Jakub Bodziony: Od zawsze obawiamy się szczepień?
Ewelina Szpak: Globalne antyszczepionkowe postawy są tak stare jak same szczepienia. Istnieją od wprowadzonej przez Edwarda Jennera pod koniec XVIII wieku pierwszej szczepionki, uodparniającej przeciwko ospie prawdziwej.
Źródła brytyjskie i francuskie pokazują, że ludzie od tamtego czasu bali się szczepień z różnych powodów, często religijnych. Mimo że władze państw wprowadzały obligatoryjność czy kary za odmowę szczepień, zdarzały się okresy większego oporu, który najczęściej skutkował szybkim nawrotem danej choroby zakaźnej. Intensywność postaw wzmagała się zwykle w okresach wycieszenia epidemii – po czym choroby znowu wracały.
W Polsce też?
Na ziemiach polskich było podobnie, choć trzeba pamiętać, że choroby zakaźne i tym samym epidemie – najpierw dżumy, a potem zwłaszcza cholery czy gruźlicy – wpisywały się w dawną codzienność każdego kraju, zbierając nierzadko setki, a nawet setki tysięcy ofiar. Na początku XX wieku nie uchroniła się od nich również odrodzona Polska, która w latach 1918–1919 zmagała się z wieloma epidemiami, w tym z nękającą wiele państw hiszpanką, ale również z tyfusem, gruźlicą, czerwonką, odrą, krztuścem czy błonicą. Przeciwko niektórym z nich realizowano w II RP akcje szczepień, ale nie miały one bardzo dużego zasięgu.
Dlaczego?
Doraźne szczepionki były stosowane zwykle w przypadku osób ubezpieczonych. Większość chłopów (a tworzyli oni około 70 procent ówczesnego społeczeństwa) z przyczyn finansowych nie miała na to szansy. Jak pokazują choćby pamiętniki medyków z tego okresu, na przykład Zofii Kurasiówny – małopolskiej lekarki pracującej na wsi – bardzo często biedni i nieubezpieczeni chłopi byli bezradni wobec okrutnej śmierci swoich bliskich, w tym dzieci.
A czy stosunek do lekarzy był różny na wsiach i w miastach?
Dostęp do lekarza na prowincji nie był prosty, choćby ze względu na odległości i stan polskich dróg. Poziom świadomości zdrowotnej również był niski. Bardzo często więc choroby zakaźne były na wsi bagatelizowane. Dotyczyło to zwłaszcza chorób „dziecięcych”, a więc błonicy, krztuśca, odry, ale też gruźlicy. Taki stan trwał długo. Jeszcze w latach 50. znaczna liczba zachorowań nie była w ogóle zgłaszana w ośrodkach zdrowia – zarówno na wsi, jak i w miastach, mimo że liczba zgonów z powodu tych chorób sięgała nawet kilku tysięcy rocznie.
Wszystkie te choroby udało się w miarę skutecznie zażegnać dopiero dzięki szczepieniom, które rozpoczęły się w zasadzie na przełomie lat 40 i 50. One miały charakter akcyjny i doraźny, a od lat 60. wprowadzono obowiązkowy kalendarz szczepień.
Na czym polegała akcyjność szczepień?
Organizowano je we współpracy z lokalnymi władzami administracyjnymi. W terenie tworzono jednorazowe punkty szczepień, którymi były najczęściej szkoły i remizy. Do nich przyjeżdżali (lub przychodzili pieszo z uwagi na ówczesne trudności) ze szczepionkami lekarze albo pielęgniarki. Niestety, szczepienność w wielu rejonach była bardzo niska i wynosiła około 20–40 procent, co oczywiście nie zapewniało odporności zbiorowej.
Wynikało to nie tylko z jawnie deklarowanego sprzeciwu ludzi, ale też ze słabego wsparcia ze strony lokalnych władz, które często zaniedbywały obowiązek wcześniejszego poinformowania lokalnej społeczności o planowanym szczepieniu, umniejszając tym samym znaczenie całej akcji. To odzwierciedlało bardzo niską świadomość zdrowotną polskiego społeczeństwa – również lokalnych elit i decydentów. Zdarzały się sytuacje, że docierający do danego miejsca lekarz czy pielęgniarka zastawali pusty lub co gorsza zamknięty budynek i bezradnie rozkładającego ręce sołtysa.
Jakie były powody tego sprzeciwu?
Różne, ale zawsze związane były z jakimś strachem albo ignorancją. Dobrym przykładem są konsekwencje przeprowadzanych w latach 1949–1951 szczepień BCG (przeciw gruźlicy). W latach 40. i 50, była tak zwaną chorobą społeczną, na którą zapadało co najmniej 100 tysięcy mieszkańców rocznie, z czego 20 procent stanowiły dzieci.
Szybko okazało się, że szczepionka stosowana podczas tych masowych akcji, realizowanych we współpracy z duńskim Czerwonym Krzyżem, była wadliwa. Doszło do szeregu odczynów poszczepiennych i długotrwałych powikłań. To był jeden z powodów szybkiego pojawienia się w społeczeństwie strachu i oporu przed kolejnymi szczepieniami.
