Trailer „Mojej małej Zoe”, kolejnego filmu wyreżyserowanego przez francuską aktorkę Julie Delpy, streścić mogłabym tak: utrata córki, dramat obwiniających się wzajemnie rodziców, desperackie poszukiwanie wyjścia z sytuacji bez wyjścia… Do tego akcja dzieje się w „moim” Berlinie, za którym niezmiennie tęsknię. Nic dziwnego, że przygotowałam się na wyciskacz łez. Łzy nie popłynęły. Ale film pozostawił mnie z kilkoma przemyśleniami na temat rodzicielskiej miłości i jej granic.

Jako mama dwóch dziewczynek podchodziłam do „Zoe” z dozą niepokoju – czy na pewno chcę oglądać film o śmierci ukochanej córki? Ale po obejrzeniu go zastanawiam się, czy to na pewno jest historia o stracie dziecka. Oczywiście wokół tej tragedii zbudowana jest główna narracja filmu, jednak Julie Delpy – również odtwórczyni jednej z głównych ról – zadaje jednocześnie więcej pytań: Czy można bezgranicznie zatracić się w rodzicielskiej miłości? Gdzie przebiega granica, poza którą rodzic nie żyje już własnym życiem, stając się bytem trwale zespolonym z dzieckiem? Rozpad małżeństwa jest przyczyną czy skutkiem takiej postawy? Czy miłość usprawiedliwia przekraczanie moralnych granic? Oraz: czy to wciąż miłość, czy uzależnienie?

Sam nieszczęśliwy wypadek i jego tragiczne skutki są katalizatorem decyzji obojga rodziców, będących konsekwencją ich odmiennego stosunku do rodzicielstwa.

Fot. M2 Films

Dziecko jako (jedyny) sens życia

Mamy więc na pierwszym planie kochającą matkę, którą spotyka niewyobrażalne nieszczęście. W wypadku umiera jej jedyne dziecko. Dla Isabelle, mieszkającej w Berlinie francuskiej biolożki będącej w trakcie rozwodu, to wydarzenie burzy najważniejszy fundament życia: najważniejszy, bo… jedyny? Zdaje się, że „miłość jej życia”, jak co wieczór przed snem zapewnia córeczkę, jest też jego głównym motorem i sensem. Zadbana, wykształcona kobieta, zaangażowana w pracę naukową (po porodzie jak najprędzej do niej wraca), z nowym partnerem u boku, jest radosna i spełniona, wyłącznie gdy ma przy sobie małą Zoe. Za sprawą ustalonej sądowo opieki naprzemiennej dziewczynka spędza czas po równo u obojga rodziców. James, ojciec Zoe, twierdzi, że matka idzie w ten sposób „na łatwiznę”, działa z pobudek egoistycznych, chce zyskać czas wyłącznie dla siebie i ukochanej pracy. Tymczasem Isabelle gaśnie i gorzknieje, gdy tylko Zoe spędza czas z tatą. Z pogodnej, energicznej, atrakcyjnej kobiety staje się nagle ponura, rozkojarzona, spięta. Nocami tuli z tęsknoty zabawkę córki. Nie może spać. Nie cieszy się wolnym wieczorem i obecnością kochanka. W pracy ogarnia ją obezwładniający niepokój – wystarczy, że James nie odpowie natychmiast na kilka wiadomości. Wysyłanych zresztą o wiele za często, zbytnio ingerujących w relację córki i ojca. Matczyna miłość Isabelle graniczy z paranoją i obsesją. Nic i nikt poza Zoe się dla niej nie liczy – praca, która kiedyś była pasją, dziś jest po prostu zajęciem zarobkowym pozwalającym zapewnić córce jak najlepsze życie.

Dla Isabelle, mieszkającej w Berlinie francuskiej biolożki będącej w trakcie rozwodu, to wydarzenie burzy najważniejszy fundament życia: najważniejszy, bo… jedyny? | Agnieszka Doberschuetz

