwszym było jeszcze niedawno około dziesięciu małych sklepików spożywczych plus trzy duże dyskonty, a w tym drugim – tylko jeden dyskont i jeden sklep wielobranżowy. Rytuał zakupów w polskim miasteczku – codziennych, rozbitych, mających funkcje towarzyską na równi z faktycznym handlem – wydawał mi się tyleż uroczym, co jednak pochodzącym jakby z innej epoki. Nie da się jednak ukryć, że dopiero otwarcie sieciowych dyskontów dało mieszkańcom miasteczka dostęp do produktów znanych dotąd tylko z wypraw do wielkomiejskich supermarketów.
Niestety, pozytywne zmiany idą w parze z negatywnymi. Kiedy zmienia się sposób robienia zakupów, powstają nowe wykluczenia. Dla osoby starszej spacer do małego sklepu w mieście to co innego niż kilkukilometrowa wyprawa do dyskontu. Jeśli miasta powinny nad czymś czuwać, to nad zasięgiem i dostępnością sklepów – choć widoczne przestawianie się Polaków z hipermarketów na małe dyskonty i sklepy lokalne (choć franczyzowe) pokazuje, że rynek może się dopasować do potrzeb konsumentów. Regulacja potrzebna jest jedynie tam, gdzie sam rynek nie zadziała.
Widać wyraźnie, że Polska nieuchronnie zmierza do tego niemieckiego modelu, a obrona sklepików rodzinnych podszyta jest emocjami i nostalgią. Pomysł na biznes sprowadzający się do tego, żeby „mieć sklep”, bardzo popularny we wczesnych latach 90., nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Tylko czy to jest nasz wspólny problem?
Jeśli miasta powinny nad czymś czuwać, to nad zasięgiem i dostępnością sklepów. Regulacja potrzebna jest jedynie tam, gdzie sam rynek nie zadziała. | Kacper Szulecki
Jeśli rzeczywiście istnieje problem, to jest to centralizacja handlu i tworzenie się oligopolu kilku największych sieci, a także nieekologiczne wzorce konsumpcji. Żeby jednak przestawić handel spożywczy na bardziej „zrównoważone” tory, potrzebne jest myślenie obejmujące cały łańcuch dostaw: od produkcji, przez transport, po dystrybucję i sprzedaż detaliczną. Jeśli małe prywatne sklepy mogą odegrać tu pozytywną rolę, na przykład dzięki skróconym łańcuchom dostaw, łączeniu się lokalnych producentów i detalistów w związki albo spółdzielnie – wtedy jest to gra warta świeczki. Znów interesującym porównaniem mogą być czeskie miasteczka, leżące tylko kilkanaście kilometrów od wspomnianej już dolnośląskiej miejscowości. Tam w każdej wsi czy mieścinie jest zdecydowanie mniej sklepów, ale najczęściej należą do spółdzielczej sieci Coop. To właśnie tego typu rozwiązania pozwalają przemienić puste hasło „lokalności” w coś przynoszącego rzeczywiste korzyści ekonomiczne, społeczne i ekologiczne. Wielka szkoda, że polska tradycja spółdzielcza została w latach 90. (częściowo na własne życzenie) zaduszona.
***
Marta Szczepańska
radna Dzielnicy Żoliborz z ramienia Miasto Jest Nasze, przewodnicząca komisji kultury. Architektka wnętrz, współprowadzi pracownię projektową MAP, członkini zarządu Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze. Aktywnie działa na rzecz zieleni, oświaty i bezpieczeństwa pieszych.
Jednym z ważniejszych zadań samorządów jest wspieranie lokalnej przedsiębiorczości. Lokalny handel jest bardzo ważną częścią infrastruktury społecznej, tak samo jako biblioteki, restauracje i zakłady usługowe. Niejednokrotnie są to miejsca, które mają wyższe ceny niż dyskonty mnożące się w naszej przestrzeni miejskiej. Ale to one tworzą klimat tej przestrzeni i charakterystykę danej dzielnicy.
W przypadku Żoliborza, gdzie jestem radną, burmistrz dzielnicy jakiś czas temu przeprowadził akcję, która pomogła zachować ten klimat. Wcześniej lokale usługowe w okolicach placu Inwalidów były zdominowane przez banki i jednostki usługowe, które nie są miastotwórcze. Podjęto decyzję, że wszystkie lokale, które należą do Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami, będą przeznaczone na lokale usługowe, tworzące tkankę miejską. Dzięki temu okolica stała się bardzo przyjazna dla mieszkańców i stała się zapleczem restauracyjno-kawiarnianym, a klimat całej dzielnicy porównuje się do klimatu berlińskiego. Mieszkańcy schodzą rano na śniadanie do okolicznej kawiarni i żyją bardziej „na ulicy”, wśród swoich sąsiadów.
Jest popyt na zdrową, lokalną żywność. Dla mieszkańców ma znaczenie, że wspierają przedsiębiorcę, którego znają i który płaci podatki w Polsce. | Marta Szczepańska
Lokalne piekarnie mogą też konkurować z dyskontami. Nawet jeżeli ceny w tych pierwszych są znacznie wyższe, to klienci są przekonani o jakości produktu, który codziennie się wyprzedaje. Jest popyt na zdrową, lokalną żywność. Dla mieszkańców ma znaczenie, że wspierają przedsiębiorcę, którego znają i który płaci podatki w Polsce. To są też ludzie, którzy pracują na własnych zasadach, a historia wielu sklepów z szyldem Żabki skrywa tragedie wielu franczyzobiorców. Dlatego w obszarze kreowania polityki samorządowej i świadomej konsumpcji musimy zdecydować o charakterze naszego miasta.
