Oglądanie seriali w kończącym się właśnie 2020 roku to dość perwersyjna przyjemność. W kontekście kolejnych kataklizmów ostatnich dwunastu miesięcy (doświadczanych, czy to z bliska, czy też z większego dystansu), pochłanianie kolejnych produkcji w odcinkach wydaje się jednocześnie najbardziej zbędną, bezużyteczną aktywnością, a zarazem przynosi coś w rodzaju ukojenia. W roku pandemii, lockdownów, wyborów prezydenckich i ogromnych protestów, włączanie platform streamingowych, żeby choć na kilka godzin wyciszyć rzeczywistość, było czymś, co połączyło na odległość wielu z nas, przynajmniej tych, którzy mogli sobie na to pozwolić.

Jednak oprócz kilku wyjątków, takich jak wspólne przeżywanie „Króla tygrysów” i „Ostatniego tańca” wiosną czy „Gambitu królowej” i „The Crown” jesienią, prawdopodobnie każdy podążał indywidualną ścieżką eskapizmu – w tym roku chyba jeszcze bardziej niż w latach poprzednich. Wybór rozrywek, które pomogły nam przetrwać ten przygnębiający rok, był zatem oparty na kryterium czysto egzystencjalnym. Czy kolejny serial sprawi, że poczuję się chociaż odrobinę lepiej? Może lepiej zagłębić się w podcasty, przeczytać książki, które zawsze chcieliśmy poznać albo wziąć udział w festiwalu filmowym online, żeby poczuć cyfrowy powiew wspólnoty? Osobiste odpowiedzi na te pytania wyznaczały naszą kulturową drogę, która jakimś cudem doprowadziła nas – w lepszym lub gorszym stanie – do końca tego roku. Poniżej przedstawiam swoją własną.

 

 

  1. „The Midnight Gospel” – sezon 1

„The Midnight Gospel” to jedyny w swoim rodzaju serial, łączący kosmiczną energię psychodelicznej animacji z głęboką immersją towarzyszącą najlepszym podcastom. Pendleton Ward, twórca hitowej „Pory na przygodę!”, połączył siły z Duncanem Trussellem, autorem audycji „The Duncan Trussell Family Hour”, wplatając prawdziwe wywiady w animowane historie swobodnie przekraczające granice czasu i przestrzeni. Już same rozmowy, poruszające takie zagadnienia jak uzależnienie, religia, medytacja czy śmierć, są fascynujące. Pomimo trudnych, wręcz fundamentalnych tematów, wywiady są utrzymane w lekkim tonie, pełne dowcipów i wciągających dygresji, podczas gdy towarzysząca im animacja to coś w rodzaju freejazzowej improwizacji w sztafażu science fiction, wirującej wokół motywu przewodniego danego odcinka. Pomysły wizualne Pendletona Warda są często oszałamiające i do tego podane w szaleńczym tempie, przez co trudno za nimi nadążyć, jednocześnie wsłuchując się w filozoficzną rozmowę. Każdy odcinek „The Midnight Gospel” to wyczerpujący, zaskakujący trip, który łatwo nie poddaje się streszczeniom – trzeba tego po prostu doświadczyć własnymi zmysłami.

  1. „Ramy” sezon 2

Tytułowy Ramy to roztrzepany muzumałnin-millenials, chaotycznie poszukujący we współczesnych Stanach Zjednoczonych swojej własnej ścieżki – religijnej, erotycznej, obyczajowej. Twórca serialu Ramy Youssef, nowojorski komik egipskiego pochodzenia, nasyca amerykańskią konwencję dramedii (w stylu „Girls” czy „Atlanty”) swoją osobistą perspektywą oraz tematami, które do tej pory sporadycznie pojawiały się na ekranach. Efekt jest jednocześnie elektryzujący, obrazoburczy i zabawny. W drugim sezonie „Ramy’ego” scenarzyści coraz częściej wychodzą poza punkt widzenia głównego bohatera. Rodzice Ramy’ego, siostra oraz wujek dostali swoje solowe odcinki, pokazujące spektrum oryginalnych historii, które można opowiedzieć w ramach tego serialu. Drugi sezon przynosi również rewelacyjną drugoplanową rolę Mahershali Alego (szejk Ali Malik), stanowiącego swoistą przeciwwagę dla Ramy’ego (coraz bardziej błądzącego i testującego granice sympatii widzów w niemal każdym odcinku). Scenarzyści stopniowo prowadzą nas do nieuniknionego zderzenia tych dwóch osobowości, a kiedy wreszcie do niego dochodzi, jest to jedna z najbardziej satysfakcjonujących scen tego roku.

