Istnieje obecnie w debacie intelektualno-estetyczno-politycznej pogląd, według którego osoba wypowiadająca się w przestrzeni publicznej ma prawo wyrażać sądy jedynie na temat tego, co stanowi treść jej własnego doświadczenia egzystencjalnego lub doświadczenia grupy społecznej, do której należy i z którą się identyfikuje. Jeśli natomiast wypowiada się na inne tematy, popełnia błąd lub grzech (zależnie od stopnia zaangażowania dyskutantów) zwany zawłaszczeniem (albo przywłaszczeniem) kulturowym. Zawłaszczenie polega na tym, że owe „inne tematy” stanowią treść doświadczenia innych ludzi, którzy – skoro to nie oni wypowiedzieli się na własny temat, lecz zrobił to ktoś inny, ktoś spoza ich świata życia – zostają przez to pozbawieni prawa do wypowiedzenia się o sobie we własnym imieniu. Nie ma tu znaczenia, czy zawłaszczający zawłaszcza świadomie i z premedytacją, czy mimowolnie i bez złych intencji. Zawłaszczenie jest uznawane za poważne przewinienie, postrzegane jest bowiem często jako przejaw już to hegemonii kulturowej, już to kolonializmu, już to wreszcie zwykłej arogancji i besserwisserstwa dającego się streścić w lotnej maksymie: „ja wiem lepiej od ciebie, co myślisz i czujesz, więc siedź cicho i nie wtrącaj się do tego, co o tobie mówię”. Po odrzuceniu takich postaw każdy, każda i każde może mówić zawsze i tylko własnym głosem. Dzięki temu nie kradniemy sobie nawzajem tożsamości kulturowych.

W streszczonej powyżej zasadzie jest wiele racji. Niewielu rozsądnych ludzi chciałoby powrotu do czasów, kiedy jedynymi uczestnikami gier społecznych obdarzonymi głosem kulturowym byli europejscy dorośli wykształceni biali (przeważnie heteroseksualni) mężczyźni, którzy wypowiadali się w imieniu lub w zastępstwie kobiet, dzieci, niebiałych, nie-Europejczyków, niewykształconych i wszystkich innych istot niebędących nimi samymi. Epokę tę uznaje się dziś za słusznie minioną.

Lecz, jak to często bywa, dobre chęci i tym razem wymknęły się spod kontroli rozsądku. Po tym, jak wszelkim dawniej niemym grupom społecznym udzielono już głosu, zaczęły się z kolei podnosić głosy twierdzące, że – na przykład – o rdzennych mieszkańcach Stanów Zjednoczonych, o ich kulturze, zwyczajach i normach mogą się wypowiadać zasadnie tylko oni sami, a jeśli czynią to biali Amerykanie, to takie wypowiedzi stanowią akt zawłaszczenia kulturowego, nieuprawnione przejmowanie od innych prawa do stanowienia autonomicznego dyskursu tożsamościowego. Tutaj zaczyna się problem.

Historia kultur ludzkich jest bowiem historią bezustannego „zawłaszczania” – nim właśnie było ciągłe osmotyczne przenikanie się wartości, norm i wynalazków między poszczególnymi tradycjami kulturowymi, przenikanie, które od zarania dziejów stanowiło jeden z czynników rozwoju większości kultur. Kultury ściśle i skutecznie izolujące się od innych są rzadkością w historii naszego gatunku, a wzajemne przejmowanie od siebie różnych elementów tożsamości (wymagające między innymi mówienia na ich temat nie w swoim imieniu) nie zawsze miało na celu stłamszenie słabszych bliźnich albo kradzież lepszych pomysłów i dóbr symbolicznych.

Załóżmy, że koncept „zawłaszczenia” odnosi się tylko od nowoczesnej kultury zachodniej, która w istocie tłamsiła i kradła z premedytacją. Ale nawet przy takim zawężeniu należy uznać, że radykalny zakaz „zawłaszczania” prowadzi w dalszej perspektywie do sytuacji, w której poszczególne grupy społeczne tracą ze sobą kontakt, ponieważ przedstawiciele każdej z nich zajmują się wyłącznie sobą. System kulturowy, z którego wyrugujemy wszelkie postacie „zawłaszczenia”, przybrałby postać zbioru monadycznych baniek informacyjnych, między którymi nie zachodziłby kontakt, ponieważ ich mieszkańcy nie mieliby sobie nawzajem nic do powiedzenia i nie odczuwaliby potrzeby komunikowania czegokolwiek na zewnątrz ani przyjmowania zewnętrznych komunikatów.

