Gigantyczny potwór, którego zdeformowane ciało pokrywają blizny i pryszcze wielkości pięści, idzie opustoszałą ulicą biegnącą środkiem lasu. Napotyka bohatera. Przepoławia go jednym uderzeniem siekiery. Wnętrzności mężczyzny lądują na asfalcie. Obie połówki ciała także. To nie zaspokaja potwora – jego jedynym celem jest mordowanie każdego, kogo napotka na swojej drodze.
Brzmi jak scena z dobrego amerykańskiego slashera z lat 70.? Nakręcił ją młody polski reżyser, który kultowe filmy tego osobliwego nurtu kina mógł co najwyżej oglądać po latach na VHS-ie. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” to hołd Bartosza M. Kowalskiego (debiutował „Placem zabaw” w 2016 roku) dla wszystkich filmowych zwyroli tnących piłami mechanicznymi ciała ofiar i rąbiących siekierami głowy wrogów.
Spadkobierca amerykańskiego undergroundu
Polska tradycja horroru nie jest zbyt bogata. Wybitna „trylogia horrorów” Romana Polańskiego, a więc „Wstręt”, „Dziecko Rosemary” i „Lokator” czy „Diabeł” i „Opętanie” Andrzeja Żuławskiego to nieliczne przykłady udanych dzieł polskich reżyserów w tym gatunku. Poza „Diabłem” wszystkie wymienione były jednak nakręcone poza Polską.
Oprócz tego mieliśmy jeszcze oczywiście filmy Marka Piestraka – między innymi „Wilczycę”, „Klątwę doliny węży” i „Powrót wilczycy” – dziś traktowane bardziej jako zabawne ciekawostki, niż jakościowe dzieła.
Rodzime produkcje dalekie były od wzorców klasyki amerykańskiego horroru. Zamiast nich, silniej przebijały tu tradycje polskiej szkoły filmowej – naznaczonej psychologiczno-egzystencjalną twórczością Wojciecha Hasa czy Andrzeja Wajdy. Potworami były raczej traumy bohaterów i lęki społeczne; obślizgłe istoty czy nadnaturalne zjawiska stanowiły alegorię, a nie rzeczywiste zagrożenie. Mniej było w tym zabawy, jazdy po bandzie, przekraczania granic.
Od kilku lat polscy reżyserzy coraz częściej romansują jednak z horrorem. W 2015 roku powstały „Demon” Marcina Wrony i „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. W 2018 roku Adrian Panek nakręcił „Wilkołaka”, horror osadzony w czasach po II wojnie światowej, w którym wyzwolone z obozu dzieci zamknięte w prowizorycznym sierocińcu muszą oswoić wygłodniałe wilczury. Elementy horroru w swoich filmach zawiera także Jagoda Szelc („Wieża. Jasny dzień” i „Monument”).
Bliżej było jednak tym filmom do tradycji artystycznego kina europejskiego. Lejąca się strumieniami krew i coraz bardziej wymyślne morderstwa nadal były domeną amerykańskiego undergroundu. Klasyki gatunku z lat 70. i 80. pozostawiły jednak wśród dzisiejszych czterdziestolatków pewien sentyment. Najlepszym tego przykładem jest „W lesie dziś nie zaśnie nikt” – film jakby spreparowany z klisz pozostałych w głowie freaka zdzierającego w dzieciństwie na VHS-ie taśmy z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, „Halloweenem” czy „Koszmarem z ulicy Wiązów”.
Rodzime produkcje dalekie były od wzorców klasyki amerykańskiego horroru. Zamiast nich, silniej przebijały tu tradycje polskiej szkoły filmowej […] Potworami były raczej traumy bohaterów i lęki społeczne; obślizgłe istoty czy nadnaturalne zjawiska stanowiły alegorię, a nie rzeczywiste zagrożenie. | Dawid Dróżdż
Las, potwór i długonoga blondyna
Fabuła filmu Kowalskiego, jak to w slasherach, nie każe wytężać nam umysłów. Piątka nastolatków spotyka się na obozie survivalowym dla uzależnionych od internetu. Ekipę tworzą archetypowi bohaterowie takich filmów – niepozorna, zakompleksiona dziewczyna (w głównej roli Julia Wieniawa), otyły nieudacznik, dwóch wysportowanych chłopaków i niezbyt lotna, acz długonoga blondyna. Bohaterowie wyruszają w głąb lasu wraz z bojowniczą opiekunką (Gabriela Muskała).
Zgodnie z tytułem, w lesie lepiej nie zmrużyć oka nawet na chwilę. Za każdym drzewem czai się bowiem niebezpieczeństwo. Sprawę bohaterom utrudnia fakt, że są zupełnie odcięci od świata – nie mają telefonów, bo musieli oddać je przed wyruszeniem w drogę. Oczywiście – jak to bywa w horrorach – nastąpi spodziewana wolta i życiowe przegrywy będą miały szansę stać się bohaterami.
Fanów gatunku nic nie zaskoczy – Kowalski posługuje się narzędziami charakterystycznymi dla slasherów. Jest kilkoro nastolatków wyruszających w podróż, tajemniczy las i drewniana chata pośrodku niego, dziwne postacie napotykane po drodze, a także potwór – a właściwie potwory, zmutowani bracia bliźniacy.
