Saul Bellow, „Ravelstein” (przeł. Zbigniew Batko)
Jeśli wierzyć komentatorom z kręgu „New York Timesa” czy „Washington Post”, są oni w Waszyngtonie jak sekta – wpływowa i tym trudniejsza do zidentyfikowania, że jej członkowie nie noszą tajemniczych znaków, nie posługują się sobie tylko znanym językiem, nie uczestniczą w krwawych rytuałach. Jedyne, co ich na dobrą sprawę pozwala zidentyfikować, to to, że parę dekad temu na Uniwersytecie Chicagowskim chodzili na seminaria dwóch wykładowców – Leo Straussa, a potem jego ucznia Allana Blooma. Po skończeniu uniwersytetu, w latach 90. i dwutysięcznych doprowadzili do zmiany kursu w Partii Republikańskiej – z konserwatywnego na antyliberalny – a wszystko to pod dyktando idei, które zaszczepili im niegdyś nauczyciele. O tych ostatnich mało kto w kulturze popularnej jednak pytał, bo sądzono, że jako akademicy mogą stać się bohaterami co najwyżej powieści uniwersyteckiej, ale nie tabloidów – i to nawet, gdy jeden z nich napisał jeden z największych bestsellerów końca XX wieku, czyli „Umysł zamknięty”.
Saul Bellow uważał inaczej.
„Ravelstein”, jego ostatnia powieść, wydana w 2005 roku, niemal dwie dekady po śmierci Allana Blooma, nie jest powieścią uniwersytecką. Profesor Abe Ravelstein, jej główny bohater – którego oczywistym pierwowzorem jest autor „Szekspira i polityki”, długoletni przyjaciel Bellowa – jeśli zajmuje się w życiu uniwersytetem, to niechętnie (nie należy tu mylić uniwersytetu z nauką). Przedstawiony jako uczeń „wielkiego Felixa Davarra” (czyli Straussa) ma trzy namiętności, o których opowiada czytelnikowi jego kolega Chick, prozaik, w którym nie da się nie dopatrzeć Bellowa (nawet koleje małżeństw się zgadzają).
Namiętnością pierwszą jest filozofia polityczna, specjalnie ta spod znaku Aten, chociaż Abe Ravelstein szacunkiem darzy też Jerozolimę. Drugą – rozmaite zaszczyty. Podstawowy wśród nich to zaszczyt szmalu, który starzejący się filozof lubi wydawać na ubrania (wspaniały jest w „Ravelsteinie” opis pobytu Abe’a i Chicka w Paryżu, gdzie tego pierwszego nie interesuje Luwr czy d’Orsay, lecz nowiutka marynarka do Lanvin, którą w pół godziny po kupieniu brudzi kawą i słodyczami w Café de Flore); mniej oczywisty – zaszczyt kontaktów z możnymi tego świata. Ci, od kiedy Ravelstein stał się autorem bestsellerowym, chętnie do niego dzwonią. Część z tych możnych to jego dawni uczniowie, których swego czasu podejmował pizzą w swoim apartamencie, oglądał z nimi baseball i uczył, że nie należy słuchać Beatlesów, lecz barokowych oper. Inni to politycy pokroju Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Nie, nie zasięgają u Ravelsteina politycznej porady – po prostu lubią, nawet nie na publicznym widoku, ogrzać się w blasku wybitnego intelektualisty, który stał się za życia celebrytą.
Upodobanie do zaszczytów – opisane przez pisarza, który dostał Nobla w środku kariery i nie musiał potem zabiegać o żadne nagrody – wystarczyłoby, żeby Ravelsteina/Blooma skompromitować. Bellow jednak zrobił swoją powieścią z 2005 roku coś jeszcze, co wielu amerykańskich prawicowców, którzy niegdyś uczestniczyli w wykładach autora „Umysłu zamkniętego”, mogło oburzyć – ujawnił, że ten przyjaciel republikanów i torysów był gejem. W dodatku dał do zrozumienia, że chorobą, na którą zmarł ów złakniony garniturów po 5 tysięcy dolarów, walizek od Vuittona oraz inkrustowanych rubinami spinek (wszystko z wyliczeń Bellowa – jeśli chodzi o gadżety, „Ravelstein” to powieść pornograficzna) olbrzym, było AIDS. I zadał nigdy niesformułowane na kartach „Ravelsteina” wprost pytanie: jak mogli tego nie zauważyć jego dawni studenci, którzy z wiekiem przeistoczyli się w wysokich urzędników Białego Domu, redaktorów wpływowych gazet, dyrektorów zarządzających wielkimi funduszami?
