Zabójstwo wagi państwowej 

Do dziś niewiadome pozostaje, co w całej sprawie jest bardziej oburzające – a zarazem i straszniejsze. Kiedy lekarze szpitala w Omsku próbowali ustabilizować stan Nawalnego, a jego żony nie dopuszczali do łóżka męża, eksperckie grono rosjoznawców dwoiło się i troiło, próbując prześledzić, kto tak naprawdę jest odpowiedzialny za otrucie opozycjonisty. Czy to osobisty rozkaz Putina, a może samowolka któregoś z kremlowskich „jastrzębi”?

Początkowo nie można było odmówić logiki twierdzeniu, że Putinowi raczej nie po drodze z trupem swojego najbardziej popularnego krytyka. To bagaż, który doprowadziłby do jeszcze większych kosztów wizerunkowych oraz skonsolidowałoby opozycję wokół postaci męczennika. A zatem, na Nawalnego wydano wyrok za plecami Putina, a pod dywanem podgryzają się buldogi, które zerwały się z łańcucha. Państwo rosyjskie, ze swoimi niezliczonymi strukturami siłowymi, jest w gruncie rzeczy rozczłonkowane. Ta wizja przeraża chyba jeszcze bardziej niż to zwyczajowy konstrukt, podług którego na wschodzie rządzi okrutny despota-omnibus.

W tym przypadku stereotypizacja ukazuje część prawdy. Kolejne ujawniane szczegóły dotyczące otrucia Nawalnego stopniowo podnosiły kurtynę, aby ostatecznie obnażyć rolę państwa rosyjskiego w zamachu na życie swojego krytyka. Bo to, co znajduje się za kotarą, skupia w sobie całą fundacyjną naturę trzeciej dekady putinizmu – pogrążonego w coraz to większej paranoi, dokręcającego śrubę tak mocno, jak tylko się da.

Wkrótce po zamachu niemieccy dziennikarze donieśli, że Nawalnego otruto tym samym środkiem co dwa lata temu Sergieja Skripala – tak zwanym nowiczokiem, bojowym środkiem trującym, którego rodowód sięga Związku Sowieckiego lat 70. O ile środek ten był szeroko sprzedawany za granicę, a jego fabryka ponoć istniała na Kubie, to w przypadku Nawalnego wykorzystano nowiczok z najwyższej półki, szerzej niespotykany i silniejszy niż wcześniejsze odmiany. Trudno więc wyobrazić sobie sytuację, w której jego opracowanie nie byłyby włączone ośrodki rządowe z odpowiednim trucicielskim know-how.

Dziennikarze rozpracowują Putina

Zamachy na Sergieja Skripala i Nawalnego oprócz nowiczoka łączy wiele – nie tylko zleceniodawca, a także i ci, którzy sprawy rozpracowali: dziennikarze z redakcji „Bellingcat” i „The Insider”. Ci pierwsi wcześniej prześledzili między innymi sprawy zestrzelenia malezyjskiego Boeinga nad Ukrainą, a także udowodnili obecność rosyjskich żołnierzy i sprzętu w Donbasie, wbrew zarzekaniom się Kremla.

Szczególnie ciekawa jest metodyka pracy „Bellingcat”, którego śledczy w znacznej mierze wykorzystują możliwości oferowane przez coraz bardziej zdigitalizowany świat oraz wykorzystują szkolne błędy popełniane przez samych Rosjan. Do potwierdzenia tego, że w Donbasie walczą rosyjscy żołnierze, wystarczyło przeanalizować ukazujące się zdjęcia z frontu i prześledzić posty publikowane przez konkretnych mundurowych, którzy nie omieszkali chwalić się swoimi – mimo wszystko zagranicznymi – wojażami. W przypadku otrucia Nawalnego sprawa była trudniejsza, ale w jej rozwiązaniu pomogła strukturalna i wrodzona cecha rosyjskiego państwa.