Zdrowe proporcje

James również jest ogromnie zaangażowany w opiekę nad Zoe. Wydaje się jednak mieć nieco bardziej pragmatyczne (żeby nie powiedzieć – normalne) podejście do rodzicielstwa: nie jest w córkę ślepo zapatrzony ani nadopiekuńczy (nie, nie wysuszył dokładnie włosów Zoe po basenie – przecież na dworze było 25 stopni…). Zna granice, daje dziecku przestrzeń, a przy okazji zachowuje równowagę między życiem zawodowym a byciem ojcem. Gorzej z Jamesa życiem osobistym. Jest wyraźnie rozgoryczony postawą Isabelle, jej odejściem. Miotają nim sprzeczne uczucia: na co dzień jest oschły, niełatwy w rozmowie, czasem wręcz złośliwy i utrudniający współpracę obojga rodziców. Ale w chwilach słabości daje do zrozumienia, że wciąż żywi nadzieję na odbudowanie relacji z byłą żoną. Gdy sporadyczne próby zbliżenia się do niej konsekwentnie napotykają na opór Isabelle, James przechodzi do zagłuszającej ból ofensywy: obarcza byłą żonę winą za rozpad ich związku i śmierć dziecka, krytykuje jako matkę, a nawet dyskredytuje jako naukowca.

Kłótnie byłych małżonków należą do ciekawszych scen filmu: Julie Delpy z pokerową twarzą Królowej Śniegu wobec udręczonego i emocjonalnego Richarda Armitage’a. Ich potyczki słowem i mową ciała. Szarpane skrajnymi emocjami wahnięcia zachowań (zwłaszcza rozchwianego i skrzywdzonego Jamesa). I nieobojętność, a może nawet nadal żywe uczucie skrywane pod pancerzem żalu i złości. Bardzo to przekonujące i autentyczne postawy, smutne i wzruszające, ale jakże życiowe…

Kłótnie byłych małżonków należą do ciekawszych scen filmu: Julie Delpy z pokerową twarzą Królowej Śniegu wobec udręczonego i emocjonalnego Richarda Armitage’a. | Agnieszka Doberschuetz

Granice desperacji

Jest w filmie wreszcie wątek futurystyczny (może nie stricte science fiction, ale opisujący dziś jeszcze nierealne osiągnięcia nauki i technologii). Widz dość późno orientuje się, że akcja filmu dzieje się w przyszłości. Jest to zasugerowane niezwykle subtelnie, ale wydarzenia z moskiewskiego instytutu biotechnologicznego nie pozostawiają wątpliwości. Zdesperowana matka od nauki oczekuje cudu, zaburzenia naturalnej kolei rzeczy. Choć jako naukowiec doskonale zna i zasady, i dylematy moralne związane z jej zawodem, nawet przez chwilę nie zastanawia się nad wymiarem etycznym swojego pomysłu. Specjalista w tej dziedzinie (Daniel Brühl jako wybitny doktor) z kolei jest w rozterce, już w zapowiedzi filmu słyszymy jego deklarację: „Nie przywrócę zmarłej osoby do życia”. Ale bezprecedensowe wyzwanie kusi. Przed przeprowadzeniem pionierskiego eksperymentu powstrzymuje go sumienie. Oraz żona (Gemma Arterton). Tym dwojgu, niestety, poświęcono w filmie stosunkowo niewiele czasu. Szkoda, bo to właśnie ta kontrowersyjna część wyróżnia „Moją małą Zoe” spośród innych dramatów socjologicznych: podczas gdy pozostałe wątki są przewidywalne, schematyczne, wręcz modelowe, ten ostatni jest zaskakujący i bardzo intrygujący.

Fot. M2 Films

Dramat w słoneczny dzień

Film Delpy jest także szczególny z uwagi na dwie kwestie techniczno-estetyczne: obraz (stonowane, delikatne kolory, łagodne ujęcia, piękne wnętrza i przestrzenie, ciepłe światło, piękna pogoda i piękni ludzie – kontrastowo sielankowe tło dla rozgrywających się tragedii) oraz muzyka. A raczej jej kompletny brak. Jedynymi, oprócz rozmów, dźwiękami są naturalne odgłosy otoczenia, a z piosenek tylko te nucone córce przez matkę. Poza tym – cisza. Miejscami niezauważalna, innym razem przytłaczająca. Na pewno podkreślająca pewne sceny, ale nie podkręcająca dramatyzmu sytuacji. Dlatego „Moją małą Zoe” ogląda się jak opowieść o realnych ludziach, dziejącą się w realnych miejscach.

I chyba też dzięki temu, podobnie jak żona kontrowersyjnego doktora, nieco inaczej spoglądam teraz na moje dzieci – z poczuciem ulotności chwili, świadomością kruchości szczęścia. Celebruję ich widok, gdy zasypiają i się budzą. Miłości mojego życia.

 

Film:

„Moja mała Zoe” [My Zoe], premiera w Polsce – 21 maja 2020 (VOD), reż. Julie Delpy, prod. Francja–Niemcy–Wielka Brytania 2019.