Tak oto, że idee przekazywane przez Ravelsteina służyły im tylko za sztafaż – i wraz ze swoim nauczycielem grali w teatrze zaszczytów, w którym dobrze widziane było, aby istotny polityk, dziennikarz czy finansista miał intelektualne zaplecze w postaci profesora filozofii politycznej z Uniwersytetu Chicagowskiego. Dobrze widziane było też, by tenże profesor filozofii politycznej miał uczniów, którzy doszli do najwyższych stanowisk w swoich branżach. Naprawdę jednak chodziło z jednej strony o władzę, a z drugiej o te garnitury, spinki, sprzęt głośnogrający, papierosy i pobyty w drogich hotelach. Nauka z tego taka: w czasach zmierzających ku postpolityce występują mędrcy – ale ufać im nie należy, bo w takich warunkach, choćby i byli mędrcami, to nimi nie są, lecz jeno łakomymi doczesnych przyjemności profesorami, o których tylko znajomy powieściopisarz wie, że umierają na AIDS.
PS. Nigdy nie oceniam przekładu utworu literackiego, bo nie czuję się do tego kompetentny. W przypadku „Ravelsteina” jednak, gdyby którykolwiek z polskich wydawców chciał go wznowić – kilka uwag. Otóż dobrze by było, gdyby nikt nie zastanawiał się w tej książce, „co Machiavelli zawdzięczał Livy’emu” – bo jeszcze Liwiusz powstanie z martwych i na użycie języka barbarzyńskich plemion Brytanii się obrazi. Potworne słowo „kancerogenny” można zmienić na „rakotwórczy” – kontekst nijak nie usprawiedliwia zwrotu z naukowego idiolektu. „Nuts to you!” – to nie zalotne „pocałuj mnie!”, lecz „pocałuj mnie w dupę!” – co, oczywiście, również może być w pewnych kontekstach i konfiguracjach zalotne, lecz w tym kontekście i konfiguracji zdecydowanie nie jest.
Książka:
Saul Bellow, „Ravelstein”, przeł. Zbigniew Batko, wyd. Rebis, Poznań 2001.
Thomas Bernhard, „Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad” (przeł. Sława Lisiecka)
W głośnym zbiorze esejów, obejmującym teksty pochodzące z lat 60. XX wieku, Susan Sontag pisała o specyficznej dysharmonii pomiędzy egzystencjalnymi potrzebami czytelników a zdroworozsądkowym podejściem do rzeczywistości. Współczesna tendencja do wyboru skrajnych i często kontrowersyjnych stanowisk rodzi się właśnie na styku pragmatyki oraz braku równowagi, tym bardziej że ten drugi stan – często wbrew naturalnemu porządkowi spraw – bywa dla nas bardziej wiarygodny. Sontag podkreślała: „Bohaterowie kulturowi naszej liberalnej cywilizacji mieszczańskiej są antyliberalni i antymieszczańscy; to pisarze skłonni do powtarzania się, obsesyjni i nieuprzejmi, którzy oddziałują gwałtem – nie tyle tonem osobistego autorytetu i żarliwością intelektualną, ile wrażeniem absolutnej osobistej i intelektualnej krańcowości. Bigoci, histerycy, niszczyciele własnego „ja” – oto twórcy dający świadectwo naszych bojaźliwych, uprzejmych czasów” [1].
Jednym z takich autorów jest bez wątpienia Thomas Bernhard, pisarz skrajnych temperatur, który poprzez natrętny i obsesyjny styl potrafił wyrazić nieskrywaną odrazę do podszytej zakłamaniem, politycznie skompromitowanej współczesności. Pogarda wobec nadętych rytuałów życia zbiorowego, ukrywających jego intelektualną nędzę i maskujących niewygodne prawdy o narodowej przeszłości, ujawnia się nie tylko w najsłynniejszych prozatorskich dziełach Bernharda, takich jak „Wymazywanie”, „Kalkwerk”, „Zaburzenie”, ale również w tekstach drobniejszych, nieco mniej znanych, choć równie intrygujących. Dobrym przykładem byłyby tu trzy niewielkie utwory sceniczne, które powstały w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku.
