Ruben (rewelacyjny Riz Ahmed) jest perkusistą w dwuosobowym zespole rockowym o nazwie Blackgammon grającym na poły punkową, na poły eksperymentalną muzykę „metalową” – ostrą, hałaśliwą, inwazyjną. Drugą – choć właściwie pierwszą – osobą w zespole jest Lou (Olivia Cooke), wokalistka i gitarzystka, a prywatnie dziewczyna Rubena. Oboje podróżują po Stanach srebrzystym kamperem, służącym im zarówno za dom, jak i studio, jeżdżąc od miasta do miasta i dając koncerty dla nielicznych, ale oddanych fanów.
Lou i Ruben lubią to swoje życie w drodze i wydają się ludźmi generalnie szczęśliwymi, choć oboje przeszłość mieli raczej niełatwą. Ruben ćpał, uzależnił się od heroiny i jest czysty raptem od czterech lat, tj. od momentu, gdy związał się z Lou – Lou z kolei nosi na przedramionach wyraźne blizny po samookaleczeniach. Teraz jednak ich prywatne demony trzymane są pod kontrolą i wszystko wydaje się układać jak najlepiej.
Nagła cisza
I nagle, pewnego dnia Ruben traci słuch (proszę tego nie traktować jako spoilera – następuje to bardzo szybko, niemal na początku filmu, skądinąd znacznie szybciej, niż zalecają to podręczniki scenariuszopisarstwa). Film nie wyjaśnia przyczyn tego zagadkowego ogłuchnięcia. Być może jest to efekt codziennego grania bardzo głośnej muzyki (choć wówczas utrata słuchu zapewne następowałaby stopniowo, a nie tak raptownie, z minuty na minutę), być może ma to jakiś związek z jego nałogiem, może też wynikać z innych przyczyn. Nie ma to zresztą aż takiego znaczenia.
Ruben, jak nietrudno się domyślić, jest tym załamany – dla każdego byłaby to tragedia, dla niego, jako muzyka, jest to tragedia podwójna. Ale lekarz, do którego się zgłasza, zostawia mu cień nadziei. Możliwa jest operacja, która pozwoli mu odzyskać słuch, tyle że bardzo kosztowna – trzeba by zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Dla Lou i Rubena, grających muzykę raczej niszową, jest to kwota nieosiągalna.
Ewolucja, jaką przechodzi Ruben, zwieńczona znakomitą sceną finałową, przypomina nieco proces żałoby. Utrata słuchu ma być czymś podobnym do śmierci bliskiej osoby: czymś nieodwracalnym, strasznym, katastrofalnym, ale z czym w końcu trzeba się pogodzić i zacząć dalej żyć. A przynajmniej próbować. | Paweł Mossakowski
W tym momencie fabuła skręca jakby w bok, obierając kierunek niezgodny z oczekiwaniami widza. Gdyby bowiem „Dźwięk metalu” miał je zaspakajać, trzymałby się utartych schematów fabularnych – albo gdyby powstał, powiedzmy, dziesięć czy dwadzieścia lat temu – byłby historią walki o odzyskanie utraconego słuchu. Fabuła koncentrowałaby się na zbieraniu pieniędzy na operację: może Lou i Ruben wyprzedaliby cały swój dobytek, może zorganizowaliby zrzutkę w środowisku muzyków albo odbyłby się charytatywny koncert, z którego zyski przeznaczone byłyby na zabieg. Albo, przezwyciężając urazy, zwróciliby się o pożyczkę do niewidzianej od lat rodziny. Jakkolwiek by nie było, w centrum wydarzeń pozostawałoby szukanie funduszy oraz operacja i jej nie do końca przewidywalne skutki.
Debiutujący reżyser (i współscenarzysta) filmu Darius Marder zdecydował się na rozwiązanie inne, które, podejrzewam, wielu widzom może wydawać się dziwne, a w każdym razie przedwczesne. Ale to ono przesądza o oryginalności filmu i jego niecodzienności. I jest zgodne ze współczesnym postrzeganiem problemu niepełnosprawności.
Zdrada i żałoba
Otóż kwestia ewentualnej operacji chwilowo zostaje odsunięta na dalszy plan i Lou, biorąc sprawę w swoje ręce, umieszcza Rubena w ośrodku dla osób niesłyszących i mających problemy z uzależnieniem. Głównym motywem jest jej obawa przed powrotem Rubena do nałogu. Ale nie tylko: Lou czuje też intuicyjnie, że coś się nieodwołanie skończyło i że Ruben musi zacząć się oswajać z nową sytuacją.
Ośrodek prowadzi twardą ręką Joe (Paul Raci), alkoholik, weteran z Wietnamu, który stracił słuch wskutek wybuchu bomby. I to właśnie on jest głównym obok Rubena bohaterem „Dźwięku metalu” – ważniejszym nawet od Lou, choć „Dźwięk metalu” jest też przecież filmem miłosnym. Ale istotą każdego filmu jest konflikt, a podstawowy konflikt „Dźwięku metalu” rozgrywa się między Joe a Rubenem, szefem ośrodka a jego pensjonariuszem. Dotyczy on kwestii: co to właściwie znaczy „być niesłyszącym” i jak należy to upośledzenie traktować. Dla Joe nie jest to upośledzenie, tylko po prostu odmienna od „normalnej” forma egzystencji. Nie gorsza, tylko inna. A nawet pod pewnymi względami lepsza, gdyż stwarzająca niedostępne dla osób „normalnych” możliwości odbioru rzeczywistości.
