Opublikowany w zeszłym tygodniu w „Kulturze Liberalnej” tekst Łukasza Dąbrowieckiego na temat ochrony lasów i spalania biomasy już na wstępie wieszczy apokalipsę i upadek cywilizacji. Chcę wierzyć, że autorem kieruje szczera troska o ludzkość, o Ziemię i o lasy. Autor strzela jednak na oślep, a najmocniej trafia w Unię Europejską, której przypisuje cudze przewiny. Przyjrzymy się po kolei tezom stawianym przez autora.

Unia Europejska nie stworzyła globalnego rynku biomasy

Wbrew słowom Dąbrowieckiego, świat nie powraca do epoki przedprzemysłowej, tylko w pewnym sensie nigdy jej nie opuścił. Biomasa w różnych formach to 4 procent światowej produkcji energii pierwotnej (czyli prawie tyle co energia jądrowa) i 13 procent całkowitej energii wykorzystanej przez ludzkość (konsumpcja brutto). Dąbrowiecki alarmuje, że aż 60 procent unijnej energii odnawialnej powstaje w wyniku spalania biomasy. To prawda, ale nie wynika to z tego, że „elektryczne auta” napędza się „spalonym lasem”, jak sugeruje jego tekst. W rzeczywistości 75 procent energii z biomasy produkuje się w ciepłownictwie, nie w elektrowniach. Poza dużymi zakładami, biomasę zużywają przede wszystkim kominki i piece gospodarstw domowych. Wbrew tezom Dąbrowieckiego, udział biomasy w unijnym koszyku energetycznym zmniejsza się, a nie zwiększa, podobnie jak część produkcji OZE, za którą odpowiada biomasa. W 1990 roku bioenergia stanowiła ponad dwie trzecie energii odnawialnej, ale jej produkcja nie rośnie tak szybko jak innych OZE.

Kolejna sprawa. Czy istnieje globalny rynek biomasy? Z całą pewnością. Czy powstał dzięki unijnej Dyrektywie 2009/29/EC? Z całą pewnością – nie. Unijna Dyrektywa z 2009 roku nie „stworzyła” rynku biomasy, choćby dlatego, że jej zapisy powieliły jedynie wcześniejsze regulacje Dyrektywy OZE z 2001 roku, porządkując dotychczasowy stan faktyczny. Oba dokumenty stworzyły tylko jeden rynek – tak zwanych „nowych OZE”, czyli energii wiatrowej i słonecznej. Od wejścia w życie Dyrektywy 2001 moc elektrowni wiatrowych w Europie wzrosła jedenastokrotnie, a słonecznych – siedemdziesięciokrotnie.

Nie oznacza to jednak, że w kwestii bioenergii Unia jest bez winy. Inna dyrektywa, z 2003 roku, stworzyła światowy rynek, ale nie na biomasę, a na tak zwane biopaliwa pierwszej generacji, na przykład bioetanol produkowany z trzciny cukrowej, olej palmowy itp. Pomysł zazieleniania transportu poprzez wyznaczenie celu 10 procent udziału biopaliw do 2020 roku, choć w pierwszej dekadzie naszego stulecia wydawał się racjonalny, w praktyce okazał się katastrofą dla licznych ekosystemów w krajach globalnego południa i zachwiał bezpieczeństwem żywnościowym całych krajów. Można odnieść wrażenie, że te dwie różne sprawy – biomasa i biopaliwa – zlały się autorowi w jedno. Co ważne, naukowcy, politycy i unijni biurokraci bardzo się na sprawie biopaliw sparzyli, dlatego aktualna Dyrektywa OZE II poświęca im kilkanaście paragrafów i wprowadza bardzo rozbudowane wymogi dla drugiej generacji biopaliw, natomiast możliwość używania pierwszej generacji źródła odnawialnego – likwiduje.

Główny problem to nie spalanie biomasy, a jej współspalanie z węglem

Także dyrektywy z lat 2001 i 2009 miały wady, ale inne niż pisze Dąbrowiecki. Chodzi o przyzwolenie na wykorzystywanie tak zwanego współspalania węgla z biomasą jako formalnie odnawialnego źródła energii. Współspalanie oznacza dosłownie wrzucanie do pieca węglowej elektrowni na przykład peletu, odpadów drzewnych albo drewna – co obniża efektywność produkcji energii, nie czyniąc jej zieloną. Gdyby nie to ustępstwo w stosunku do niektórych państw Unii, prawdopodobnie nie byłoby ambitnych celów wspólnotowych (20 procent OZE do 2020 roku), które z kolei pociągnęły rozwój nowych technologii energii odnawialnej. To jednak nie znaczy, że zgniły kompromis był przyjęty w milczeniu i że „liczne organizacje ekologiczne” go promowały. Było dokładnie na odwrót.

