„Wydmuchnąłem parę kółek z dymu, wspominając te lata. Pomagały blanty, no i alkohol; czasem może koka, jak były pieniądze. Za to na pewno nie heroina – Micky, mój potencjalny inicjator, trochę za bardzo chciał mnie namówić. Twierdził, że umiałby sobie wstrzyknąć herę w żyłę nawet z zawiązanymi oczami, ale cały się przy tym trząsł jak popsuty silnik”.
Bez wątpienia nie jest to typowe zdanie, na które można się natknąć w autobiografiach lokatorów Białego Domu. Kiedy Bill Clinton przyznał się do tego, że w czasie pobytu na stypendium na Uniwersytecie w Oksfordzie, „eksperymentował z marihuaną”, ale się „nie zaciągał”, wybuchł niemały skandal, który o mało nie skończył marzeń ówczesnego kandydata o prezydenturze. Można oczywiście powiedzieć, że to, co nie uchodziło w roku 1992 – kiedy Clinton walczył o najwyższy urząd w państwie – nie było już problemem w roku 2008, kiedy do tego samego wyścigu stanął Obama. Obyczajowe normy z pewnością się zmieniły, ale nie na tyle, by kandydaci na prezydenta swobodnie mówili o tym, jak wciągali kokainę, to po pierwsze. Po drugie, książka Obamy, z której pochodzi powyższy cytat, została opublikowana zaledwie trzy lata po słowach Clintona.
Autobiografia przyszłego amerykańskiego prezydenta trafiła do księgarń dokładnie 25 lat temu, kiedy jej autor miał 34 lata i niewielkie perspektywy na błyskotliwą karierę polityczną. Owszem, był świetnie wykształcony – skończył nowojorski Uniwersytet Columbia i bodaj najbardziej prestiżowy w USA wydział prawa na Uniwersytecie Harvarda. Na Harvardzie został też pierwszym czarnoskórym redaktorem naczelnym znanego pisma naukowego „Harvard Law Review” i to – obok nietypowej historii rodzinnej – było powodem, dla którego zaproponowano mu wydanie książki.
Ale mimo uniwersyteckich sukcesów, na początku lat 90. o Obamie mało kto słyszał. Dopiero rok po wydaniu książki udało mu się dostać do senatu. Nie ogólnokrajowego jednak, ale stanowego w Illinois. Cztery lata później spróbował swoich sił w walce o wejście do Izby Reprezentantów, czyli amerykańskiego „sejmu”, ale poniósł druzgocącą porażkę.
To ważne o tyle, że ze względu na moment publikacji Obama wydaje się pisać znacznie bardziej szczerze niż politycy powszechnie już znani. Jednego z pewnością możemy być pewni – nad przyszłym prezydentem nie siedział wówczas sztab speców od wizerunku i ghostwiterów ważących znaczenie każdego słowa.
Chłopiec znikąd?
„Jakaś ruda dziewczyna zapytała, czy może dotknąć moich włosów i wydawała się obrażona, kiedy jej nie pozwoliłem. Rumiany chłopak zapytał, czy mój ojciec jada ludzkie mięso”. To nie fragment dziewiętnastowiecznych zapisków z podróży po egzotycznych lądach, ale relacja Obamy z pierwszego dnia w szkole na Hawajach. Był rok 1971, a dziesięcioletni Barack był nie tylko jednym z raptem dwójki czarnoskórych dzieci, ale miał za sobą, bardzo niekonwencjonalną historię rodziną.
Po pierwsze, był dzieckiem z mieszanego związku. Chociaż dla kolegów z klasy był po prostu czarny, do szkoły odprowadzał go biały dziadek, pochodzący z Kansas Stanley Dunham, a w domu czekała biała, urodzona w tym samym stanie, co Dorotka z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, babcia. Dziś taki związek i takie dzieci nie budziłyby może wielkiej sensacji, ale „w 1960 roku, kiedy pobrali się moi rodzice”, pisze Obama, „«krzyżowanie ras» pozostawało przestępstwem w ponad połowie stanów. W wielu miejscach na Południu wystarczyłoby, żeby ojciec spojrzał na moją matkę nie tak jak trzeba, a zadyndałby na suchej gałęzi”.