W jednej z charakterystycznych scen Ruben, chcąc się wykazać, reperuje uszkodzoną rynnę, zaś Joe zamiast go pochwalić, robi mu awanturę. Dziwna reakcja staje się w pełni zrozumiała, dopiero gdy przyjmiemy punkt widzenia Joe’ego: nic nie należy naprawiać, trzeba akceptować.
Niekiedy odtwarza się tu okaleczoną percepcję słuchową Rubena: docierające dźwięki są przytłumione, zniekształcone, dudniące – trochę tak, jakby zanurzył głowę pod wodę. A niekiedy dźwięk jest czysty i klarowny: słyszymy to, czego Ruben słyszeć nie może, przypominając nam, co utracił. | Paweł Mossakowski
Joe formułuje to wprost, pisząc na tablicy zadanie dla Rubena: NAUCZ SIĘ BYCIA GŁUCHYM. Ale Ruben jest uczniem opornym: dla niego upośledzenie pozostaje upośledzeniem, czymś, co za wszelką cenę należy usunąć. Swój pobyt w ośrodku traktuje tymczasowo. Niby robi postępy w nauce języka migowego, niby jakoś tam integruje się ze społecznością niesłyszących, ale jedną noga pozostaje wciąż poza nią. Nadal myśli o operacji jak o zbawieniu: dzięki niej wróci na trasę, połączy się ponownie z Lou itd. Zaś dla Joe interwencja medyczna jest czymś absolutnie niedopuszczalnym, zakazanym – jest nieomal zdradą (nieco podobny wątek pojawił się w jednym z odcinków serialu medycznego „New Amsterdam”).
Nietrudno zauważyć, z którą z tych dwóch perspektyw identyfikuje się reżyser filmu i komu w tym niewypowiedzianym sporze przyznaje rację (co może być zresztą przyczyną oporu, z jakim niektórzy widzowie przyjmują film – dla nich postawa Joe jest zbyt sztywna i doktrynerska). I zapewne dlatego ewolucja, jaką przechodzi Ruben, zwieńczona znakomitą sceną finałową, przypomina nieco proces żałoby. Utrata słuchu ma być czymś podobnym do śmierci bliskiej osoby: czymś nieodwracalnym, strasznym, katastrofalnym, ale z czym w końcu trzeba się pogodzić i zacząć dalej żyć. A przynajmniej próbować.
Dźwięk utracony
„Dźwięk metalu” nie jest filmem łatwym; może on wzbudzać kontrowersje, a nawet niechęć – po części dlatego, że idee, które wyraża, są nowe, nieoczywiste, nieintuicyjne i, powiedzmy sobie szczerze, dyskusyjne. (Odrzucić dobrodziejstwa współczesnej medycyny? Dlaczego?) Ale jest szczerą i osobistą wypowiedzią reżysera, dla którego temat nie jest przypadkowy i obojętny. Już 10 lat temu planował podobny projekt, który ostatecznie nie doszedł do skutku (dokudrama „Metalhead”; pomysłodawcą był jego przyjaciel Derek M. Cianfrance). Wśród pozostałych twórców filmu są też inne osoby, dla których kwestia głuchoty ma wymiar osobisty. Grający Joe’ego Paul Raci (de domo Racibożyński) jest synem niesłyszących rodziców, popularyzatorem języka migowego i aktywistą społecznym – być może dlatego jego rola wypada tak naturalnie, jakby niczego nie musiał grać. Większość wykonawców stanowią osoby niesłyszące, dzięki czemu – oraz pracy kamery – część filmu rozgrywająca się w ośrodku sprawia wrażenie dokumentu. „Dźwięk metalu” ma też inne atuty, o których nie sposób nie wspomnieć. Pierwszym jest fantastyczne operowanie dźwiękiem (film otrzymał w tej kategorii najzupełniej zasłużonego Oscara). Niekiedy odtwarza się tu okaleczoną percepcję słuchową Rubena: docierające dźwięki są przytłumione, zniekształcone, dudniące – trochę tak, jakby zanurzył głowę pod wodę. A niekiedy dźwięk jest czysty i klarowny: słyszymy to, czego Ruben słyszeć nie może, przypominając nam, co utracił. Naprzemienność tych dwóch perspektyw oraz ich wzajemna gra dają w sumie efekt przejmujący (ponieważ film dostępny jest obecnie wyłącznie na platformach streamingowych, dobrze byłoby oglądać go ze słuchawkami na uszach).
Drugim atutem jest gra Riza Ahmeda. Wygląda on tutaj jak stereotypowy „zbuntowany rockman” – z ciałem pokrytym amatorskimi tatuażami oraz tlenionymi włosami – ale gra na przekór i temu stereotypowi, i dramatycznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Emocjonalny i ekspresyjny styl gry byłby w niej skądinąd usprawiedliwiony, ale Ahmed nie ułatwia sobie zadania: gra niezwykle powściągliwie, jest dyskretny i wyciszony. Wszystkie, niekiedy sprzeczne ze sobą emocje są w jego oczach. I to wystarcza.
Film:
„Dźwięk metalu” [Sound of metal], reż. Darius Marder, USA–Belgia 2019.