Rzecz więc polega chyba nie na tym, aby poprzestawać na pilnowaniu wyłącznie własnego podwórka, lecz na tym, aby wchodząc na cudze podwórko, powstrzymać się od robienia na nim porządków, nawet jeśli odnosi się wrażenie, że panuje tam przykry nieład. Być może ten nieład jest ładem dla lokalnych mieszkańców. Tylko marginalnie dodam, że modne na przełomie tysiącleci „fuzjowanie” dorobku różnych kultur w projektach muzycznych czy performerskich spod znaku world music mogłoby dziś zostać uznane za radykalne zawłaszczanie. Klimat ideowy zmienia się w naszej cywilizacji szybciej niż atmosferyczny.

Problem „zawłaszczania” przybiera jeszcze bardziej skomplikowaną formę w odniesieniu do dwóch rozległych dziedzin ludzkiej aktywności mentalnej – literatury i historii.

Tworzenie fikcji literackiej co najmniej od czasów archaicznej Grecji wiązało się z koniecznością wypowiadania licznych sądów na tematy, które nie tylko nie były osobistym udziałem wypowiadających te sądy osób, ale często nie były udziałem żadnej osoby realnie istniejącej. O tym, na czym polega fenomen „prawdziwych zmyśleń”, na których zbudowany został gmach literatury, napisano tony rozpraw. Dziś można chyba powiedzieć, że ludzka chęć słyszenia i czytania albo oglądania wymyślonych opowieści ma prawdopodobnie taką samą podstawę, jaką ma ludzka chęć spędzania setek godzin w światach gier komputerowych – podstawą tą jest nasza potrzeba oderwania się raz na jakiś czas od własnej realnej egzystencji, zwłaszcza wtedy, kiedy znajdujemy ją jako niedostatecznie ciekawą lub nadmiernie nużącą.

Jeśli by jednak zastosować zasadę „niezawłaszczania” do dziedziny literatury, to wówczas z całej produkcji literackiej ostałyby się tylko trzy gatunki: reportaż, pamiętnik i autobiografia. Pisarze mogliby je uprawiać według wszelkich form rodzajowych (reportaże na modłę dramatyczną, pamiętniki lirycznie, autobiografie powieściowo – albo w innych kombinacjach), ale nie mieliby prawa pisać o niczym, czego sami osobiście nie doświadczyli w swoich losach, nie mogliby wyjść poza tę trójcę, ponieważ nawet w odniesieniu do dzieł czysto fikcjonalnych ktoś mógłby wysunąć zarzut, że zawarte w nich opisy dotyczą takich obszarów egzystencji, których autor nie mógł znać i nie mógłby poznać we własnym doświadczeniu, natomiast mogliby to zrobić inni ludzie. Skądinąd postępujące w naszych czasach wyczerpanie (jakościowe, nie ilościowe) literatury pięknej przy jednoczesnym rozroście piśmiennictwa non-fiction świadczy o realnej możliwości takiego właśnie przekształcenia domeny dzieł literackich w niedalekiej przyszłości.

Na obszarze historii problem jest jeszcze poważniejszy – jeśli bowiem przyjmujemy zasadę, według której każdy mówi jedynie we własnym imieniu, to kto ma się wypowiadać w imieniu umarłych? Czyim głosem przemawia przeszłość? Pytanie jest o tyle istotne, że przeszłości jest więcej niż teraźniejszości, umarłych – więcej niż żywych, a historia oddziałuje na nasze „tu i teraz”, i to nieraz o wiele silniej niż moglibyśmy sobie życzyć.

Kwestię tę można ewentualnie zesłać na banicję do seminariów akademickich, lecz trudno ją w ten sposób ominąć, kiedy przychodzi mówić o ofiarach zbrodni, ludobójstw, pogromów i eksterminacji z ubiegłego wieku. „Narratologia Holokaustu” jest obecnie jednym z bardziej newralgicznych tematów w świadomości społecznej, a szczególnie wiele kontrowersji narasta wokół tekstów artystycznych zbudowanych na doświadczeniu ofiar Zagłady.