Biomasa jest zawsze odnawialna, a to, czy będzie „zrównoważona” i „bezemisyjna netto”, zależy od sposobu produkcji i regulacji, a także od tego, co dokładnie zostanie spalone. | Kacper Szulecki

W tym kontekście warto skupić się na postawie państw członkowskich, zamiast na UE. Dyrektywy pozostawiają państwom decyzje dotyczące tego, jaka biomasa może być używana i jak dokładnie liczony będzie udział OZE. I tak na przykład Niemcy, które Dąbrowiecki przywołuje w swoim tekście, ponieważ akurat widział tam ścięte drzewa, od początku nie zezwalały na współspalanie biomasy w ogóle, nad czym bolały miejscowe i zagraniczne stowarzyszenia producentów.

Tymczasem polskie władze przez całą dekadę promowały współspalanie jako najtańszy i najłatwiejszy sposób osiągnięcia celów OZE, dodatkowo obniżając proporcje biomasy konieczne dla uznania energii za „odnawialną” – z początkowych i tak już skandalicznych 30 procent biomasy na 70 procent węgla, na absurdalne 20/80 w 2016 roku. Kolejne rządy piekły przy węglowo-drzewnym ogniu dodatkową pieczeń: dzięki promowaniu współspalania w dużych elektrowniach węglowych chroniły półpaństwowy oligopol energetyczny, a blokowały rozwój niezależnego sektora średnich i małych OZE.

W 2009 roku, kiedy Polska decydowała się na wspieranie współspalania, spotkało się to z ostrym protestem ówczesnego ministra środowiska Macieja Nowickiego, który nazwał je ekologicznym i technologicznym nonsensem, przez co wkrótce podał się do dymisji. Organizacje ekologiczne i sektor OZE lobbowały za zmianą systemu wsparcia, co zakończyło się wreszcie nowelizacją ustawy o OZE w 2013 roku, przyznającą za megawatogodzinę uzyskaną ze współspalania pół zielonego certyfikatu, podczas gdy na przykład megawatogodzina z elektrowni słonecznej dawałaby dwa certyfikaty.

W tym samym roku wybuchł skandal, kiedy okazało się, że polskie elektrownie importują do współspalania łupiny kokosowe z Malezji. Pod naciskiem organizacji ekologicznych minister Korolec zajął się przygotowaniem rozporządzenia ograniczającego import spoza UE i wprowadzającego jasne kryteria „zrównoważonej” biomasy. Podkreślmy raz jeszcze, to nie mityczna Unia, a Polska jest tu winna. Polska przez całe lata nie dokonała rzeczywistej transpozycji unijnych regulacji. Co więcej, w 2019 roku rząd PiS-u wrócił do planów importu czegokolwiek skądkolwiek.

Jest jednak dobra wiadomość. Unijna Dyrektywa OZE II, czyli część unijnego Pakietu Czystej Energii, który wszedł w życie w 2018 roku, likwiduje ostatecznie współspalanie jako pseudo-OZE po 2021 roku, na co pomstowała polska branża. Choć można mieć Unii za złe, że w ogóle do współspalania dopuściła, to rynek biomasy, wbrew ostrzeżeniom Dąbrowieckiego, właśnie się dzięki nowej dyrektywie zamyka – i to mimo protestów niektórych państw, na czele z Polską.

Europa się nie wylesia i nie będzie się wylesiać

Następnie Dąbrowiecki wieszczy rychłe wylesienie Europy, jednak na poparcie analizy przytacza jedynie anegdotyczne obserwacje. Jeśli spojrzeć na dane organizacji leśniczych, obraz jest odwrotny. Powierzchnia lasów w Europie stale rośnie. Owszem, las lasowi nierówny, czym innym jest Puszcza Białowieska, a czym innym pięcioletnia plantacja sosny, choć obie w statystykach liczą się tak samo. Dąbrowiecki nie zauważa jednak, że za ochronę cennych przyrodniczo lasów odpowiedzialne są państwa członkowskie i problemem nie jest samo ścinanie drzew, tylko ścinanie takich, których utraty nie da się zrekompensować.

Kolejne rządy dzięki promowaniu współspalania w dużych elektrowniach węglowych chroniły półpaństwowy oligopol energetyczny, a blokowały rozwój niezależnego sektora średnich i małych OZE. | Kacper Szulecki

Drzew będzie przybywać, potem będą wciąż ścinane i sadzone. Nawet jeśli pominiemy bioenergię, lasy są kluczowym elementem polityki klimatycznej w innych wymiarach. Drewno będzie w przyszłości ważną alternatywą dla wysokoemisyjnego cementu i klinkieru. Ma być też surowcem dla powstającego dopiero sektora biorafinerii, na którym oprzeć może się europejska innowacyjna biogospodarka.