Na pomoc korupcja i darkweb

Stanowi to bowiem niesamowity paradoks, że coś, czemu Aleksiej Nawalny przeciwstawia się od początku swojej publicznej działalności, teraz zagrało na jego korzyść. Opozycjonista wypłynął dzięki swoim śledztwom, w których ukazuje skalę korupcji wśród rosyjskiej elity rządzącej. Jest ona na tyle rozpowszechniona, że dotyczy nie tylko tych najbardziej zaufanych zauszników Putina. To po prostu praktyka społeczna, która w pewnym sensie utrzymuje cały system. Jego przedstawiciele, z którymi rosyjscy obywatele mają do czynienia na płaszczyźnie codziennej – rozmaici i niezliczeni mundurowi – uczestniczą w tej korupcyjnej układance. W sposób podobny co dyrektorzy państwowych koncernów wydobywczych. Tyle tylko, że na mniejszą skalę.

Dziennikarzom udało się prześledzić trasę trucicieli Nawalnego, a także ustalić ich tożsamość – i nie zaledwie bezpośrednich wykonawców, ale całego bojowego komando. Aby to wszystko ujawnić, nie trzeba było kontaktować się ze służbami specjalnymi. Wystarczyło zainwestować parę groszy w kryptowaluty i kupić te informacje w tak zwanym darkwebie. Czego tam nie ma – billingi, listy pokładowe, rejestry geolokalizacji czy zwykłe metryki konkretnych osób. Wszystko oferowane przez samych mundurowych, którzy dorabiają sobie do skromnych pensji, wyprzedając poufne dane.

Resorty siłowe mogą w Rosji teoretycznie zbierać informacje na temat każdego z obywateli. Bez żadnego trybu czy sądowego zezwolenia. W ramach przyjętego „pakietu antyterrorystycznego” operatorzy sieci komórkowych są zmuszeni przechowywać rejestry zrealizowanych połączeń i korespondencji oraz udostępniać te dane organom ścigania. Do tej pory nielegalne sprzedawane w darknecie billingi służyły jako ewentualne koło ratunkowe dla zazdrosnych żon czy mężów. W tym wypadku zaś sprawdziły się jako kopalnia wiedzy dla dziennikarzy śledczych.

Czekistowska prowizorka

Samo modus operandi zaangażowanych agentów także nie utrudniło pracy dziennikarzom. Powiedzieć, że byli nieostrożni, to nic nie powiedzieć. Zamachowcy, pracownicy Federalnej Służby Bezpieczeństwa, używali w trakcie operacji prywatnych telefonów komórkowych – i to właśnie między innymi dzięki temu można było ustalić, że w sierpniu wędrowali za Nawalnym krok w krok. Co więcej, za pomocą jednego z cyfrowych serwisów udało się także ustalić, jak numery agentów zostały zapisane na innych telefonach.

Dziennikarze zaczęli swoje poszukiwania właśnie od prześwietlenia rosyjskich znawców broni chemicznej, którzy, jak się okazało, w swojej książce adresowej zapisali prywatny numer jednego z zamachowców w dość obrazowy sposób: „Władisław FSB”. Sam kamuflaż agentów też był mizerny. Ich fikcyjne tożsamości spreparowano na kolanie, wykorzystując nazwiska ich prawdziwych współmałżonek. Jednego z agentów zarejestrowano też pod znamiennym adresem meldunkowym: pod Łubianką 1, czyli w moskiewskiej siedzibie FSB.

I to nie wszystko. 21 grudnia, tydzień po ujawnieniu materiałów śledztwa, Nawalny udostępnił nagranie, w którym on sam – podając się za pracownika struktur siłowych – dzwoni do jednego z członków trucicielskiego komando. Agent, jak gdyby nigdy nic, podał opozycjoniście operacyjne szczegóły i nazwiska swoich współpracowników. Co do poufności rozmowy chciał upewnić się dopiero na koniec rozmowy, kiedy zapytał Nawalnego, czy czasem to nie problem, że rozmawiają na niezabezpieczonej linii telefonicznej. Niedoszły cel uspokoił jednak swojego prześladowcę, mówiąc, że przecież dostał na to przyzwolenie z góry.