 

 

  1. „Dobre rady Johna Wilsona” sezon 1

John Wilson to człowiek z kamerą na miarę naszych czasów. Jego meandrujące, pełne antropologicznej ciekawości i nieoczywistego poczucia humoru reportaże doskonale oddają spektrum absurdów ludzkiej egzystencji jakie przyniósł 2020 rok. Razem z bohaterem obserwujemy świat (czyli oczywiście Nowy Jork) z pierwszoosobowej perspektywy – przez obiektyw kamery, z którą Wilson zdaje się nigdy nie rozstawać. Każdy z sześciu odcinków, składających się na pierwszy sezon „Dobrych rad Johna Wilsona”, rozpoczyna się jakimś prozaicznym pytaniem – na przykład „Jak poprawić swoją pamięć?” albo „Jak ugotować idealne risotto?” – ale droga do odpowiedzi, którą prowadzi nas autor, jest zupełnie nieprzewidywalna. Wilson dokumentuje dziwaczne zachowania nowojorczyków (w jednym momencie udaje mu się nawet sfilmować samego Kyle’a MacLachlana, bezskutecznie próbującego zeskanować kartę do metra), prowokuje ich do osobistych zwierzeń (na przykład o efekcie Mandeli i teoriach spiskowych); interesuje go też wciąż zmieniający się miejski krajobraz (wszędobylskie rusztowania). Uchwycone przez dokumentalistę obrazy uzupełnia osobisty komentarz z offu, oferujący kolejną warstwę znaczeń i skojarzeń słowno-wizualnych. W kadrach „Dobrych rad Johna Wilsona” można odnaleźć niemal wszystko: od dojmującego smutku egzystencji, przez absurdy kapitalizmu, po zwyczajną radość z prostych przyjemności. W ostatnim odcinku Wilson także niezwykle celnie diagnozuje nasz zbiorowy stan emocjonalny z początków tego roku, kiedy w charakterystycznym dla siebie beznamiętnym stylu relacjonuje pierwsze dni pandemii.

  1. „Better Call Saul” sezon 5

„Better Call Saul”, który dotarł do piątego sezonu, to już serial-instytucja. Inne produkcje miewają wzloty i upadki, nieudane wątki czy zbędne odcinki, ale tutaj twórcy nie dają sobie takiej możliwości. Scenarzyści serialu, z Peterem Gouldem i Vince’em Gilliganem na czele, z każdą kolejną odsłoną tylko dokręcają śrubę – i kiedy już wydaje się, że nie można więcej wycisnąć z tej niezwykle wydajnej narracyjnej maszynerii, następna bariera zostaje przekroczona. Czy ktoś jeszcze pamięta, że to spin-off „Breaking Bad”? Piąty sezon „Better Call Saul” to serial perfekcyjny w swoim gatunku – każdy moment ma znaczenie i jest wycyzelowany do granic możliwości. Pomimo że wiemy albo domyślamy się, jak skończy większość bohaterów, twórcy wirtuozersko grają na naszych emocjach, podczas gdy napięcie nieustannie rośnie. Przyjemność płynąca z oglądania „Better Call Saul” to satysfakcja z obserwacji twórców, którzy po prostu doskonale wykonują swoją pracę – na poziomie scenariusza, zdjęć, reżyserii i gry aktorskiej. Bob Odenkirk (Saul), Giancarlo Esposito (Gus) i Jonathan Banks (Mike) zostali już należycie docenieni za swoje role, więc warto przypomnieć, że największym odkryciem serialu pozostaje Rhea Seehorn jako Kim Wexler. To najważniejsza z postaci, których nie znamy z „Breaking Bad”, więc jej losy w serialu zachowują wciąż największy potencjał, żeby złamać serca widzom. Piąty sezon to kolejny krok w tym kierunku, a Rhea Seehorn rozgrywa każdy moment przemiany swojej bohaterki z niebywałą emocjonalną precyzją.

