W 2020 roku pandemia dała się we znaki scenie elektronicznej tak jak wszystkim innym sferom naszego życia. Kluby i festiwale, czyli główne źródło utrzymania profesjonalnych DJ-ów i producentów, zostały zamknięte i odwołane na czas nieokreślony. Jednak zamiast rozdzierać szaty, odizolowani artyści rzucili się w twórczy wir. Jeśli normalny rok na scenie elektronicznej upływa pod znakiem nadmiaru nie do ogarnięcia przez żadnego fana, to okres lockdownów tylko „pogorszył” sytuację. Część artystów wydała po dwa (Autechre, Earth Trax), trzy (Hudson Mohawke, Vladislav Delay), czy nawet cztery albumy (Blush Response, Low Flung).
Możemy przyjąć, że artyści w sile aktywności twórczej wydają średnio jeden album na dwa lata. Oznacza to, że w 2020 roku niektórzy zrzucili na barki słuchaczy dorobek, na którego przetrawienie w normalnych okolicznościach mielibyśmy cztery – osiem lat. Wniosek płynie z tego jeden: nie dało się w zeszłym roku trzymać ręki na pulsie. Dlatego poniższa lista jest tym razem jeszcze bardziej subiektywna niż w poprzednich latach.
Na podliczanie strat, których rozmiarów nikt chyba wciąż nie jest w stanie oszacować, przyjdzie jeszcze czas po pandemii. Póki co przyjrzyjmy się temu, co udało się zdziałać pomimo niej. Albumy przedstawione są w kolejności chronologicznej. Reprezentują różne gatunki, trudno więc pokusić się o hierarchizację.
Roza Terenzi „Modern Bliss”
Recenzenci tego albumu prześcigają się w wyliczaniu odmian house’u i muzyki elektronicznej szerzej, które się na nim spotykają. Koniec końców nie jest jednak istotne, czy „Modern Bliss” jest bardziej outsider czy progressive. Australijskiej artystce należy się uznanie, ba!, podziw za wzorcowo odrobioną lekcję z historii gatunku. Lecz sama antykwaryczna wiedza dobrego albumu nie czyni. Ważne, że wszystkie hermetyczne nurty, brzmienia i inspiracje tworzą tu spójną całość. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że tworzą najlepszy house’owy album roku 2020. A tradycyjnie house’owa mikstura doprawiona breakbeatem i psychodeliczną atmosferą świeżością brzmienia przebija nawet najmocniejszych konkurentów, albumy tytanów gatunku Moodymanna i Omara-S. Wypada tylko życzyć wszystkim zainteresowanym, by latem 2021 mogli bezpiecznie usłyszeć te utwory na letnim festiwalu pod chmurką, bo tam sprawdzą się najlepiej.
K-Lone „Cape Cira”
Nigdy wcześniej nie potrzebowaliśmy szczypty eskapizmu od muzyki tak bardzo, jak w 2020 roku. W sukurs przyszedł wtedy na szczęście debiutancki album K-Lone. Londyńczyk używa dobrze znanych chwytów ze spektrum gatunków od Balearic beat przez downtempo aż po ambient house, by wytworzyć atmosferę rodem z „czwartego świata” – muzycznie wyimaginowanych dalekich krajów. Końcowe brzmienie jest ciepłe, łagodne, nieśpieszne – i natychmiastowo relaksujące.
K-Lone znany dotychczas z sutych, klubowych beatów, komponując album w trakcie „ponurej, brytyjskiej zimy” jeszcze przed pandemią, sam przed depresyjnym otoczeniem uciekał w twórczość. Jego dzieło jako prawdziwe szczęście w nieszczęściu idealnie wstrzeliło się w potrzeby fanów w czasie pandemicznych lockdownów. Bo co z tego, że jesteśmy zamknięci nieustannie w tych samych czterech ścianach? Dzięki K-Lone’owi wystarczy zamknąć oczy, by przenieść się na plażę, do dżungli, czy wszędzie tam, gdzie chcieliśmy polecieć na wakacje, a nie mogliśmy. „Cape Cira” zachęca nas do niezobowiązującego bujania się w wyimaginowanym, plażowym barze.
