Wydarzenia, które rozegrały się w Birmie/Mjanmie 1 lutego, w poniedziałek przed świtem, wpisują się w generalny stosunek birmańskiej armii do prodemokratycznych przemian, które od kilku lat zachodzą w tym kraju. Wpisują się także w działania wojskowych wobec polityków opozycyjnej Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji (NLD) w okresie wojskowej dyktatury. Nie ulega bowiem wątpliwości, że wojskowi nie pogodzili się z utratą władzy na rzecz rządów cywilnych kierowanych przez laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi. Armia, która przez kilkadziesiąt lat kierowała życiem politycznym Birmy w sposób właściwy brutalnym dyktaturom, teraz ponownie przejęła władzę na drodze klasycznego wojskowego puczu. Aresztowano lub internowano legalne władze z Aung San Suu Kyi na czele.
Pretekstem do ataku na cywilny rząd oraz polityków NLD stały się zeszłoroczne wybory parlamentarne, w których Narodowa Liga na Rzecz Demokracji odniosła ogromny sukces. Zdobyła ponad 80 procent mandatów możliwych do zdobycia w wyborach, które odbyły się zgodnie z regułami ustanowionymi przez konstytucję. W myśl ustawy zasadniczej, stworzonej przez wojskowych w 2008 roku, 25 procent miejsc w parlamencie gwarantowane jest przedstawicielom armii – potężnej i przyzwyczajonej do sprawowania władzy organizacji o miejscowej nazwie Tatmadaw. Oznacza to, że walka wyborcza dotyczy jedynie 75 procent wszystkich mandatów. Oznacza to także, że wszelkie zmiany konstytucyjne wymagają – w myśl tej konstytucji – poparcia wojskowych. Bez poparcia deputowanych wywodzących się z szeregów armii, przeprowadzenie poważnych reform politycznych jest w tym kraju niemożliwe. Tak więc: mając taką, a nie inną konstytucję, armia powinna być spokojna o swoje wpływy. Wydaje się jednak, że zeszłoroczny sukces NLD nie tylko zaskoczył, ale i zaniepokoił wojskowych. Rosnące poparcie dla Narodowej Ligi na rzecz Demokracji oraz dla cywilnego rządu okazało się sygnałem alarmowym dla wojskowych, którzy mimo wszystko wciąż obawiali się ograniczenia wpływów politycznych, ale i gospodarczych armii.
Obawy te skłoniły przedstawicieli Tatmadaw do otwartego kwestionowania rzetelności i przejrzystości listopadowych wyborów. Bezpośrednio po wyborach wojskowi zaczęli zgłaszać zastrzeżenia co do przebiegu procesu wyborczego. Kwestionowali między innymi fakt, iż część społeczności plemiennych z obszarów birmańskiego pogranicza została pominięta na listach wyborczych. Twierdzili, że na listach wyborczych dwukrotnie pojawiały się te same nazwiska, oskarżali władze cywilne o niewzięcie pod uwagę możliwości przeniesienia wyborów na późniejszy termin z powodu zagrożeń wynikających z pandemii covid-19. Żądali od komisji wyborczej rozpatrzenia wszystkich zastrzeżeń oraz potencjalnych naruszeń procesu wyborczego, których liczbę oszacowali na… 10 milionów przypadków. Od kilku tygodni grozili, że niewzięcie pod uwagę wszystkich zgłoszonych przez nich zastrzeżeń i protestów wyborczych zmusi armię do przejścia od słów do działań.
Pucz, którego sceną stała się Birma/Mjanma 1 lutego jest realizacją sygnałów wysyłanych przez armię wcześniej. Datę wybrano nieprzypadkowo – kilka dni wcześniej podlegająca władzom cywilnym komisja wyborcza odrzuciła powyborcze protesty i zastrzeżenia armii, a 1 lutego miał się zebrać w Naypyidaw nowo wybrany parlament birmański. Do stolicy zjechali się nowo wybrani deputowani oraz politycy NLD. Przeprowadzenie przez wojsko aresztowań i zatrzymań było w tej sytuacji proste. Jednocześnie, niedopuszczenie do ukonstytuowania się parlamentu złożonego w większości ze zwolenników Narodowej Ligi na rzecz Demokracji pozwoliło wojskowym podjąć próbę przejęcia kontroli nad państwem. Deklarują oni, że stan wyjątkowy został wprowadzony na rok, a po jego zakończeniu przeprowadzone zostaną wybory.