Dramoletki Bernharda łączy w mikrodramatyczny cykl postać Clausa Peymanna, wybitnego niemieckiego reżysera teatralnego, który w latach 1986–1999 pełnił funkcję dyrektora Burgtheater. Autotematyczny charakter dzieła nie przekreśla możliwości szerszej interpretacji. Bernhard szydzi nie tylko ze specyfiki wiedeńskiego życia teatralnego – teatr staje się po prostu nośną metaforą całości stosunków społecznych, przede wszystkim zaś fatalnych związków kultury oraz ideologii. W jednej z najbardziej wstrząsających scen tytułowej części cyklu sam dramatopisarz uświadamia dyrektorowi, że wszyscy zgromadzeni w znanej restauracji członkowie austriackiej elity to albo naziści, albo idioci.
I być może tu właśnie kryje się zasadnicze ostrzeżenie Bernharda przed próbami politycznego administrowania kulturą. Zawłaszczanie literatury, muzyki, teatru, muzealnictwa na potrzeby zarówno bieżących działań politycznych, jak i w perspektywie konstruowania długofalowej strategii musi skończyć się fatalnie. Kulturą nie sposób bowiem zarządzać jak zakładem produkcyjno-usługowym, nawet jeśli jej instytucjonalizacja jest w jakimś sensie faktem. Nie wspominając o kompetencjach twórczych, których brak jest u partyjnych urzędników tak samo naturalny, jak u przeciętnego głupca.
Przypisy:
[1] Susan Sontag, „Simone Weil”, tłum. A. Skucińska [w:] eadem, „Przeciw interpretacji i inne eseje”, tłum. M. Pasicka, A. Skucińska, D. Żukowski, Kraków 2018, s. 72.
Książka:
Thomas Bernhard, „Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad. Trzy dramoletki”, przeł. S. Lisiecka, wyd. Od do, Łódź 2019; edycja zawiera następujące teksty: „Claus Peymann opuszcza Bochum i udaje się jako dyrektor Burgtheater do Wiednia” [1986], „Claus Peymann kupuje sobie spodnie i idzie ze mną na obiad” [1986] oraz „Claus Peymann i Hermann Beil na Sulzwiese” [1987].
John Williams, „August” (przeł. Ewa Czerwińska)
Ponoć kiedy w latach 60. młodzi, rewolucyjnie nastawieni studenci zadali Kojève’owi stare leninowskie pytanie „co robić?”, filozof odparł oschle: „Czytajcie Greków”. Można oczywiście potraktować tę krótką radę jak pretensjonalne wymądrzanie się odklejonego od rzeczywistości starca (starożytni Grecy niejednemu intelektualiście zastępują myślenie), ale jest w niej coś na rzeczy. Czytanie Greków – i Rzymian, dodajmy, by odwołać się do dziedzictwa całej naszej pogańskiej starożytności – uświadamia, że istnieją pewne stałe antropologiczne, których nie zmieni nawet era nanotechnologii. Dotyczy to zwłaszcza polityki i mechanizmów władzy.
John Williams to co prawda ani nie Platon, ani nie Tukidydes, ani nie Tytus Liwiusz, ale jego „Augusta” czyta się tak, jakby rzeczywiście został napisany w czasach Juliusza Cezara i Oktawiana. Williams osiągnął ten efekt dzięki zastosowaniu formy epistolarnej. Jego powieść rozgrywa się w starożytnym Rzymie między 45 rokiem p.n.e. a 55 rokiem n.e. i składa się z fikcyjnych (lub w nielicznych przypadkach inspirowanych oryginalnymi tekstami) listów, zapisków i wspomnień bohaterów epoki, między innymi Oktawiana, Juliusza Cezara, Marka Antoniusza, Cycerona, Brutusa, Horacego, Wergiliusza, Mecenasa i Owidiusza.
Oczywiście upadek republiki, wojny domowe między triumwirami, a następnie umacnianie się pryncypatu jako temat dzieła literackiego nie są niczym oryginalnym. Grę namiętności politycznych w rzymskiej scenografii możemy oglądać choćby u Szekspira w jego „Antoniuszu i Kleopatrze” i „Juliuszu Cezarze”. W dziełach tych znajdziemy zarówno namysł nad mechanizmami zdobywania i utrzymywania władzy, jak i opis trudnej sztuki wyboru mniejszego zła. Czegóż chcieć więcej? Przecież niejednokrotnie mogliśmy się przekonać, że Szekspir z powodzeniem potrafi zastąpić cały legion filozofów polityki.