Głównie wśród niewykształconych mieszkańców?
Nie tylko. Jak pokazują źródła, taki opór i „antyszczepionkową” propagandę uprawiali również przedstawiciele lokalnych środowisk inteligenckich – między innymi nauczyciele czy personel medyczny. Mimo że kilka lat później wprowadzono poprawioną i produkowaną już w kraju, całkowicie bezpieczną szczepionkę, postawy sprzeciwu i odmowy nadal były obecne (także w miastach), co opóźniało osiągniecie niezbędnego do odporności zbiorowej progu 70 procent zaszczepionej populacji.
Rozróżnienie na miasto i wieś było widoczne w zakresie świadomości medycznej?
Tak. Po części był to efekt wolniejszego przyjmowania się na wsi nawyków higienicznych czy niskiego poziomu szeroko pojętej kultury zdrowotnej. Problemem była przede wszystkim dostępność leczenia, która na prowincji była znacznie gorsza. Tuż po wojnie liczba lekarzy w całym kraju wynosiła zaledwie 8 tysięcy, brakowało ich więc nawet w miastach. Na wsiach korzystano ze wsparcia felczerów, położnych, pielęgniarek, ale co najmniej do lat 70. problem brakujących kadr był bolączką wielu województw, zwłaszcza rolniczych.
Jednak również w większych miejscowościach poziom świadomości zdrowotnej był dość niski, co miało wpływ na stosunek do higieny. Mieszkańcy prawie połowy polskich miast w latach 50. nie mieli dostępu do sprawnych systemów wodociągowych czy kanalizacyjnych, pojawiały się problemy z dostępem do wody pitnej.
W jednym z raportów Ministerstwa Zdrowia czytamy wprost, że polskie miasta toną w brudach, a stan wiedzy i stosunek ludzi do higieny jest bardzo niski i raczej obojętny. To często łączyło się z bagatelizowaniem kwestii zdrowotnych. Pokazywały to problemy rodzącej się w zasadzie od podstaw medycyny pracy (niezwykle niski status lekarza zakładowego) czy wybiórcze respektowanie wskazań medyków odnośnie przepisywanych chorym leków.
I to zmieniło się z czasem? Bo część z tych problemów do dzisiaj brzmi znajomo.
Stopniowo nastawienie społeczne ulegało zmianie. Była to głownie zasługa działań oświatowych, programów higienizacji i szeregu działań Ministerstwa Zdrowia, w którym, z uwagi na dramatyczne statystyki zachorowalności i zgonów, walka z chorobami zakaźnymi oraz podnoszenie stanu sanitarnego kraju do lat 70. były zadaniami priorytetowymi. O tym, jak dramatyczna była sytuacja sanitarno-epidemiologiczna, świadczyła choćby skala umieralności niemowląt do 2. roku życia, która z Polsce w 1951 roku wynosiła około 120 przypadków na 1000 urodzeń żywych. To niemal co dziesiąte dziecko!
W latach 50. biegunki, choroby układu oddechowego, w tym przede wszystkim choroby zakaźne, były najczęstszymi przyczynami tych zgonów. To musiało budzić przerażenie, tym bardziej że tempo zachorowań na kolejne dziecięce choroby zakaźne szybko rosło, bo pojawiały się kolejne epidemie.
I jaka była reakcja władz?
W 1954 roku wprowadzono obowiązek szczepienia noworodków przeciw gruźlicy – czyli wspominane wcześniej BCG – „bez względu na wolę rodziców”. W tym samym też roku powołana została do życia Państwowa Inspekcja Sanitarna, organ, który wyposażony został między innymi w prawo egzekwowania sankcji karnych za uchylanie się od szczepień obowiązkowych. By usprawnić kontrolę nad zdrowiem najmłodszych, stosowano też zasadę, że przed zarejestrowaniem noworodka w urzędzie wymagane było zaświadczenia od położnej. To było o tyle istotne, że jeszcze na początku lat 60. niemal 30 procent wszystkich porodów wiejskich odbywało się bez opieki medycznej. Moment wprowadzania obowiązkowych szczepień BCG i tym samym ujęcie immunizacji w jasny, konsekwentny system nie był przypadkowy.
To znaczy?
Polska zmagała się wtedy jeszcze z dwiema narastającymi i okrutnymi epidemiami chorób zakaźnych, na które w największym stopniu były narażone dzieci – błonicą i polio. Pierwsza z nich lokalnie pojawiała się już w okresie międzywojennym. Po 1951 roku dotykała rocznie blisko 45 tysięcy dzieci, grożąc wielu z nich śmiercią lub nieodwracalnymi powikłaniami i upośledzeniami. Dlatego w 1954 roku wprowadzono również w jej przypadku obowiązek szczepień, a dynamiczna akcja lekarzy objęła co najmniej 1,5 miliona dzieci. W 1959 roku zaczęto realizować masowe szczepienia przeciw polio – kolejnej przerażającej chorobie, która prowadziła do niepełnosprawności lub śmierci dzieci, rzadziej dorosłych.