Historia Birmy pokazuje jednak, że przejęcie władzy przez wojsko nigdy nie kończyło się szybko. Przeprowadzane pod kontrolą armii wybory nigdy nie były ani wolne, ani uczciwe, ani przejrzyste. Poza tym, nawet w okresie krótkich rządów cywilnych armia miała w Birmie/Mjanmie ogromne wpływy – w gestii wojska znajdowały się ministerstwa obrony, spraw wewnętrznych oraz obszarów przygranicznych. Wojskowi mieli także zagwarantowane stanowisko wiceprezydenta kraju, którym jest Myint Swe, generał w stanie spoczynku. To właśnie on podpisał dekret o wprowadzeniu stanu wyjątkowego i przekazaniu władzy głównodowodzącemu armii, generałowi Min Aung Hlaingowi. Wcześniej legalny prezydent Birmy Win Myint został aresztowany, podobnie jak i inni politycy związani z NLD.
W chwili, gdy piszę ten komentarz, trudno przewidzieć, jak na przejęcie władzy przez wojsko zareaguje birmańskie społeczeństwo. Aung San Suu Kyi nadal jest postacią ogromnie popularną w Birmie/Mjanmie. Nawet krytyka społeczności międzynarodowej nie umniejszyła jej poparcia. Laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla krytykowano bowiem za brak reakcji na ludobójcze działania armii birmańskiej w stanie Rakhine/Arakan i pacyfikacje ludności Rohindża w tym regionie kraju w okresie, w którym premier sprawowała władzę. Brak zdecydowanego potępienia działań wojska wobec Rohindżów zniszczył w społeczności międzynarodowej wizerunek Aung San Suu Kyi jako niezłomnej obrończyni praw człowieka oraz ikony birmańskiej drogi ku demokracji. W większościowej w Birmie społeczności Bamarów, w dużym stopniu niechętnej wobec mniejszości muzułmańskiej – którą są również Rohindżowie – postawa Lady Suu Kyi nie spotkała się jednak z krytyką i jej popularność na scenie krajowej jest nadal ogromna. Dlatego można się spodziewać protestów w obronie jej wolności. Znając jednak brutalność birmańskiej armii, można przewidywać, że wszelkie prodemokratyczne wystąpienia będą bezwzględnie tłumione.
Jeśli zaś chodzi o kontekst międzynarodowy – nie jest żadnym odkryciem, że demokracje zachodnie zgodnie potępiają birmański zamach stanu, nawołują do uwolnienia cywilnych władz, żądają uszanowania wyników zeszłorocznych wyborów. Tyle tylko, że nie bardzo wiadomo, czy w ślad za głosami oburzenia i wołania o przywrócenie w Birmie w miarę demokratycznego porządku pójdą działania bardziej zdecydowane – choćby te o charakterze jakichkolwiek sankcji politycznych i gospodarczych.
Problem z sankcjami jest jednak taki, że sąsiedzi Birmy/Mjanmy mniej lub bardziej otwarcie deklarują, że co prawda zamach stanu z zasady nie jest niczym dobrym, ale w gruncie rzeczy jest to wewnętrzna sprawa tego kraju. Władze Indii wydały na przykład oświadczenie, w którym nie popierają puczu, ale też i w żaden zdecydowany sposób nie potępiają działań birmańskich wojskowych. Taka postawa sprawia, że birmańscy wojskowi nie muszą się obawiać izolacji politycznej i gospodarczej ze strony takich partnerów jak Chiny, Tajlandia, Kambodża lub Laos, a nawet ze strony Indii. Presja międzynarodowa ze strony najbliższych sąsiadów nie będzie więc zbyt silna i nazbyt dokuczliwa dla samozwańczych władz wojskowych.
Czy w ten sposób rozbija się na naszych oczach birmański sen o demokracji? Ciągle jeszcze za wcześnie na jednoznaczną prognozę.