Trailer „Mojej małej Zoe”, kolejnego filmu wyreżyserowanego przez francuską aktorkę Julie Delpy, streścić mogłabym tak: utrata córki, dramat obwiniających się wzajemnie rodziców, desperackie poszukiwanie wyjścia z sytuacji bez wyjścia… Do tego akcja dzieje się w „moim” Berlinie, za którym niezmiennie tęsknię. Nic dziwnego, że przygotowałam się na wyciskacz łez. Łzy nie popłynęły. Ale film pozostawił mnie z kilkoma przemyśleniami na temat rodzicielskiej miłości i jej granic.
Jako mama dwóch dziewczynek podchodziłam do „Zoe” z dozą niepokoju – czy na pewno chcę oglądać film o śmierci ukochanej córki? Ale po obejrzeniu go zastanawiam się, czy to na pewno jest historia o stracie dziecka. Oczywiście wokół tej tragedii zbudowana jest główna narracja filmu, jednak Julie Delpy – również odtwórczyni jednej z głównych ról – zadaje jednocześnie więcej pytań: Czy można bezgranicznie zatracić się w rodzicielskiej miłości? Gdzie przebiega granica, poza którą rodzic nie żyje już własnym życiem, stając się bytem trwale zespolonym z dzieckiem? Rozpad małżeństwa jest przyczyną czy skutkiem takiej postawy? Czy miłość usprawiedliwia przekraczanie moralnych granic? Oraz: czy to wciąż miłość, czy uzależnienie?
Sam nieszczęśliwy wypadek i jego tragiczne skutki są katalizatorem decyzji obojga rodziców, będących konsekwencją ich odmiennego stosunku do rodzicielstwa.
![](https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/05/MOJA-MAŁA-ZOE-6.jpg)
Dziecko jako (jedyny) sens życia
Mamy więc na pierwszym planie kochającą matkę, którą spotyka niewyobrażalne nieszczęście. W wypadku umiera jej jedyne dziecko. Dla Isabelle, mieszkającej w Berlinie francuskiej biolożki będącej w trakcie rozwodu, to wydarzenie burzy najważniejszy fundament życia: najważniejszy, bo… jedyny? Zdaje się, że „miłość jej życia”, jak co wieczór przed snem zapewnia córeczkę, jest też jego głównym motorem i sensem. Zadbana, wykształcona kobieta, zaangażowana w pracę naukową (po porodzie jak najprędzej do niej wraca), z nowym partnerem u boku, jest radosna i spełniona, wyłącznie gdy ma przy sobie małą Zoe. Za sprawą ustalonej sądowo opieki naprzemiennej dziewczynka spędza czas po równo u obojga rodziców. James, ojciec Zoe, twierdzi, że matka idzie w ten sposób „na łatwiznę”, działa z pobudek egoistycznych, chce zyskać czas wyłącznie dla siebie i ukochanej pracy. Tymczasem Isabelle gaśnie i gorzknieje, gdy tylko Zoe spędza czas z tatą. Z pogodnej, energicznej, atrakcyjnej kobiety staje się nagle ponura, rozkojarzona, spięta. Nocami tuli z tęsknoty zabawkę córki. Nie może spać. Nie cieszy się wolnym wieczorem i obecnością kochanka. W pracy ogarnia ją obezwładniający niepokój – wystarczy, że James nie odpowie natychmiast na kilka wiadomości. Wysyłanych zresztą o wiele za często, zbytnio ingerujących w relację córki i ojca. Matczyna miłość Isabelle graniczy z paranoją i obsesją. Nic i nikt poza Zoe się dla niej nie liczy – praca, która kiedyś była pasją, dziś jest po prostu zajęciem zarobkowym pozwalającym zapewnić córce jak najlepsze życie.
Dla Isabelle, mieszkającej w Berlinie francuskiej biolożki będącej w trakcie rozwodu, to wydarzenie burzy najważniejszy fundament życia: najważniejszy, bo… jedyny? | Agnieszka Doberschuetz
Zdrowe proporcje
James również jest ogromnie zaangażowany w opiekę nad Zoe. Wydaje się jednak mieć nieco bardziej pragmatyczne (żeby nie powiedzieć – normalne) podejście do rodzicielstwa: nie jest w córkę ślepo zapatrzony ani nadopiekuńczy (nie, nie wysuszył dokładnie włosów Zoe po basenie – przecież na dworze było 25 stopni…). Zna granice, daje dziecku przestrzeń, a przy okazji zachowuje równowagę między życiem zawodowym a byciem ojcem. Gorzej z Jamesa życiem osobistym. Jest wyraźnie rozgoryczony postawą Isabelle, jej odejściem. Miotają nim sprzeczne uczucia: na co dzień jest oschły, niełatwy w rozmowie, czasem wręcz złośliwy i utrudniający współpracę obojga rodziców. Ale w chwilach słabości daje do zrozumienia, że wciąż żywi nadzieję na odbudowanie relacji z byłą żoną. Gdy sporadyczne próby zbliżenia się do niej konsekwentnie napotykają na opór Isabelle, James przechodzi do zagłuszającej ból ofensywy: obarcza byłą żonę winą za rozpad ich związku i śmierć dziecka, krytykuje jako matkę, a nawet dyskredytuje jako naukowca.