Wyniki śledztwa nie pozostawiają wątpliwości. Akcja, pomimo wykonawczej fuszerki, musiała dostać zielone światło z samego politycznego centrum – nadzorowana miała być przez Aleksandra Bortnikowa, szefa FSB. O tym, że operacja nie była samodzielną inicjatywą, świadczy także jej długofalowość – agenci, którzy otruli Nawalnego w 2020 roku, najprawdopodobniej podali też truciznę jego żonie trzy lata temu podczas wypoczynku pary w Kaliningradzie.

Nieudane otrucie Nawalnego, choć oczywiście oburzające i przerażające, zadaje kłam twierdzeniom o jakoby niesamowitym profesjonalizmie rosyjskich służb. Podobnie rzecz miała się z próbą zabójstwa Sergieja Skripala, kiedy to ujawnienie tożsamości agentów FSB stanowiło kwestię czasu, natomiast próba ich obrony przez rosyjskie państwo zakrawała o absurd. Funkcjonariusze, w dętym wywiadzie dla RT [anglojęzycznych mediów rosyjskich – przyp. red.], przedstawili siebie jako niewinnych turystów, którzy znaleźli się w Salisbury w feralnej chwili – a sami chcieli tylko popatrzeć na zabytkową wieżę katedry (podczas rozmowy pochwalili się tym, że pamiętają dokładnie jej wysokość).

Wydanie wyroku na Skripala mieści się jednak w paradygmacie rosyjskich służb specjalnych, a stąd – w sposobie funkcjonowania rosyjskiego państwa. Agent przechodzący na stronę wroga to zdrajca, a dla takich nie ma litości. W przypadku Nawalnego rzecz ma się inaczej, bowiem – pomimo wielkich chęci i prób podejmowanych przez państwowe media – przedstawienie opozycjonisty jako opłacanego przez Zachód spiskowca nie trzyma się całości. Politykowi nie można odmówić szczerości. Całą swoją działalność publiczną poświecił misji „odzyskania” kraju z łap „oszustów i złodziei”, jak określa on putinowską partię rządzącą.

Niepewny Putin wypiera rzeczywistość

Wydanie wyroku na Nawalnego może świadczyć o tym, że Putin sam uwierzył w to, że opozycjonista to agent. Szkodników można jeszcze w pewnym stopniu tolerować, zdrajców już nie. A nawet jeśli dla Putina Nawalny nie jest agentem, to zezwolenie na jego eliminację świadczy o tym, że elita rządząca Rosji ma coraz mniejsze pole manewru. Nawet nie sili się na finezję swoich ruchów, czego dowodzą ostatnie projekty legislacyjne, przegłosowywane przez Dumę w maszynowy sposób. Koronnym przykładem jest to, w jaki sposób zezwolono Putinowi na dalsze urzędowanie. Nie stworzono nowego, skrojonego specjalnie dla niego, stanowiska. Nie przebudowano systemu, aby umożliwić mu rządzenie w innej postaci. Wystarczyło sfabrykować wyniki referendum i voilà.

Te manewry dobitnie świadczą o braku pomysłu na Rosję wśród wszystkich decydentów za murami Kremla. W ostatnim czasie Duma pracowała nad szeregiem projektów, które konserwują stan zastany i pogłębiają dalszy dryf Federacji – między innymi poprzez utajnienie prywatnych danych urzędników państwowych (w tym rejestrów majątkowych), rozszerzenie prawa o „zagranicznych agentach” także na osoby fizyczne czy zapewnienie wiecznego immunitetu byłym głowom państwa. Ta ostatnia inicjatywa dziwi szczególnie, kiedy wspomina się los Borysa Jelcyna. Nietykalność byłego pierwszego prezydenta Federacji Rosyjskiej i jego rodziny była przecież gwarantowana na podstawie gentleman’s agreement oraz sieci powiązań osobistych. Ta legislacyjna protekcja wskazuje na to, że elita nie jest pewna, z której strony może paść cios.