I nie ma w tym cienia przesady. Żeby uświadomić sobie, jak szokujący był związek rodziców Obamy, warto przypomnieć kilka faktów. Zaledwie pięć lat przed ich ślubem na Hawajach, w stanie Missisipi czternastoletni czarnoskóry Emmet Till został brutalnie zamordowany po tym, jak oskarżono go o to, że… zagwizdał na białą sprzedawczynię w sklepie. Co więcej, zabójców Tilla uniewinniono, mimo że ich wina nie budziła specjalnych wątpliwości. Gdyby w ciągu kilku pierwszych lat jego życia rodzina Obamów odwiedziła jeden z południowych stanów – gdzie segregacja rasowa utrzymywała się w najlepsze – przyszły prezydent i jego ojciec nie mogliby zatrzymać się w tym samym hotelu, co matka, czy skorzystać z tej samej toalety, co dziadek. Kiedy miał sześć lat, Obama mógł obejrzeć szokujący jak na ówczesne czasy film „Zgadnij, kto przyjdzie na obiad” opowiadający właśnie o związku białej kobiety i czarnego mężczyzny. Grający w nim główną rolę Sidney Poitier został w 1964 roku pierwszym czarnym aktorem uhonorowanym Oscarem. Obama miał wówczas trzy lata (45 lat później już jako prezydent odznaczył Poitiera Prezydenckim Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem państwowym).
Po drugie, ojciec Obamy nie był po prostu Afroamerykaninem, ale studentem z Kenii, który przyjechał na Hawaje w 1959 roku, po tym jak dostał stypendium Uniwersytetu Hawajskiego. Jako pierwszy czarny student w historii uczelni.
Po trzecie, jego rodzice rozeszli się mniej więcej rok po ślubie, a formalnie rozwiedli, kiedy młody Obama miał niespełna trzy lata. W tym czasie ojciec przyszłego prezydenta mieszkał już z powrotem w Kenii.
Po czwarte, znaczną część swojego ówczesnego życia przyszły prezydent spędził w… Indonezji, gdzie wyjechał wraz z matką, aby zamieszkać z jej drugim mężem, Lolo Soetoro, którego matka również poznała w czasie, gdy ten studiował na Hawajach.
Ojciec – alkoholik z Harvardu
Miesiąc. Mniej więcej tyle czasu spędził w swoim życiu Barack Obama z biologicznym ojcem. I, jak twierdził jeden z biografów przyszłego prezydenta, miał pod tym względem… ogromne szczęście. Dlaczego? Mówi o tym książka przyszłego prezydenta – zatytułowana „Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu” – która jest między innymi próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, jakim człowiekiem był Obama senior, co robił i dlaczego odszedł. Widziana z tej perspektywy, jest to historia ogromnego rozczarowania. Syn wyraźnie zestawia ze sobą początkowe, wyidealizowane opowieści o ojcu, wbijane mu do głowy przez matkę, z tym, czego stopniowo sam się o nim dowiaduje, a co ostatecznie potwierdza po spotkaniach z krewnymi podczas podróży do Kenii.
Pierwsza, „oficjalna” wersja historii rodzinnej, przekazywana Obamie w dzieciństwie, mówiła, że ojciec wrócił do Afryki, „aby wypełnić obietnicę złożoną własnemu kontynentowi”, a „matka z dzieckiem zostali na Hawajach, ale więź ich miłości przetrwała rozłąkę”. Niewiele miała ta wersja wspólnego z prawdą. Pomijała takie szczegóły jak fakt, że matka Obamy nie była pierwszą żoną ojca, a Barack junior w chwili urodzenia miał już przybrane rodzeństwo; że do Kenii z Harvardu Obama senior wyjechał już z kolejną, trzecią kobietą, którą później poślubił (następnie ożenił się po raz kolejny); wreszcie, że mit genialnego chłopca z Kenii, który wrócił, by odbudować kraj po epoce kolonializmu, okazał się kompletną bujdą.