To właśnie ten czas, od połowy lat 50., uznaje się za początek fundamentalnej zmiany społecznego nastawienia względem szczepień. Determinacja lekarzy i personelu medycznego była w tym czasie ogromna. Nierzadko, jak wspominali ci pracujący w terenie, by przekonać niezdecydowanych, uciekali się oni do rozmów z miejscowymi księżmi, których prosili o wsparcie, lub też do rozmaitych i niekiedy bardzo kreatywnych form perswazji, jak choćby ta opisywana przez jednego z lekarzy w reportażu radiowym z 1970 roku, w kontekście szczepień przeciw polio:
„Ponieważ to była sprowadzona szczepionka z Ameryki i kosztowała ona ileś tam dolarów, więc tak między sąsiadami rozpowiedziałem, że 5 dolarów na dzieciaka i to by było szkoda, żeby to przepadło. I wtedy wszystko mi się zjawiło na tych szczepieniach, potem przychodzili na inne szczepienia, bo nie było wiadomo, czy to też nie za dolary” [1].
Jakie były skutki tych zmian?
Dzięki akcjom i systematycznym szczepieniom realizowanym w kolejnych latach zachorowania na polio z 6 tysięcy przypadków w 1959 roku spadły do zaledwie kilku w początku lat 70. Zmianę społeczną w podejściu do szczepień utrwaliło także wprowadzenie w 1960 roku kalendarza szczepień, w którym pojawiło się rozróżnienie na szczepienia obowiązkowe i dobrowolne.
I wtedy korzystanie z usług medycznych stało się powszechne?
Teoretycznie od 1945 roku realizowany był w Polsce model opieki zdrowotnej wzorowany na radzieckim, czyli służba zdrowia miała być bezpłatna i powszechna. W praktyce wieś (tak zwani rolnicy indywidualni, stanowiący wciąż dominującą jeszcze część społeczeństwa) byli wykluczeni z tego systemu. W propagandzie lat 50. tłumaczono to przyczynami ideologicznymi, ale w praktyce i w świetle materiałów źródłowych widać, że była to raczej konsekwencja ogromnych ograniczeń finansowych, kadrowych oraz infrastrukturalnych w sferze opieki zdrowotnej.
Jak to wyglądało w praktyce?
Bardzo różnie. Nierzadko zdarzało się, że po hospitalizacji, która w przypadku ostrych chorób zakaźnych była obowiązkowa, a dla chłopów też bezpłatna, żądano od wiejskich pacjentów pokrycia kosztów leczenia, a cenniki usług nieraz różniły się miedzy województwami dwukrotnie. To zresztą sprawiało, że chorzy często odmawiali hospitalizacji lub po prostu ukrywano ich przed docierającymi na wieś kolumnami epidemicznymi czy dezynfekcyjnymi.
Chłopi w latach 50. czy 60. z poważnymi chorobami często nie chcieli zgłaszać się do miejscowych ośrodków zdrowia. Znaczenie miały kwestie anonimowości i być może pokłosie lęku przed swoistym lokalnym naznaczeniem „chorobą zaraźliwą”, ale też przekonanie, że za pieniądze (a więc prywatnie), to jednak ktoś lepiej się przyłoży do badania i leczenia.
System państwowych świadczeń zdrowotnych obejmował ludność chłopską stopniowo. Dopiero w 1959 roku rolnicy objęci zostali bezpłatną leczeniem gruźlicy, natomiast od 1972 roku włączeni zostali w cały system bezpłatnych świadczeń zdrowotnych, w tym dostęp do refundowanych leków.
Czy na odbiór lekarzy w społeczeństwie miał wpływ ówczesny system polityczny?
W PRL ta relacja była silna, choćby z tego względu, że służba zdrowia stała się publiczna, powszechna, bezpłatna, a więc też zależna od państwa i relacji z władzą. Sektor opieki zdrowotnej borykał się z ogromnymi problemami kadrowymi i finansowymi. Wymagał wdrażania rozmaitych form „współpracy polsko-radzieckiej”, represyjność systemu dotykała lekarzy poprzez utrudnienia w awansach, wyjazdach zagranicznych, prowadzeniu prywatnej praktyki czy samym dostępie na studia medyczne (ze względu na pochodzenie). Wprowadzony w stalinizmie nakaz pracy, w latach 60. został utrzymany w stosunku do tej grupy zawodowej. Mimo wszystko, istniała jednak spora wewnętrzna autonomia.
Narzekania na niewydolność systemu, trudności w relacjach z lekarzami w praktyce codziennej pacjentów pojawiały się oczywiście stale i pokazują to chociażby listy obywateli ze skargami i zażaleniami wysyłane do władz centralnych przez cały okres PRL. Generalnie jednak bezpłatna i powszechna opieka medyczna traktowana była jako ważna zdobycz socjalna – także na wsi – mimo początkowego dystansu samych chłopów. Był to dowód na tak zwany postęp (słowo niezwykle popularne w ówczesnej propagandzie) i przejaw namacalnej modernizacji.
Przypis:
Reportaż Polskiego Radia pod redakcją Krysytny Melion „Eskalup” – sygnatura w Archiwum Polskiego Radia – 6288/1.