Powieść Williamsa dodaje jednak do tego zestawu politycznych zagadnień coś więcej – coś, na co szczególnie wyczuleni są mieszkańcy demoliberalnego świata. W „Auguście” amerykańskiemu pisarzowi udało się w wyjątkowo wiarygodny sposób pokazać, jak bardzo polityka wyostrza konflikt między tym, co publiczne a tym, co prywatne.
U Williamsa pierwszą odsłoną tego konfliktu jest przemiana Oktawiana w pełnokrwistego polityka. Nic nie jest tu oczywiste. Nikt nie przypuszcza, że blady, wrażliwy chłopak będzie w stanie fundamentalnie zmienić polityczny krajobraz Rzymu. „Uważałem go za miłego młodzieńca – nikogo więcej – czytamy w fikcyjnych wspomnieniach Mecenasa – o twarzy zbyt delikatnej, by mógł przyjmować ciosy losu, zbyt nieśmiałego, by mógł osiągnąć cel, o głosie zbyt łagodnym, by mógł wypowiedzieć bezlitosne słowa, jakie musi wypowiadać przywódca”. Kilka lat później Oktawian zacznie decydować o życiu i śmierci najważniejszych osób w państwie. „Oktawian się zmienił: nie jest już przyjacielem, jakiego mieliśmy”, wyzna na kartach powieści Salwidienus Rufus, jedne z młodzieńczych towarzyszy przyszłego princepsa.
Jak ze zwykłego obywatela rodzi się władca? Co przy okazji trzeba poświęcić? Co można zachować z poprzedniego wcielenia? Ile wolno w imię Całości, dobra ogółu? W jakim stopniu życie polityczne wymusza bycie nieludzkim i czy jest to warunek sine qua non skutecznego działania? „Nie wierz nawet nam, którzy cię kochamy”, radzi młodemu Oktawianowi Mecenas. W jakiej mierze ma słuszność? Williams nie daje w „Auguście” prostej odpowiedzi, ale zdaje się podzielać trzeźwy osąd Rzymianina.
Oktawian jest w powieści Williamsa przykładem polityka, któremu się udało. Odcisnął na społecznej rzeczywistości swój ślad, zostawił po sobie „pomnik trwalszy niż ze spiżu”, nawet za cenę oskarżeń o tyranię. Jednak w „Auguście” nie mniej ciekawymi postaciami są ci, którzy przegrali. Po pierwsze, Lepidus – jeden z triumwirów, który zostaje pokonany przez młodszego od siebie Oktawiana i przedwcześnie kończy na politycznej emeryturze, upokorzony i bezsilny. „Co dzieje się z kimś – pyta Mecenas, uważny obserwator frakcyjnych walk – kto miał w ręku władzę, ale nie potrafił jej utrzymać – i pozostał przy życiu?”. „Co dzieje się z kimś, kto z polityka stał się na powrót osobą prywatną?” – możemy zapytać my. Po drugie, Antoniusz – groźny przeciwnik „nie z powodu przebiegłości i wprawy, ale bezmyślności i nierozważnego używania siły”, czysta emocjonalność i szczera brutalność w jednej osobie, której zabrakło zimnej krwi i wyrachowania. Wreszcie Julia – ukochane dziecko Oktawiana, wykształcona i ambitna, która rozsmakowawszy się we władzy, zostaje jej nagle pozbawiona i skazana przez ojca na odosobnienie na wyspie Pandeteria u wybrzeży Kampanii.
W tym ostatnim przypadku wyrok jest bolesny dla obojga, ale Oktawian nie może naruszyć prawa przeciw cudzołóstwu, które sam ustanowił, a które złamała jego córka. To, co publiczne, bezwzględnie domaga się ofiary od tego, co prywatne, po to, by to ostatnie mogło istnieć we względnie bezpiecznym i uporządkowanym świecie, któremu nadany jest ogólny sens. Oto paradoks polityki. Oto stawka, o którą toczy się gra w wiecznym, dialektycznym starciu Całości z Częścią, Jedności z Wielością, Ogółu ze Szczegółem.