 

https://www.youtube.com/watch?v=JrV44TfOXlM

 

  1. „Lepsze życie” sezon 4

Serial „Lepsze życie” Pameli Adlon – autorki scenariusza, reżyserki i odtwórczyni głównej roli – to na tym etapie samograj. W czwartym sezonie epizodów z życia Sam, sfrustrowanej aktorki samodzielnie wychowującej trzy dorastające córki, można odnieść wrażenie, że podglądamy realny fragment egzystencji tej serialowej rodziny. „Lepsze życie” jest wyreżyserowane przez Adlon, jakby nad całością czuwał duch Roberta Altmana czy Johna Cassavetesa – aktorzy czują się w świecie przedstawionym jak u siebie, a my, widzowie, tylko śledzimy ich zachowania, zastanawiając się, gdzie przebiega granica między życiem a fikcją. Adlon opiera większość scen na anegdotach i doświadczeniach z własnej biografii, dzięki czemu całość ogląda się jako autorską wypowiedź artystki, który przeżyła swoje i ma nam coś ważnego do przekazania. Czwarty sezon „Lepszego życia” opowiada o tym samym co poprzednie, tylko jeszcze piękniej – o poezji ukrytej w codziennych zmaganiach z rzeczywistością i momentach, w których jednostki wychodzą poza swoją własną indywidualność i współtworzą coś więcej – związek, rodzinę, społeczność. Pamela Adlon potrafi wciągnąć w swój świat tak mocno, że nawet sceny gotowania czy pogaduszek na tarasie zawierają potężny ładunek emocjonalny.

  1. „P-Valley” sezon 1

„P-Valley” to jedna z tych produkcji, które bez żadnego koła ratunkowego wrzucają widza w rządzący się swoimi prawami świat przedstawiony. Serial stworzony przez Katori Hall, oparty na jej sztuce teatralnej, to przede wszystkim opowieść o miejscu – nocnym klubie ze striptizem The Pynk, znajdującym się gdzieś głęboko w Delcie Missisipi. Hall z uwagą i empatią przygląda się społeczności, która kształtuje się w orbicie klubu – tancerkom, lokalnym politykom, przedsiębiorcom i gangsterom. Scenarzystki „P-Valley” idą tropem Davida Simona i podobnie jak w legendarnym „The Wire” pozwalają, żeby to plejada fascynujących bohaterów, mówiąca własnym językiem i kierująca się swoją hierarchią wartości, stopniowo wciągnęła nas w spowity dymem i rozświetlony neonami świat serialu. Z odcinka na odcinek poznajemy zasady funkcjonowania lokalnej społeczności, przecinające się ambicje i interesy, marzenia i historie poszczególnych postaci. „P-Valley” to także zupełnie świeże spojrzenie na świat tancerek, pokazujące bez upiększeń wszystkie aspekty ich pracy. Katori Hall przedstawia nam bohaterki i bohaterów, którzy wcześniej rzadko pojawiali się na pierwszym planie jako wielowymiarowe osobowości. Jedną z takich postaci jest Uncle Clifford (Nicco Annan), niebinarny właściciel klubu The Pynk, który rozbija wszelkie stereotypy na tysiące tęczowych kawałeczków za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie. To zdecydowanie jedna z najciekawszych postaci tego roku.

