Jakub Bodziony: Prawie 12 000 amerykańskich żołnierzy ma zostać wycofanych z Niemiec. Część ma wrócić do Stanów Zjednoczonych, niektórzy zostaną przeniesieni głównie do Belgii i Włoch. Czy powinniśmy się tego obawiać?
Tomasz Siemoniak: To zła wiadomość. Skoro żołnierze amerykańscy w znaczącej liczbie mają wyjeżdżać z Europy, to oznacza koniec polityki, którą Barack Obama zapoczątkował w 2014 roku po aneksji Krymu przez Rosję. To również nic dobrego dla bezpieczeństwa Europy Zachodniej, które od zakończenia II wojny światowej opiera się na NATO i obecności Stanów Zjednoczonych na Starym Kontynencie. Teraz to się zmienia z powodu turbulencji w relacjach amerykańsko-niemieckich. I wreszcie – to oczywiście niekorzystne dla Polski, bo nasze bezpieczeństwo zależy od tego, ilu żołnierzy amerykańskich jest w Europie.
Część polskich komentatorów twierdziło, że to dobra decyzja, bo niektórzy żołnierze wycofywani z Niemiec mogą trafić do Polski. Prezydent Duda na Twitterze podkreślił, że jego wizyta w Stanach Zjednoczonych zakończyła się sukcesem, bo nowe dowództwo V korpusu armii amerykańskiej w Europie prawdopodobnie będzie mieściło się w Polsce.
Nawet premier Morawicki zaliczył niezbyt fortuną wypowiedź, która sugerowała gotowość Polski do przyjęcia amerykańskich żołnierzy stacjonujących dotychczas w Niemczech. Prezydent Duda nie dał się wciągnąć w tę narrację i podobnie jak podczas swojej wizyty w Waszyngtonie podkreślał, że obecność wojsk USA w Europie jest kluczowa. Nie udało mu się jednak wpłynąć na wcześniej podjętą decyzję prezydenta Trumpa. Owszem, dowództwo korpusu w Polsce to dobra wiadomość, ale my potrzebujmy żołnierzy, a nie tych, którzy wydają rozkazy. Ważniejsza jest suma amerykańskich wojskowych w Europie, a nie nowe dowództwa. Poza tym, Pentagon twierdzi, że większość z niemal 12 tysięcy żołnierzy zostanie przesunięta do Belgii, Włoch, Rumunii, Bułgarii – do Polski jedynie warunkowo. Oczekiwałbym, że strona polska wyraźnie zaprotestuje przeciwko wycofywaniu się Amerykanów z Europy. Tymczasem rząd milczy.
Włochy przeznaczają na obronność 1,2 procent PKB, a Belgia niecały 1 procent. Tymczasem Polska, która jako jedno z nielicznych państw NATO przeznacza na armię 2 procent PKB, została pominięta w amerykańskich decyzjach.
Bo to nie są prawdziwe powody ani kryteria przesuwania wojsk. Niemcy zobowiązały się do zwiększenia wydatków na obronę, a to nie uchroniło ich przed decyzją Białego Domu, który od dawna naciska na Europejczyków, żeby ci zwiększyli swoje nakłady na zbrojenia. Ale NATO nigdy nie funkcjonowało na zasadzie powiązania pieniędzy z bezpieczeństwem. Poza procentami są też liczby bezwzględne: 1 procent PKB Niemiec, to jest zupełnie coś innego, niż 1 procent polskiej gospodarki.
To jakie są powody tej decyzji?
Pierwszy to izolacjonistyczna polityka prezydenta Trumpa, której towarzyszy retoryka płacenia za bezpieczeństwo. Istotną rolę mogą odgrywać konflikty personalne pomiędzy Donaldem Trumpem i Angelą Merkel. Drugi to działania Pentagonu, dla którego Belgia i Włochy są znanymi miejscami. Dyslokacja żołnierzy do tych krajów pozwala odsunąć się od punktów zapalnych w Europie i jednocześnie stanowi polityczną manifestację przeciwko Niemcom. Polska nie powinna cieszyć się z fragmentaryzowania bezpieczeństwa. Błędem jest również koncentrowanie się jedynie na liczbie amerykańskich żołnierzy stacjonujących na naszym terytorium. Zwłaszcza że obrona Polski bez udziału innych europejskich sojuszników będzie bardzo trudna lub nawet niemożliwa.