Williams, autor zaledwie czterech powieści, w tym wybitnego „Stonera”, ujmuję tę prawdę nie wprost, rozpisuje ją na wiele głosów. Pozbawia nas przy okazji złudzeń, że racjonalna analiza zamierzeń głównych politycznych graczy pozwoli nam przewidzieć skutki ich działań. Dzieło polityka rządzi się takimi samymi prawami jak dzieło literackie, a to ostatnie nigdy nie jest zgodne z pierwotnym wyobrażeniem pisarza. „Cel, który odkrywamy na końcu – pisze Williams w odniesieniu do pieśni Horacego – nie jest tym samym, który wyznaczamy sobie na początku. […] W głębi serca poeta jest zawsze zdziwiony tym, dokąd zaprowadził go wiersz”.
W gruncie rzeczy to konstatacja, która niesie nadzieję. Zostawia bowiem pole dla wolności, nieoczekiwanych zwrotów akcji – tak w sztuce, jak i w polityce. I nawet kiedy ciąg zdarzeń zdaje się potwierdzać, że światem rządzi konieczność, należy pamiętać, że to tylko złudzenie. „Konieczność jest po prostu tym, co się wydarzyło – pisze w «Auguście» Mecenas – to przeszłość”. I ma rację.
Książka:
John Williams, „August”, przeł. Ewa Czerwińska, PIW, Warszawa 2007.
Luo Guanzhong, „Dzieje Trzech Królestw” (przeł. Natalia Billi)
„Dzieje Trzech Królestw” to powieść rzeka, w której łatwo się utopić. Ponad tysiąc pięćset stron i około tysiąca postaci słusznie onieśmiela, ale warto zamoczyć w niej chociażby stopy i zastanowić się, dlaczego uwielbiają ją Chińczycy.
Bo naprawdę uwielbiają. Powieść autorstwa Luo Guanzhonga, mimo szacownej metryki (koniec XIV wieku), cieszy się autentyczną popularnością. W ostatnich dekadach podkręcają ją dodatkowo filmy, seriale i gry komputerowe, mniej lub bardziej wiernie opierające się na jej zawartości. „Dzieje Trzech Królestw” to z jednej strony powieść historyczna, ponieważ akcja rozpoczyna się w 169 roku, kiedy zaczyna się chwiać dynastia Han, rozwija po jej upadku i przez ponad sto lat rozbicia cesarstwa, czasu nieustannych wojen, sojuszy oraz intryg, i kończy w 280 roku, kiedy dynastia Jin na powrót scala państwo chińskie. Z drugiej zaś, pokazuje mechanizmy władzy, sposoby uprawiania polityki, motywacje pchające ludzi do czynów strasznych lub wspaniałych i fortele, dzięki którym można uratować się z największej opresji. Przedstawia również chińskie widzenie historii jako powracających po sobie cykli. Słynne pierwsze zdanie powieści brzmi: „Mówią, że na tym świecie, to, co długo rozdzielone z pewnością się połączy, a to, co długo połączone z pewnością się rozpadnie”. Rozpad zjednoczonego przez prawie cztery wieki cesarstwa Chin stanowi tylko początek powieści, reszta to zmagania i walka o przywrócenie jedności. Zjednoczenie państwa staje się celem kolejnych pokoleń, synowie kontynuują starania ojców, zemsty i przyjaźnie nie kończą się ze śmiercią. „Dzieje Trzech Królestw” można uznać za historię Chin w pigułce – nowa dynastia obejmuje władzę, po krótszym lub dłuższym panowaniu upada, rozpoczynają się zajadłe walki o sukcesję, czasem dłuższe, czasem krótsze, zwycięzca zakłada nową dynastię i historia się powtarza.
Dosłowne tłumaczenie tytułu oryginału brzmi „Trzy Królestwa ćwiczą się w yi”. Yi to jeden z terminów myśli konfucjańskiej tłumaczony najczęściej jako prawość, powinność, słuszność. Lepiej jednak go opisać; yi – oznacza dokładnie to, co poczucie powinności podpowiada osobie o konkretnym statusie społecznym w określonej sytuacji. Zachować się słusznie. Wiedząc, że poniesie się stratę, albo wręcz zginie. Zrobić to z poczuciem, że nie można inaczej. Główni bohaterowie w pierwszym rozdziale przysięgają sobie braterstwo w Brzoskwiniowym Sadzie i gdy jeden z nich próbuje sięgnąć po władzę, pozostali dwaj bez wahania stają u jego boku. Gdy zaś druhowie giną, zrozpaczony naraża wszystko na szwank, aby ich pomścić.