 

https://www.youtube.com/watch?v=6Catqs6_Ct4

 

  1. „Gambit królowej” (miniserial)

„Gambit królowej”, miniserial Scotta Franka, scenarzysty takich filmów jak „Co z oczu, to z serca” [1998] czy „Logan” [2017], to popis hollywoodzkiego rzemiosła najwyższej próby. Oparta na powieści Waltera Tevisa historia genialnej szachistki Beth Harmon (Anya Taylor-Joy), spektakularnie wspinającej się po kolejnych szczeblach kariery, wciąga od pierwszej sceny i nie odpuszcza do samego końca. „Gambit królowej” jest idealnie skrojony do ery streamingowej – można go połknąć w całości albo delektować się kolejnymi odcinkami – całość jest tak doskonale wyważona, że obie te opcje wchodzą w grę. Nic dziwnego, że serial stał się czymś w rodzaju fenomenu na całym świecie. Oprócz takich oczywistości, jak to, że miniserial jest świetnie napisany, wyreżyserowany i zagrany (oprócz perfekcyjnej Anyi Taylor-Joy warto zwrócić uwagę na równie rewelacyjną Marielle Heller), „Gambit królowej” doskonale wypełnia lukę po komercyjnych dramatach o średnim budżecie, które obecnie coraz rzadziej pojawiają się w kinach. Dynamika opowieści sportowej przekłada się na odpowiednie tempo serialu, a każdy pojedynek szachowy ma swój własny charakter i pozostaje interesujący także dla laików – to, jak przebiega rozgrywka, jest widoczne przede wszystkim na twarzach bohaterów. „Gambit królowej” to z jednej strony czysty eskapizm (w tak kryzysowym roku zapotrzebowanie na rozrywkę tego rodzaju jest bardzo wysokie), ale też wspaniała fantazja o wybitnej w swojej dziedzinie kobiecie, ocenianej przede wszystkim na podstawie jej osiągnięć.

 

 

  1. „PEN15” sezon 2

„PEN15” opiera się na dość karkołomnym pomyśle – twórczynie serialu, trzydziestolatki Maya Erskine i Anna Konkle, grają trzynastoletnie wersje samych siebie, w towarzystwie prawdziwych trzynastoletnich aktorów. Efekt tego chwytu jest fascynujący. Maya Erskine i Anna Konkle tak głęboko wnikają w tkankę świata przedstawionego i swoją trzynastoletnią świadomość, że obecność dwóch dorosłych kobiet w obsadzie serialu o uczniach gimnazjum staje się zupełnie przezroczysta. Poza tym po kilku odcinkach jesteśmy już zbyt pochłonięci rozterkami nastolatków w roku 2000, żeby się tym przejmować. „PEN15” to serial eksplorujący najbardziej wstydliwe zakamarki okresu dojrzewania; śmiech często miesza się tu z przeżywanymi na nowo nastoletnimi traumami. Szczególnie w drugim sezonie komedia często ustępuje realistycznemu dramatowi, a nawet wkracza na terytorium horroru. Autorki serialu podchodzą do trudnych aspektów dorastania uzbrojone w humor i slapstickowe gagi, ale potrafią odsunąć je na dalszy plan, żeby opowiedzieć o rozwodzie rodziców czy kryzysie w przyjaźni. Wtedy sięgają też po inne konwencje i serial tylko na tym zyskuje. Drugi sezon „PEN15” zręcznie lawiruje pomiędzy rozmaitymi emocjonalnymi tonacjami, podchodząc do problemów nastoletnich bohaterek z należną delikatnością i współczuciem. Nawet jeśli wykorzystuje absurdalne poczucie humoru, żeby rozładować nadmiar napięcia, to nigdy kosztem postaci. W rezultacie serial Erskine i Konkle to jeden z najlepiej uchwyconych portretów dojrzewania na początku XXI wieku.