To, co rosyjski politolog Andriej Koliesnikow nazywa „bunkieryzacją”, przebiega również i fizycznie – od początku pandemii Putin publicznie pojawia się rzadko, a swoją nieobecnością nie gasi wewnętrznych pożarów. Doroczna konferencja z prezydentem, tym razem w reżimie zdalnym, przebiegła w sposób świadczący o tym, że rosyjska głowa państwa znajduje się w fazie wyparcia rzeczywistości. Pandemia koronawirusa zaś znacząco przyspieszyła ten proces. Rosyjski prezydent po raz pierwszy przyznał, że ze Stanami Zjednoczonymi trwa „wyścig zbrojeń”, a za pogorszenie wzajemnych relacji z zachodnimi państwami wciąż odpowiadają te drugie. Śledztwo w sprawie Nawalnego to, a jakże, prowokacja służb obcych państw. A gdyby za sprawą stali rosyjscy agenci, to oni by robotę „dociągnęli do końca”. Problem w tym, że rosyjskie służby – a raczej konkretne ich gałęzie – już od dłuższego czasu przeżywają kryzys. Ich nieudolność, co potwierdzają właśnie zamachy na Skripala i Nawalnego, uderza w same podstawy wykreowanego przez lata systemu. Rosyjski prezydent wciąż z dumą zapewnia o skuteczności swoich agentów, tymczasem ci zaliczają wpadkę za wpadką. To ośmiesza nie tylko ich samych, ale także tego ponad nimi. A to bardzo zły prognostyk dla satrapy.

Łukaszenkizacja Rosji postępuje

Późny Putin nie przypomina tego z początku lat dwutysięcznych, który dążył do postawienia Rosji w pozycji równego gracza w dialogu Zachodem. Teraz jego retoryka nie pozostawia wątpliwości, taka współpraca nie jest możliwa. Tym bardziej że próba przełamania międzynarodowej izolacji Federacji Rosyjskiej za pomocą szczepionki na covid-19 – o znamiennej nazwie Sputnik V – spaliła na panewce, skoro nawet Rosjanie nie chcą z niej korzystać.

Przyczyn chaotycznych działań Putina niektórzy upatrują w tym, co się dzieje za granicami Rosji – szczególnie zaś w Białorusi. Tu, faktycznie, można znaleźć pewien związek. To Borys Niemcow, zamordowany pod murami Kremla prawie sześć lat temu, wypowiadał się o Łukaszence jako o człowieku znacznie groźniejszym od Putina. I istotnie, na początku lat dwutysięcznych to rosyjski prezydent wydawał się co najwyżej człowiekiem „twardej ręki”, a nie żadnym wschodnim satrapą jak jego miński kolega. Niemcow ostrzegał jednak, że to właśnie Łukaszenka stanowi wzorzec postępowania dla swojego rosyjskiego odpowiednika. I że łukaszenkizacja Rosji postępuje.

Na pozór może się wydawać, że to dalece nieudane porównanie – bo w Rosji skala jest zupełnie inna, represje mają bardziej selektywny charakter, a Kreml rozgrywa „opozycję” na odmienne sposoby. Jednak, w obliczu pandemii i wstrząsów wewnętrznych, Putin i Łukaszenka stanowią jakby równoległe odbicia. Obaj zaklinają rzeczywistość, pogrążając się w zimnowojennej retoryce i oddalając się od kwestii naprawdę zasadniczych. Seksizm Łukaszenki, który atakuje „kury domowe” za branie się za politykę, w gruncie rzeczy odpowiada chamstwu Putina, który o Nawalnym wypowiada się tak, jakby życie tego ostatniego nie było warte nawet przysłowiowej kopiejki.

Obaj parodiują samych siebie – świat bowiem poszedł do przodu, a oni mają tylko knut. Obaj to w gruncie rzeczy dyktatorzy o pszenno-buraczanych metodach działania. Różnica – i to ta z kategorii przerażających – zasadza się na tym, że jeden z nich siedzi na atomowym stosie. I nawet pomimo tego nie potrafi sobie poradzić z nowoczesnością.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Profil Aleksieja Nawalnego na Instagramie.