Wspomniany już tysiąc bohaterów sprawia, że właściwie nie sposób zapamiętać, kto jest kim i jakie relacje rodzinno-zawodowo-towarzyskie łączą go z innymi postaciami. „O sensownej lekturze powieści nie ma więc mowy, kłopoty personalne stwarzają barierę nie do pokonania” – żaliła się Szymborska, która przyznała się, że lekturę przerwała umęczona niekończącym się szeregiem Wangów, Zhangów i Li. A noblistka zmagała się z wersją light, ponieważ w języku polskim dostępne jest jedynie wydanie skrócone, chude trzysta stron z najważniejszymi wątkami i postaciami.
„Dzieje Trzech Królestw” to kompendium postaci, dykteryjek i powiedzonek, które przeszły do kultury masowej. Wszyscy Chińczycy wiedzą, że Cao Cao był okrutny i przebiegły, doceniają mądrość Zhuge Lianga i waleczność Guan Yu, który zrobił największą karierę i po wiekach stał się bogiem. Dzieje ich nieprawdopodobnie okrutnych i bezwzględnych zmagań o władzę uważano w pewnych epokach za zbyt demoralizujące i nieodpowiednie dla młodych ludzi. Dziś powieść nie wzbudza już takich emocji, ale wciąż stanowi doskonałe narzędzie do poznania mentalności Chińczyków i ich pojmowania zasad polityki, wojny i relacji międzyludzkich. To skomplikowane – chyba stąd ta objętość.
Książka:
Luo Guanzhong, „Dzieje Trzech Królestw”, przeł. Natalia Billi, wyd. Czytelnik, Warszawa 1972.
Virginia Woolf, „Własny pokój” (przeł. Agnieszka Graff)
„Własny pokój” to jeden z najbardziej wpływowych esejów Virginii Woolf, dotyczący niezależności w życiu codziennym i warunków, które ją umożliwiają, oraz tego, w jaki sposób własność indywidualna wpływa na twórczość, możliwość zajmowania się sztuką i nauką. Przede wszystkim jednak to tekst o kondycji kobiet w społeczeństwie zachodnim. Woolf napisała ten esej na bazie swoich wykładów na temat relacji kobiet i literatury, które odbywały się w roku 1928 w różnych college’ach dla kobiet. Jak pisała w swoim pamiętniku, nie była wtedy jakoś specjalnie z tych wykładów i samej książki zadowolona, ale to właśnie ten tekst stał się współcześnie jednym z jej najbardziej znanych i cenionych osiągnięć.
W pracy tej Woolf opisuje w kilku rozdziałach sytuację narratorki, która przyjeżdża do Oxbridge – wymyślonej uczelni – i zmaga się w wielu codziennych sytuacjach z wykluczeniem. Odmawia sięjej siadania w miejscach, gdzie mężczyznom nie zwrócono by za to nawet uwagi, czy dostępu do biblioteki uniwersyteckiej. Na bazie tych doświadczeń narratorka pokazuje czytelnikowi bariery uniemożliwiające kobietom rozwój i wskazuje na warunki konieczne do zmiany tej sytuacji. Jednym z nich jest własność rozumiana tutaj przede wszystkim w sposób dosłowny, jako posiadanie własnego pokoju – ale i metaforyczny, jako miejsca w świecie, które stanowi egzystencjalną podstawę do dalszej działalności człowieka we wspólnocie.
Poruszane w eseju kwestie własności, własnej przestrzeni i odgraniczenia się od innych, są dziś podstawowymi założeniami, na których opierają się liberalne demokracje i do których każda teoria i praktyka polityki musi się odnieść. Dla Woolf kwestie te umożliwiają zajmowanie się twórczością bez obaw, że ktoś inny będzie kierował naszym życiem. Tytułowy własny pokój nie tylko pozwala uniknąć niechcianych interakcji z innymi, ale umożliwia również odseparowanie się od konwenansów społecznych, tworzy zaciszne miejsce pracy czy po prostu miejsce, w którym można odpocząć. Odnosząc te rozważania do polityki można powiedzieć, że przestrzeń polityki bez sfery prywatnej i własności indywidualnej zwiększa kontrolę tych, którzy są u władzy nad resztą, ale zmniejsza kreatywność obywateli, ograniczając możliwość ich swobodnej aktywności.
