Osobiste historie ocalałych dzieci stanowią istotną część Zagłady, która nie skończyła się dla nich w 1945 roku – podkreśla Joanna Beata Michlic we wstępie do swojej książki „Piętno Zagłady” [Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2020]. „Rany – zarówno fizyczne, jak i psychiczne – nie zabliźniły się po 1945 roku ani szybko, ani całkowicie [i] będą kształtować ich tożsamość oraz pamięć, nawet jeśli oni sami wieść będą udane życie zawodowe i rodzinne”. Autorka zbadała kolekcje powojennych relacji tych dzieci, między innymi w nowojorskim archiwum YIVO, gdzie – ku swemu zdziwieniu – znalazła je wciąż nieskatalogowane w kartonowych pudłach. Badaczka postuluje włączenie doświadczeń dzieci „w główny nurt publicznej dyskusji o kondycji ludzkiej w poludobójczym świecie”, gdyż „ich mówione i pisemne relacje są najważniejszymi i najcenniejszymi nośnikami pamięci o drugiej wojnie światowej i Zagładzie” oraz o tym, jak wschodnioeuropejskie „społeczności sąsiedzkiego współistnienia przemieniły się w społeczności ludobójcze” [s. 102].

Pod powierzchnią i na powierzchni

Dzieci, obok chorych i starych, jako pierwsze wywożono na śmierć. Centralny Komitet Żydów w Polsce (CKŻP) zarejestrował latem 1945 roku zaledwie pięć tysięcy ocalałych dzieci (we Francji ocalało dwa razy więcej). Po roku wróciło do Polski około trzydziestu tysięcy dzieci ocalałych w Związku Sowieckim. Według francuskich obliczeń (OSE) w całej Europie ocalało 175 tysięcy żydowskich dzieci poniżej szesnastego roku życia. Doktor Michlic wskazuje cztery kategorie ratowników: a) altruistycznych przyjaciół, znajomych, b) altruistycznych nieznajomych działających z pobudek moralnych i patriotycznej nienawiści do okupanta, c) ratujących za niezbędną rekompensatą kosztów, d) ratujących dla zysku.

W książce autorka przytacza relacje dzieci, które przetrwały „pod powierzchnią”, czyli w kryjówkach, lub „na powierzchni”, czyli na aryjskich papierach. Dzieci „pod powierzchnią” były uzależnione od dobrej lub złej woli ludzi, którzy pozwalali zostać, wyganiali, porzucali lub wydawali. Bywały traktowane jak tania siła robocza, dla posłuszeństwa straszone donosem: „wyzywała mnie, biła […] chciałam od niej odejść, lecz ona mi nie dała, grożąc, że wyda mnie Niemcom”; „żyłyśmy w ciągłym strachu, bo nas straszyła, że nas wyrzuci”. Często decydującym czynnikiem była presja sąsiadów: „boją się sąsiadów, żeby ich nie wydali”. Oraz własnej rodziny: „musiałam od moich opiekunów odejść, bo ich syn groził policją”. Często chodziło tylko o zysk: „jak tylko nas ograbili, wyrzucili nas”; „mamusia miała jeszcze takie świnki, to jest złoto, i płaciła każdego miesiąca tej kobiecie [ale] jeść dawała nam mało, zawsze takie buraki, jak dla krowy i kartofle w łupinach”. Za mojego półtorarocznego brata pobrano zapłatę z góry, po czym wydano go Niemcom (patrz film dokumentalny „Miejsce urodzenia”). Mojej matce nigdy tego nie powiedziano, mnie dopiero w czasie filmowania, ale ojciec na pewno o tym wiedział i między innymi dlatego zginął.

Dobrzy i szmalcownicy

W książce nie brak jednak zeznań na rzecz dobra: „była dla mnie dobra jak matka”; „była bardzo dobra dla mnie, choć wiedziała, że jestem Żyd”; „opiekowali się nami jak własnymi dziećmi”; „sąsiedzi wiedzieli, że jesteśmy Żydami, ale byli dobrzy i nie zdradzili nas”; „za swą nieustanną pomoc i oddanie dzieciom nie chciała przyjąć żadnej zapłaty”; „zajęła się nami trzema jak własnymi dziećmi”; wyrobiła mi metrykę chrztu i zameldowanie […] dała na to wszystko pieniądze, sprzedając wszystkie swoje rzeczy, tak że nie miała się w co ubrać”; „jak się dowiedział, że jestem Żydem, to też dla mnie był dobry. […] ludzie buntowali, żeby mnie wygnał, [ale] on powiedział, że nie ma sumienia mnie wygnać”; „ten ksiądz, który mnie chrzcił, był bardzo dobry i oddał mnie do zakładu”; „przenosili się z dzieckiem w okolicę, w której nikt ich nie znał”; „tu na stacji złapał mnie Niemiec. […] Na szczęście miałem dwóch znajomych Polaków, którzy ręczyli za mnie, że nie jestem Żydem”. Ważne było każde wsparcie psychiczne: „Moją jedyną przyjemnością były odwiedziny Antka i Wacka, którzy wspinali się do mnie na strych i […] opowiadaliśmy sobie różne rzeczy” [s. 81]. „Bali się wpuścić mnie do domu, ale dali mi kilkaset złotych. Za te pieniądze kupiłem papierosy od handlarzy na ulicy i zacząłem handlować papierosami”.