***
Łukasz Warzecha
publicysta, tygodnik „Do Rzeczy”.
Po pierwsze, sklepy sieciowe mogą być małe lub duże. Obok supermarketów mamy też dyskonty, które w tej chwili są przez Polaków najbardziej lubiane, a które także mogą być polską własnością.
Po drugie, wydaje się, że proces wypierania małych sklepów przez większe jest naturalny i nieunikniony. Są takie miejsca, gdzie małe sklepy mają rację bytu, ale są też takie, gdzie klienci wolą inne formy handlu. Czy w takim razie państwo powinno hamować tego typu tendencje i się im przeciwstawiać? Moja odpowiedź brzmi: nie. Rynek się zmienia i nawyki konsumentów także się zmieniają.
Po trzecie jednak, nie warto też, przez próby manipulowania rynkiem, przyspieszać tych procesów. A dokładnie to się stało za sprawą zakazu handlu niedzielę, który wprowadziło Prawo i Sprawiedliwość. Pojawił się efekt znany z Węgier. Duże sklepy postawiły na agresywne promocje i zmianę nawyków zakupowych klientów. Z powodzeniem – ludzie zaczęli robić większe zakupy w tygodniu albo, najczęściej, w sobotę, a w związku z tym w niedzielę nie potrzebują wizyty w sklepie w ogóle. Próby manipulowania rynkiem dały rezultaty na ogół odwrotne od zamierzonych.
Są takie miejsca, gdzie małe sklepy mają rację bytu, ale są też takie, gdzie klienci wolą inne formy handlu. Czy w takim razie państwo powinno hamować tego typu tendencje i się im przeciwstawiać? Moja odpowiedź brzmi: nie. | Łukasz Warzecha
Można oczywiście twierdzić, że gdyby ten zakaz był doskonale szczelny i pozwalał na handel w niedzielę jedynie naprawdę rodzinnym sklepom, a nie sklepom sieciowym typu Żabka, to małe sklepiki mogłyby na nim zyskać. Jeśli jednak spojrzymy na statystyki pokazujące, kiedy ludzie robią zakupy, okazuje się, że jest to nieprawda. Żabki zyskują, ponieważ spełniają taką rolę, jaką miały spełniać małe rodzinne sklepy, ale także dlatego, że są tańsze i efektywnie funkcjonują przez cały tydzień. Sklep należący do sieci zawsze będzie tańszy niż pojedyncza placówka. Uszczelnienie systemu czy obecnie istniejące w nim luki nie mają większego znaczenia. Klucz do przeobrażeń, które się dokonały, wynika ze zmiany nawyków kupujących.
***
Adam Leszczyński
dr hab., historyk i socjolog, profesor na Uniwersytecie SWPS, publicysta. Pisze m.in. dla OKO.press i „Krytyki Politycznej”.
Nie wszystko, co małe i lokalne, jest automatycznie dobre. Klienci mówią, że lubią małe sklepy, ale w nich nie kupują. Małe sklepy upadają, ponieważ klienci wolą kupować w dyskontach albo w hipermarketach (nawet jeśli mówią, że ich nie lubią). Efekt skali w tej branży ma ogromne znaczenie: sieci kupują większe partie towarów od dostawców i dostają w związku z tym lepsze ceny.
Drobny handel płaci najgorzej i zapewnia względnie najgorsze warunki pracy w porównaniu z innymi sektorami. Relatywnie często dochodzi tam też do łamania praw pracowniczych. Pod tym względem wielkie korporacje, cokolwiek złego by o nich nie powiedzieć, są lepszymi pracodawcami. | Adam Leszczyński
Małych sklepów można bronić, dopłacając do nich — na przykład oferując niższe czynsze albo ulgi podatkowe, co de facto jest dotacją.
Można, tylko po co? Wiemy, że drobny handel płaci najgorzej i zapewnia względnie najgorsze warunki pracy w porównaniu z innymi sektorami. Relatywnie często dochodzi tam też do łamania praw pracowniczych (na przykład niewypłacania nadgodzin). Pod tym względem wielkie korporacje, cokolwiek złego by o nich nie powiedzieć, są lepszymi pracodawcami.
Z punktu widzenia gospodarki byłoby to też dotowanie miejsc pracy o bardzo niskiej produktywności, szkodliwe dla wszystkich. Świat się zmienia. Kiedyś małe rodzinne sklepy miały ekonomiczny sens. Dziś nie mają. Nic nie trwa wiecznie.
Małe sklepy mają sens, kiedy trafią w nisze nieopłacalne dla wielkich sieci — na przykład wyspecjalizują się w produktach lokalnych i ekologicznych. Ale wówczas nie potrzebują dotacji, tylko utrzymają się same. Jeżeli będą sprzedawać to samo, co Żabka czy Biedronka, przegrają. I nie ma co po nich płakać.