Kłótnie byłych małżonków należą do ciekawszych scen filmu: Julie Delpy z pokerową twarzą Królowej Śniegu wobec udręczonego i emocjonalnego Richarda Armitage’a. Ich potyczki słowem i mową ciała. Szarpane skrajnymi emocjami wahnięcia zachowań (zwłaszcza rozchwianego i skrzywdzonego Jamesa). I nieobojętność, a może nawet nadal żywe uczucie skrywane pod pancerzem żalu i złości. Bardzo to przekonujące i autentyczne postawy, smutne i wzruszające, ale jakże życiowe…
Kłótnie byłych małżonków należą do ciekawszych scen filmu: Julie Delpy z pokerową twarzą Królowej Śniegu wobec udręczonego i emocjonalnego Richarda Armitage’a. | Agnieszka Doberschuetz
Granice desperacji
Jest w filmie wreszcie wątek futurystyczny (może nie stricte science fiction, ale opisujący dziś jeszcze nierealne osiągnięcia nauki i technologii). Widz dość późno orientuje się, że akcja filmu dzieje się w przyszłości. Jest to zasugerowane niezwykle subtelnie, ale wydarzenia z moskiewskiego instytutu biotechnologicznego nie pozostawiają wątpliwości. Zdesperowana matka od nauki oczekuje cudu, zaburzenia naturalnej kolei rzeczy. Choć jako naukowiec doskonale zna i zasady, i dylematy moralne związane z jej zawodem, nawet przez chwilę nie zastanawia się nad wymiarem etycznym swojego pomysłu. Specjalista w tej dziedzinie (Daniel Brühl jako wybitny doktor) z kolei jest w rozterce, już w zapowiedzi filmu słyszymy jego deklarację: „Nie przywrócę zmarłej osoby do życia”. Ale bezprecedensowe wyzwanie kusi. Przed przeprowadzeniem pionierskiego eksperymentu powstrzymuje go sumienie. Oraz żona (Gemma Arterton). Tym dwojgu, niestety, poświęcono w filmie stosunkowo niewiele czasu. Szkoda, bo to właśnie ta kontrowersyjna część wyróżnia „Moją małą Zoe” spośród innych dramatów socjologicznych: podczas gdy pozostałe wątki są przewidywalne, schematyczne, wręcz modelowe, ten ostatni jest zaskakujący i bardzo intrygujący.
![](https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/05/MOJA-MAŁA-ZOE-3.jpg)
Dramat w słoneczny dzień
Film Delpy jest także szczególny z uwagi na dwie kwestie techniczno-estetyczne: obraz (stonowane, delikatne kolory, łagodne ujęcia, piękne wnętrza i przestrzenie, ciepłe światło, piękna pogoda i piękni ludzie – kontrastowo sielankowe tło dla rozgrywających się tragedii) oraz muzyka. A raczej jej kompletny brak. Jedynymi, oprócz rozmów, dźwiękami są naturalne odgłosy otoczenia, a z piosenek tylko te nucone córce przez matkę. Poza tym – cisza. Miejscami niezauważalna, innym razem przytłaczająca. Na pewno podkreślająca pewne sceny, ale nie podkręcająca dramatyzmu sytuacji. Dlatego „Moją małą Zoe” ogląda się jak opowieść o realnych ludziach, dziejącą się w realnych miejscach.
I chyba też dzięki temu, podobnie jak żona kontrowersyjnego doktora, nieco inaczej spoglądam teraz na moje dzieci – z poczuciem ulotności chwili, świadomością kruchości szczęścia. Celebruję ich widok, gdy zasypiają i się budzą. Miłości mojego życia.
Film:
„Moja mała Zoe” [My Zoe], premiera w Polsce – 21 maja 2020 (VOD), reż. Julie Delpy, prod. Francja–Niemcy–Wielka Brytania 2019.