Co więcej, także całkowita eliminacja biomasy w sektorze ciepłowniczym wydaje się mało prawdopodobna. Jeśli chcemy w przyszłości usiąść przy ognisku albo przy kominku, rozumiejąc, że spalanie drewna rzeczywiście emituje dwutlenek węgla, musimy zacząć myśleć w kategoriach „ujemnych emisji”. Wyłapywanie dwutlenku węgla z atmosfery będzie konieczne nawet wtedy, gdybyśmy w 20 lat cudem przeszli na całkowicie zdekarbonizowaną energię opartą w 100 procentach na OZE lub atomie.

W tym miejscu otwiera się kwestia zupełnie przez Dąbrowieckiego pominięta – rola lasów w wyłapywaniu CO2, czyli powód, dla którego Europa będzie się intensywnie zalesiała. W tej sprawie istotne znaczenie mają regulacje europejskie dotyczące tak zwanego LULUCF [land use, land use change and forestry]. I znów, zamiast walić w Unię, lepiej byłoby przyjrzeć się dwuznacznej roli Polski w tym procesie. Na łamach „Kultury Liberalnej” sygnalizowaliśmy już, że lasy owszem wychwytują CO2, ale kreatywna księgowość ministra Szyszki i Lasów Państwowych, widoczna przy promowaniu tak zwanych „leśnych gospodarstw węglowych”, nie może służyć za zasłonę dymną dla braku transformacji w polskim sektorze energetycznym.

Biomasa zawsze jest odnawialna, może być bezemisyjna

Dąbrowiecki zżyma się na głupotę polityków i właściwie wszystkich zaangażowanych w kształtowanie regulacji wokół biomasy, bo rzekomo nie dostrzegają oczywistego faktu – że biomasa się pali, a paląc, emituje CO2 (autor twierdzi, że więcej niż węgiel, ale badania na które się powołuje, są kontrowersyjne). Odnawialność biomasy staje się w jego ocenie „pseudoargumentem”. W praktyce autor myli jednak pojęcia.

W polskiej debacie publicznej notorycznie mieszane są określenia „zrównoważony”, „odnawialny” czy „bezemisyjny” i „zielony”. Biomasa jest zawsze odnawialna, a to, czy będzie „zrównoważona” i „bezemisyjna netto”, zależy od sposobu produkcji i regulacji, a także od tego, co dokładnie zostanie spalone.

Wbrew tezom Dąbrowieckiego, udział biomasy w unijnym koszyku energetycznym zmniejsza się, a nie zwiększa, podobnie jak część produkcji OZE, za którą odpowiada biomasa. | Kacper Szulecki

Choć spalanie biomasy wypuszcza do atmosfery zgromadzony w niej węgiel, to ten sam węgiel został wcześniej związany w roślinach i zostanie ponownie związany, wraz z nowymi nasadzeniami. Bioenergia może stać się częścią zrównoważonego sektora leśnego i ważnym elementem transformacji. Kluczem jest jednak „zrównoważenie”, czyli odpowiednia gospodarka leśna i szersza wizja. Przy zachowaniu odpowiednich, bardzo ścisłych warunków, biomasa może być nawet „ujemna” jeśli chodzi o emisje netto. Ale już palenie dwustuletniego drzewa oznacza wypuszczenie węgla gromadzonego przez 200 lat, a tego nie zrekompensuje posadzenie wierzby energetycznej. Dlatego tak ważne są regulacje dotyczące tego, co wolno, a czego kategorycznie nie wolno używać jako źródła bioenergii i co musi wyrosnąć w zamian. Z tego względu Dyrektywa OZE II kładzie duży nacisk na „zrównoważenie” biomasy jako warunek jej „bezemisyjności netto”.

Jak dowodzą doświadczenia ostatnich 40 lat, katastroficzne wizje mogą mobilizować spontaniczne protesty, ale słabo nadają się do konstruktywnego rozwiazywania problemów. Paniki mamy już dość, a najbliższe 10 lat zadecyduje o tym, w o ile cieplejszym świecie będą żyć kolejne pokolenia ludzi. Dlatego ważna jest trafna diagnoza i nacisk na tych, którzy ponoszą winę, bez czego trudno mi uciec od oceny, że taka publicystyka też jest zwyczajną „ekościemą”.