„W horrorach, jeśli ludzie się rozdzielają, to generalnie giną” – mówi jeden z obozowiczów. Później wymienia jeszcze „sześć grzechów śmiertelnych w horrorach”, przez które bohaterowie giną. Wszystkie, jak według magicznego przepisu na dobry dreszczowiec, spełniają się później w filmie Kowalskiego. „W lesie…” to zatem zgrywa z gatunku, mająca być jednocześnie ukłonem w jego stronę. Reżyser puszcza do widzów oko, pokazuje, że świadomie odtwarza schemat amerykańskich klasyków – a to właśnie powtarzająca się do znudzenia fabuła oraz ikonografia były w slasherach najbardziej pociągające. Widzowie przed pójściem do kina doskonale wiedzieli, co ich czeka – najważniejsza była jednak grzeszna przyjemność z oglądania gorszących scen, brutalnych morderstw i rzezi, a nie intelektualna refleksja. Tak też miało być w przypadku „W lesie dziś nie zaśnie nikt”.
Polska w pigułce
Film Kowalskiego nie wytrzymuje jednak konfrontacji z klasykami gatunku. „W lesie…” ma momenty, w których dramaturgia nieco siada, a kiedy napięcie w końcu wzrasta, szybko sprowadzone zostaje do wcześniejszego poziomu przez wstawki dialogowe. Na przykład: kiedy ginie jeden z chłopaków, Kowalski przerywa poszukiwania nic niewnoszącą rozmową o orientacji seksualnej innego bohatera i pragnieniu miłości wspomnianej blondynki.
Slashery zawsze kojarzyły mi się z dyskomfortem; nieznośną intensywnością, brakiem scen, w których można było złapać oddech, rozluźnić się, wypić łyk herbaty. Każda scena oglądana była z lękiem przed niechybnie nadchodzącym niebezpieczeństwem. Często obuchem w głowę dostawaliśmy już na samym początku. Do dziś mam w pamięci pierwszy kadr „Teksańskiej masakry piły mechaniczną” z 1974 roku; zbliżenie na zbezczeszczone zwłoki przywiązane do cmentarnego nagrobka. Później w filmie Tobe’a Hoopera – nawet jeśli pozornie nic się nie działo – sugestywnie działały drobne elementy – komunikaty radiowe, mówiące o brutalnych morderstwach, czy rozmowy o uboju zwierząt. Obrzydzenie i strach towarzyszyły podczas całego seansu.
Kowalski sięga po hardcorowy gatunek filmowy, ale jest przy tym dość zachowawczy […] Reżyser nie pokusił się też o zabawę gatunkiem – zamiast tego sumiennie odhaczył elementy, które powinien zawierać rasowy slasher. | Dawid Dróżdż
Na tym tle „W lesie dziś nie zaśnie nikt” rozkręca się wyjątkowo powoli – w pierwszej sekwencji mamy przyjazd bohaterów na kemping, rozdzielanie obozowiczów na grupy, wyjaśnianie zasad, które obowiązują na miejscu, pieczenie kiełbasek. Początek, podczas którego trudno nie ziewnąć, wygląda jak zapowiedź lekkiej komedii obyczajowej. Poznajemy barwnych bohaterów – organizatora obozu, kryptosadystę, którego wyraźnie podnieca wizja wypuszczenia podopiecznych w dziki las (Wojciech Mecwaldowski), czy nieco zblazowanego przewodnika (Bartłomiej Kotschedoff). Obaj zostają w pamięci, ale okazuje się, że niepotrzebnie. Nie powrócą przez cały film i właściwie nie wiadomo, po co zostali wprowadzeni na sam początku.
Kowalski sięga po hardcorowy gatunek filmowy, ale jest przy tym dość zachowawczy – spektakularnych morderstw, jak to, które przytoczyłem na początku, jest jak na lekarstwo. Reżyser nie pokusił się też o zabawę gatunkiem – zamiast tego sumiennie odhaczył elementy, które powinien zawierać rasowy slasher. Zamiast sprawności reżyserskiej, wolałbym jednak, żeby twórca zaskoczył czymś wykraczającym poza zakres dobrze odwalonej roboty – coś, co zrobił we wstrząsającym finale „Placu zabaw” sprzed czterech lat.
Niestety, film przeładowany został na dodatek aluzjami do współczesności, choć Kowalski zarzeka się, że inspiracją do stworzenia potworów bliźniaków byli niesforni bracia, których poznał w dzieciństwie, a nie ci, którzy ukradli księżyc. W filmie mamy także wątek dyskryminacji osób LGBT i postać stereotypowego księdza (Piotr Cyrwus) rozbijającego się drogą furą, który gejów nazywa „zarazą”. „W lesie dziś nie zaśnie nikt” możemy więc traktować jako alegorię dzisiejszej Polski – rządzonej twardą ręką, przepełnionej nienawiścią do inności i frustracją wykluczonych.
Kowalskiemu zależało na osadzeniu filmu w polskim kontekście. Czy jednak schemat gatunku, który wyrósł na gruncie amerykańskiego undergroundu w latach 70., może zostać wykorzystany w dowolnym czasie i kontekście? A nawet jeśli może, to jaki jest tego sens, poza oddaniem hołdu gatunkowi i zaspokojeniu swojego kinofilsko-reżyserskiego kaprysu?
Fot. Netflix, materiały dystrybutora.