 

 

  1. „Obsesja zbrodni” (miniserial)

„Obsesja zbrodni” to nie kolejny dokument true crime w odcinkach. Miniserial Liz Garbus to epicki, wielopoziomowy fresk, który opowiada o trwających trzy dekady poszukiwaniach seryjnego gwałciciela i mordercy, zwanego Golden State Killer lub East Area Rapist. To także intymny portret dziennikarki i blogerki Michelle McNamary, autorki reporterskiej książki „I’ll Be Gone in the Dark”, na podstawie której powstał serial. Oprócz tragicznej historii McNamary, obsesyjnie poszukującej nieuchwytnego mordercy kosztem własnego zdrowia psychicznego, dokument Liz Garbus wnika także w społeczność innych detektywów amatorów oraz pisarzy zajmujących się prawdziwymi zbrodniami i próbuje dotrzeć do źródeł ich fascynacji. W odróżnieniu od wielu innych dokumentów i seriali tego rodzaju, „Obsesja zbrodni” skupia się na szczegółowych relacjach ofiar, w ten sposób symbolicznie odbierając władzę nad opowieścią ukrywającemu się w ciemnościach przestępcy. Nie staramy się dogłębnie zrozumieć mordercy ani jego motywacji, bo na to nie zasługuje. Twórcy dokumentu unikają też wszelkich sensacyjnych stereotypów, liczą się tylko ofiary oraz ich wstrząsające świadectwa, opowiedziane na ich warunkach. Serial Garbus to również rewelacyjny dokument w wymiarze czysto filmowym – autorka znajduje zupełnie świeże sposoby obrazowania historii o zbrodni, pełne celnych wizualnych metafor, za to zupełnie pozbawione tanich chwytów rodem z thrillerów. „Obsesja zbrodni” to gorzka historia o systemowych niedostatkach wymiaru sprawiedliwości w Stanach Zjednoczonych, cenie obsesji i bolesnym oczekiwaniu na emocjonalne domknięcie osobistej historii, które nie nadchodzi, nawet kiedy poszukiwany przestępca po wielu latach staje wreszcie przed sądem. Jedyne, co pozostaje, to trauma i jej konsekwencje.

 

 

  1. „Mogę cię zniszczyć” sezon 1

„Mogę cię zniszczyć” Michaeli Coel na nowo wytycza granice tego, czym może być autorski serial. Coel napisała scenariusz, oparty na własnych przeżyciach, zagrała główną rolę i wyreżyserowała większość odcinków wspólnie z Samem Millerem, co imponuje, ale nie jest niespotykane. Serial wyróżnia to, jak doskonale jest on dostrojony do artystycznego temperamentu autorki – zdaje się reagować na każde najmniejsze drgnienie jej świadomości. Można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia wręcz z bezpośrednią transmisją z głowy Michaeli Coel. Punktem wyjścia „Mogę cię zniszczyć” jest trauma. Główna bohaterka, aspirująca pisarka Arabella, zostaje odurzona narkotykami w klubie i zgwałcona. To główny temat serialu i jego motyw przewodni, jednak w żaden sposób nie można go zredukować tylko do tego wątku. Dzieło Coel rozgałęzia się w rozmaitych kierunkach, szukając nieoczywistych połączeń pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, emocjami i zachowaniami bohaterów. Oprócz Arabelli towarzyszymy także jej przyjaciołom, Terry (Weruche Opia) i Kwamemu (Paapa Essiedu), w ich własnych zmaganiach z traumą i definiowaniem indywidualnych granic. „Mogę cię zniszczyć” w żadnym momencie nie daje się zaszufladkować, ująć w wąską kategorię gatunku. Serial Michaeli Coel uosabia zeitgeist jak mało który – opowiada o trudnych sprawach z odwagą i wrażliwością, a wszystko to kondensuje w niejednoznacznym finałowym odcinku, który może stanąć w szranki z najlepszymi w historii medium. Żaden serial nie zbliżył się tak bardzo do pokazania sedna tego, czym jest egzystencja tu i teraz, w 2020 roku.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: cottonbro; Źródło: Pexels.