Współcześnie aktualność eseju Woolf polega również na tym, że możemy uogólnić jej rozważania na temat statusu kobiet na inne marginalizowane grupy społeczne. Odsłania się tym samym pewien istotny mechanizm polityczności – ukryte, ale brane za naturalne, podziały. Istotną analogię, która umożliwia lepsze zrozumienie natury polityki, można zbudować także między zasadami działania biblioteki uniwersyteckiej, do której kobiety mogą wejść tylko, gdy towarzyszy im członek kolegium uniwersyteckiego, a zamkniętą sferą polityczną, do której kobiety, ale też szerzej – osoby uznane za nieracjonalne – nie mają wstępu. Zatem dzisiejsze tendencje do homogeniczności sfery publicznej, można potraktować jako wyraz tego samego mechanizmu, o którym pisze Woolf w mikroskali – dążenia do wykluczenia tego, co inne z polityki. Jednak tak jak uniwersytet, zamykając się za czasów Woolf na kobiety, nie był w stanie wykorzystać ich potencjału, tak polityka nie będąc inkluzyjną, zamyka się na nowe pomysły i wrażliwości. W konsekwencji zamyka się też na zmieniającą się rzeczywistość i przestaje być responsywna.
Co równie ważne, Woolf jest dość ostrożna w formułowaniu ostatecznych wniosków. Pokazuje, że nie chodzi jej o jakąś uniwersalną prawdę o statusie kobiet, ale o opisanie pewnego historycznego, kontekstowego doświadczenia. Dzięki temu konstruktywistycznemu podejściu odniesionemu do przestrzeni polityki możliwe jest wskazanie na ważny mechanizm samorefleksji społecznej umożliwiającej zmianę status quo. W ten sposób można poddać korekcie współczesne wyobrażenia tego, jak mają wyglądać wspólnotowe praktyki polityczne. Często stojąca za tymi wyobrażeniami idea określonej racjonalności ujawnia wtedy swoje ograniczenia i domaga się rozszerzenia o to, co do tej pory były z niej wykluczone lub marginalizowane – emocji, woli czy po prostu odmienności i różnicy. Esej Woolf przypomina więc o ważnej lekcji do odrobienia dla współczesnych, jaką jest potraktowanie serio różnorodności i odmienności jako czegoś normalnego.
Wreszcie istotnym interpretacyjnym punktem odniesienia eseju do współczesności jest możliwość potraktowania sztuki jako polityki i polityki jako sztuki. Sztuka staje się polityczna, ponieważ odnosi się w sposób pobudzający emocje do palących społecznych kwestii i może przez to wpływać na zmianę zastanych w społeczeństwie i przyjmowanych za oczywiste struktur, sposobów myślenia i hierarchii wartości. Z kolei polityka staje się sztuką, co w tym wypadku oznacza, że jej cechą charakterystyczną jest różnorodność (postaw, poglądów, idei); że w punkcie wyjścia nie odrzuca z góry innych wzorców racjonalności niż powszechnie panujące; oraz, że nie jest nauką, a więc, że czegoś takiego jak determinizm po prostu w niej nie ma.
Dziś zatem dzięki pracy Woolf widać, że nie tylko czas wolny, niezależność czy prywatność są ważne dla rozwoju życia obywatelskiego, ale również, że zachowanie wrażliwości na inność jest w polityce sprawą kluczową. Jednocześnie esej Woolf uwrażliwia czytelnika na to, że o ważne dla nowoczesnego podmiotu zdobycze cały czas trzeba walczyć, że nie są one dane raz i na zawsze, a orężem w tej walce może być literatura i twórczość, które swoją umiejętnością pobudzania wyobraźni i poruszania trudnych spraw w zrozumiały sposób mogą wpierać realizację idei politycznych.
Książka:
Virginia Woolf, „Własny pokój”, przeł. Agnieszka Graff, wyd. OsnoVa, Warszawa 2019.
* Teksty zostały pierwotnie opublikowane w „Kulturze Liberalnej” nr 561 (41/2019) z dn. 8 października 2019 r.