Nídia „Não Fales Nela Que A Mentes”
Lizbońska wytwórnia Príncipe wydała w tym roku cztery albumy, pięć EP-ek i jedną składankę. Wszystkie trzymają równy, wysoki poziom, dlatego w zasadzie mógłbym w tym zestawieniu wyróżnić którekolwiek z tych wydawnictw. Drugi album Nídii Borges jako najspójniejszy i najdojrzalszy, choć artystka ma dopiero 23 lata, lśni jednak jako primus inter pares… i dzieło jedynej kobiety w środowisku producentów skupionych wokół wytwórni.
Choć może o Príncipe wypadałoby napisać „pod-lizbońska wytwórnia”, gdyż publikują w niej głównie czarnoskórzy potomkowie imigrantów z afrykańskich kolonii, których w reprezentacyjnych dzielnicach nie uświadczysz. Sama Nídia pochodzi z jednego z biedniejszych przedmieść po drugiej stronie Tagu. Tych dzielnic, do których turyści nie dojeżdżają przez reprezentacyjny most na wzór tego w San Francisco. Z punktu widzenia turysty ten most istnieje nie do używania, a podziwiania, a mieszkający za nim ludzie do przemilczania. Tymczasem to tam właśnie pisany jest nowy rozdział w historii muzyki elektronicznej.
Brzmienie wytwórni łączy inspiracje folklorem afrykańskich (głównie angolskich) pradziadów z nowoczesną muzyką klubową. I choć godzi dalekie gatunki w całość pokrótce określaną jako batida („rytm” po portugalsku), pozostaje spójne i natychmiast rozpoznawalne – niczym okładki jej wydawnictw, tworzone przez jednego z założycieli. Łączy je minimalistyczna, choć paradoksalnie pełna estetyka. Pełna, gdyż niepotrzebująca ani jednej linii, ani jednej nuty więcej. Nídia udowadnia, że ekipa Príncipe nie jest już wydawniczą ciekawostką, a dojrzałą artystycznie i wyjątkową siłą w globalnym podziemiu.
Shinichi Atobe „Yes”
Nareszcie! Atobe w końcu wydał spójny album, nie tylko kolekcję czasem genialnych, lecz niepowiązanych pomysłów. Na „Yes” Japończyk mistrzowsko łączy dub techno, z którego jest znany, z cieplejszymi wpływami Detroit techno. Efekt jest piorunujący. Tak elegancko komponować może tylko producent, który na wylot zna nawyki słuchaczy i ograne zasady gatunku. Utwory na „Yes” zdają się tak dogłębnie przemyślane, że sprawiają wrażenie optymalnych, wręcz oczywistych. Jakby dany motyw mógł zaistnieć tylko i wyłącznie w tej formie. Inna byłaby nie tylko zbędna, lecz także po prostu nielogiczna. I kiedy dochodzimy już do tego wniosku po trzech – czterech minutach utworu, Atobe rozwija go w jakiś zaskakujący, niemal figlarny sposób. Wtedy okazuje się, że nowa-stara forma jest równie logiczna i jedynie słuszna, co poprzednia. Na taki fortel odpowiedź mam tylko jedną: tak.
Hyph11E „Aperture”
Debiutancki album Chinki, która pomimo niedługiego stażu na scenie elektronicznej zdążyła nagrać już nieoficjalny hymn wytwórni SVBKVLT „Black Pepper”, stoi jedną nogą w tradycji, drugą w awangardzie. Na „Aperture” hardcore continuum, czyli tradycja wszelkich gatunków tanecznej elektroniki o połamanych rytmach, wchłonięte zostaje przez deconstructed club, czyli współczesną, awangardową muzykę klubową. W konsekwencji otrzymujemy niezwykle energetyczną, mroczną i paradoksalnie taneczną miksturę. Hyph11E nie popełnia bowiem kardynalnego błędu wielu twórców deconstructed club, rozrywających na strzępy dotychczasowe formy, zwłaszcza gatunkowe struktury rytmiczne, by ułożyć z wybranych elementów kompletnie nowy kolaż. Trzeba przyznać, że efekt jest czasem trudny w odbiorze, a dla tancerzy dezorientujący, pomimo „club” w nazwie. „Aperture” z kolei brzmi wciąż eksperymentalnie, lecz jednocześnie pozostawia słuchacza z wrażeniem, że kolejne segmenty utworu nie są chaotycznym zlepkiem strzępów starych gatunków i nowych pomysłów, a logicznie z siebie wynikają. A jeśli ktoś potrzebuje rekomendacji wyższego autorytetu, to jeden z utworów z tego albumu zremiksował sam Kode9. Hyph11E otrzymała więc basowy imprimatur, pod którym nie wypada się nie podpisać.