„Czasami pół nocy nie spałam, czekając, aż usłyszę go w drzwiach, bojąc się, że stało mu się coś strasznego. W końcu wtaczał się pijany do pokoju i budził mnie, bo potrzebował towarzystwa albo był głodny. Opowiadał, jaki jest nieszczęśliwy i jak został zdradzony. Byłam taka śpiąca, że w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówi. Z czasem zaczęłam po cichu pragnąć, żeby w ogóle nie wrócił na noc i przepadł na dobre”. Tak o swoim dzieciństwie z ojcem opowiadała Obamie jego starsza, przyrodnia siostra Auma, kiedy spotkali się po raz pierwszy w Chicago. Opowieści o biedzie, alkoholizmie i przemocy powtarzają zresztą na łamach książki także inni krewni. Różnią się tym, że jedni próbują ojca usprawiedliwiać, inni uważają, że jeśli miał jakieś talenty, to je najzwyczajniej zmarnował.
Przyszły prezydent przyjechał do Kenii już po śmierci ojca (ten zginął w wypadku samochodowym w 1982 roku), a podróż miała być sposobem na lepsze zrozumienie samego siebie. Zderzenie jego amerykańskich doświadczeń i wyidealizowanego obrazu Kenii z realną biedą, niesprawnym państwem, konfliktami plemiennymi i pogardą czarnych Kenijczyków wobec… siebie nawzajem jest bardzo ciekawe. W kilku miejscach autor ociera się jednak o emocjonalny kicz i wystawia na próbę wiarę czytelnika w prawdziwość wszystkich zapisków. Zwłaszcza na końcu, gdy po wysłuchaniu opowieści o historii życia ojca i dziadka, Husseina Obamy, płacze nad grobami przodków, jednocześnie odzyskując wewnętrzny spokój i uświadamiając sobie, kim tak naprawdę jest. Jakby tego było mało, w tym właśnie wzruszającym momencie do Obamy podchodzi jeden z jego przyrodnich braci i wspólnie udają się na długi spacer. Całość książki kończy opis wesela, na którym bawią się razem w idyllicznej atmosferze obie rodziny prezydenta (kenijska i amerykańska).
Te obrazki stają się jednak mało wiarygodne, gdy weźmiemy pod uwagę naprawdę niełatwe relacje prezydenta i jego rodziny. Jego najstarszy przyrodni brat i świadek na jego ślubie, Roy, okazał się gorącym zwolennikiem Donalda Trumpa. Z kolei młodszy, Mark, w swojej autobiografii opowiadał jak Obama senior regularnie bił, nie tylko jego, ale i jego matkę, a pewnego dnia wpadł pijany do domu, grożąc jej nożem. Najmłodszy z kolei, urodzony w 1982 roku George znaczną część życia przeżył jako gangster i narkoman w najpodlejszych slumsach Nairobi. Wszystkie te opowieści to materiał na zupełnie oddzielną, zapewne dość długą i niewesołą telenowelę.
Polityczna gwiazda rocka
Z drugiej jednak strony, biografia Obamy to także paradoksalnie dowód na niezwykłość – w jak najbardziej pozytywnym sensie tego słowa – Stanów Zjednoczonych, tamtejszego społeczeństwa, systemu edukacji, a nawet polityki. Zaledwie 33 lata po tym, jak dzieci w szkole zapytały, czy jego tata zjada ludzkie mięso, Obama dosłownie z dnia na dzień stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych polityków w kraju. Zresztą nawet zwrot „z dnia na dzień” można uznać za przesadę. Obamie zdobycie ogólnokrajowej sławy zajęło dokładnie… 16 minut. Tyle bowiem trwało wystąpienie, które dało mu przepustkę do wielkiej polityki.