Ocaleni spisali i wypowiedzieli swoje doświadczenie w wielu tysiącach świadectw, gromadzonych i archiwizowanych w specjalnie do tego celu przeznaczonych instytucjach. Zebrano wszelkie możliwe dane o ofiarach. Trwają prace dokumentujące nieprzebadane jeszcze epizody Zagłady. A wokół tej roboty – z założenia obiektywnej i faktograficznej – narasta od dziesięcioleci warstwa tekstów i obrazów artystycznych, których twórcy nie mają z Zagładą osobiście nic wspólnego, ale uważają za stosowne i potrzebne przetwarzanie jej świadectw za pomocą środków estetycznych.

Przetworzenie takie przybiera mnogość form. Na przykład w ostatnich kilku latach nastąpił wysyp powieści obyczajowych lub pseudo-wspomnieniowych osnutych na losach więźniów obozów koncentracyjnych – głównie Auschwitz. Publiczność dostała więc „Położną z Auschwitz”, „Bibliotekarkę z Auschwitz”, „Farmaceutę z Auschwitz”, „Miłość w Auschwitz”, „Lekarza z Auschwitz”, „Boksera z Auschwitz”, „Tatuażystę z Auschwitz”, „Dziewczynkę z Auschwitz”, „Ucieczkę z Auschwitz”, „O chłopcu, który poszedł za tatą do Auschwitz”, „Tajemnicę z Auschwitz”, „Anioła z Auschwitz” i wiele innych. Utwory te pisane są przez autorki i autorów urodzonych długo po wojnie i znających rzeczywistość obozu w Auschwitz-Birkenau jedynie z cudzych relacji. Można by się więc spodziewać, że pojawienie się takiego podgatunku literackiego (czy raczej jego nagły i bujny renesans, bo rzecz sama nie jest nowa) wywoła gorącą debatę na temat zawłaszczania pamięci o ofiarach.

A jednak tak się nie stało. Krytyka rodzima milczy o tych utworach. Dla odmiany zaś zbulwersowane głosy krytyczne podniosły się po wydaniu w ubiegłym roku przez Grzegorza Kwiatkowskiego w Biurze Literackim tomu poetyckiego „Karl-Heinz M.”, w którym poeta, wykorzystując stary topos epitafijny, datujący się jeszcze z antyku, z „Antologii Palatyńskiej”, a w XX wieku rozsławiony przez Edgara Lee Mastersa w antologii „Umarli ze Spoon River”, umieścił starannie przemyślane i precyzyjnie skomponowane „głosy/glosy” należące do sprawców, ofiar i świadków Zagłady. W tym zbiorze, będącym kontynuacją trzech poprzednich (są nimi „Radości” z 2013 roku, „Spalanie” z 2015 i „Sową” z 2017) autor nie tyle przemawia w imieniu umarłych, ile raczej udziela im siebie jako medium głosu. Cały ten poczwórny zbiór to delikatna, a zarazem wyrazista struktura poetycka, zwięzła i mocna, nieczęsta we współczesnej poezji polskiej.

Dlaczego niszowa, wysokoartystyczna propozycja literacka wzbudza w niektórych krytykach oburzenie, podczas gdy taśmowa produkcja towaru księgarskiego na ten sam newralgiczny temat jest przyjmowana z milczącą aprobatą, a jej recenzje można znaleźć głównie na amatorskich blogach literackich? Może zawodowi krytycy po prostu nie chcą zniżać się do poziomu tego konwejera? Tak, to prawdopodobne. Lecz możliwe jest i to, że przyczyna różnicy tkwi w wymowie tekstów. Powieści około-auschwitzowe są jednoznaczne. Kto ma być dobry, jest w nich dobry, a kto ma być zły, ten jest zły. Jest wiele cierpienia, lecz dobro zwycięża. Można o nich powiedzieć mniej więcej to, co Tadeusz Borowski powiedział w jednym ze swoich tekstów o wspomnieniach obozowych Zofii Kossak-Szczuckiej (z tą różnicą kontekstową, że i Borowski, i Kossak naprawdę byli w Auschwitz). Natomiast Kwiatkowski pozwolił sobie w pisanych przez siebie wierszach nie być jednoznacznym. W naszych czasach, tylko pozornie wielbiących różnorodność, to poważne wykroczenie.

 

Książki:

Grzegorz Kwiatkowski, „Radości”, Biuro Literackie, Wrocław 2013; „Spalanie”, Biuro Literackie, Wrocław 2015; „Sową”, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2017; „Karl-Heinz M.”, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019.