27 lipca 2004 roku nieznany szerzej członek stanowego senatu z Illinois dostał niespodziewaną szansę – występu na ogólnokrajowej konwencji Partii Demokratycznej. Głównym celem konwencji było zmobilizowanie zwolenników partyjnego kandydata na prezydenta, senatora Johna Kerry’ego. W listopadzie Kerry przegrał z George’em W. Bushem, ale kariera Obama wystrzeliła. W tym samym czasie, gdy Kerry żegnał się z marzeniami o prezydenturze, Obama został jedynym wówczas i trzecim w historii czarnoskórym senatorem. A w 2008 roku pierwszym i jedynym jak dotychczas czarnoskórym prezydentem Stanów Zjednoczonych.
To słynne dziś przemówienie było dla wielu wyborców Partii Demokratycznej jak łyk świeżego powietrza. W ciągu 16 minut 43-letni wówczas Obama opowiedział historię swojego życia – i to właśnie w sposób, który pokazywał to wszystko, co sami Amerykanie uznają w swoim kraju za najlepsze, z czego chcą i mogą być dumni. Mówił o urodzonym w Kenii ojcu, który dzięki stypendium naukowym trafił na Uniwersytet Hawajski; o dziadku Husseinie, który był kucharzem u panujących wówczas w Kenii Brytyjczyków; mówił o dziadku ze strony matki, który służył w amerykańskiej armii i mógł zdobyć wykształcenie dzięki ustawie gwarantującej weteranom darmowe studia; o pracującej w czasie wojny w fabryce babci oraz ich drodze z biednego przedwojennego Kansas aż na Hawaje.
Przy rosnącym z minuty na minutę aplauzie opowiadał o pchającej tych wszystkich ludzi do przodu nadziei na lepsze jutro. Wspomniał o nadziejach czarnoskórych niewolników śpiewających przy ognisku piosenki o wolności, nadziejach imigrantów ruszających w daleką podróż do Nowego Świata, wreszcie o nadziejach „chuderlawego chłopaka o śmiesznym imieniu, który wierzy, że Ameryka ma miejsce także dla niego”.
„Nadzieja w obliczu trudności, nadzieja w obliczu niepewności. Odwaga nadziei. Ostatecznie, to największy dar Boga, fundament tego narodu – wiara w coś, czego jeszcze nie widać”, przekonywał publiczność. Wkrótce potem do amerykańskich księgarń trafiła druga książka Obamy właśnie pod tym tytułem: „Odwaga nadziei”, z miejsca stając się bestsellerem. A następne kilka lat później symbolem kampanii prezydenckiej oraz ikoną popkultury stał się – utrzymany w granatowo-czerwonej kolorystyce – słynny plakat Obamy z podpisem „Hope”, nadzieja.
W 2004 roku wszyscy spragnieni wiedzy o nowej gwieździe amerykańskiej polityki mogli jednak sięgnąć wyłącznie po jedyną wówczas jego książkę „Dreams from my father”, czyli właśnie „Odziedziczone marzenia”. Opublikowana prawie 10 lat wcześniej, gdy Obama dopiero wchodził do polityki, pokazuje, że chwytliwa historia opowiedziana na konwencji jest w rzeczywistości znacznie bardziej skomplikowana i wcale nie tak optymistyczna.
Niewykluczone, że już wkrótce czytelnicy będą mieli okazję posłuchać o życiu Obamy raz jeszcze, tym razem w wersji uzupełnionej o opowieści z dwóch kampanii prezydenckich i ośmiu lat spędzonych w Białym Domu. Druga autobiografia prezydenta – za którą już otrzymał rekordowe honorarium liczone w dziesiątkach milionów dolarów – może trafić na półki w tym roku. Wydawca zapewnia, że Obama pisze ją sam, na żółtym brulionie – dokładnie tak samo jak „Odziedziczone marzenia”.
Książka:
Barack Obama, „Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu”, przeł. Piotr Szymczak, wyd. Agora, Warszawa 2020.