A oto starcie dobra i zła. Bojąc się zbiorowej odpowiedzialności, mieszkańcy wsi uradzili, „aby dzieci zaprowadzić do stodoły i tam we śnie główki siekierą odrąbać”. „Wsadziłam dzieci na wóz i powiedziałam wszystkim, że wywiozę je poza wieś, by je utopić […] i gdy nadeszła noc, wróciłam z dziećmi z powrotem i umieściłam na strychu u sąsiadki” – opowiada niania, która je uratowała i została na zawsze ich matką, a nawet babcią ich dzieci [s. 162 i 205]. „Niskie przyzwolenie społeczne na ratowanie Żydów” i wręcz stygmatyzacja ratowników „jako działających na szkodę Polski” [s. 109] – sprzyjały szmalcownikom. A była to „aktywna, dobrze zorganizowana i bardzo niebezpieczna część społeczeństwa”. Działali „w kolektywach lub indywidualnie, zarówno w miastach, jak i na wsi”. Wymuszali okup od rozpoznanych Żydów i od ich ratowników lub brali od Niemców nagrodę za wydanie [s. 161].

Stracone dzieciństwo

„Pod powierzchnią”, czyli w kryjówkach, traciło się dzieciństwo: „od 23 czerwca 1943 nie widziałem światła dziennego do 10 listopada 1944. Ciągle siedzieć bez ruchu i powietrza”; „zamknięci byliśmy w komórce […] brudni, głodni, od czasu do czasu dostawaliśmy nawet porządne baty”. A „na powierzchni”, czyli na aryjskich papierach, traciło się tożsamość: królowały tam udawanie, naśladowanie cudzej tradycji i kultury, dezorientacja i ambiwalencja. Dziewczynka urodzona w 1932 roku – były to przeważnie dzieci z lat 30., moje pokolenie – opowiada o przemocy fizycznej i psychicznej ze strony gospodyni, ale jest jej wdzięczna, że jej nie wyrzuciła i po latach poprze wniosek o przyznanie jej i jej mężowi tytułu Sprawiedliwych (okazuje się, że nie wszystkie medale są takie same).

„Na powierzchni” płaciło się wysoką cenę psychiczną: „Gospodyni powiedziała, że gdybym był Żyd, to by mnie na miejscu dała zabić”. Cenę tę płaciła również moja młoda matka, gdy w długie zimowe wieczory musiała słuchać opowieści o tym, co robiono z Żydami w okolicy, a były to okolice Radziłowa, Wąsosza i Jedwabnego. „Na powierzchni” byliśmy aktorami w codziennej „grze o życie”, „teatrze śmierci”, gdzie widzowie byli podejrzliwi i „bacznie przyglądali się każdemu nowemu dziecku”. „Pokaż jaja” – wołali nasi rówieśnicy w przekonaniu, że obrzezanie polega na kastracji. Życie dziecka-aktora zależało od wieku, stanu świadomości. Oto przykład. „Obie dziewczynki wyprowadzono z getta w tym samym okresie […]. Obie przechowywano około trzech miesięcy – za wynagrodzeniem – i obu pozbyto się w podobny sposób. Przeżyła tylko młodsza, urodzona pod koniec 1939 roku, która mniej wiedziała. Nie wiedziała nawet, że jest Żydówką (nawet u nas po wojnie twierdziła, że nie jest), więc policja, nie mając dowodów, oddała ją do zakładu. Starsza dziewczynka za dużo wiedziała jak na swoje pięć lat, chciała to komuś opowiedzieć, była «gadatliwa» i przypuszczalnie powiedziała policjantom, że była w getcie”. To z mojego „Ciągu dalszego”.

Ja „na powierzchni” od niespełna siódmego do ósmego roku życia dobrze wiedziałem, kim jestem i czego nie wolno mówić [patrz „Żydowska wojna”]. Z drugiej strony byłem za mały, żeby naprawdę się bać, dlatego gra w tym teatrze mi przychodziła bez trudu. Zwłaszcza że występowałem wraz z matką, moim czujnym reżyserem. Ileż trudniej musiało być dzieciom nieco starszym, a dużo bardziej świadomym i w dodatku bez ojca czy matki. Pomagały sobie wzajemnie i młodszym, uczyły jedne drugich zmawiać modlitwy, zachowywać się w kościele i u chłopów, odróżniać przyjaciół od wrogów. „Temat żydowskiej pomocy wzajemnej wyłonił się z badań nad żydowskim oporem niezbrojnym zwanym amida”, gdy po latach zaczęto wreszcie dostrzegać bohaterstwo w oporze cywilnym – pisze dr Michlic [s. 48]. „Ojciec mój był bojownikiem o kawałek chleba” – wynotował Korczak w getcie z pamiętnika jednego ze swych podopiecznych. Takim samym bojownikiem był mój ojciec.

Zaraz po wojnie

Piętna psychiczne ujawniały się zaraz po ocaleniu, gdy trzeba było zmierzyć się z nieodwracalną stratą rodziny, dzieciństwa, własnej społeczności, „lokalnej i narodowej ojczyzny” [s. 68]; „od nowa się nauczyć […] zaufania do dorosłych”, współżycia z innymi, miłości, czułości, nadrobić opóźnienie w nauce (w żydowskiej szkole, wszyscy w mojej klasie byli o rok, dwa, a nawet trzy lata starsi ode mnie). Oprócz sierocej nieufności w niektórych relacjach wyczuwa się gniew: „w jaki sposób ocalałam – to nie wasza sprawa”. Dzieci, które przeżyły samodzielnie, nie chciały być od nikogo zależne: „Nie wierzyłem ludziom. Dziś też nie wierzę. Wierzę samemu sobie. Własnym siłom”. Te „doświadczenia Zagłady były formatywne” [s. 54].

Z „ukrycia jawnego”, czyli „na powierzchni”, dzieci wyniosły „pogmatwane poczucie tożsamości, rozdwojoną jaźń, pękniętą osobowość”. Trudno było wrócić do tożsamości żydowskiej, „oduczyć się postrzegania żydowskości w negatywnym świetle”, pozbyć się antyżydowskich uprzedzeń. Nie chcieliśmy więcej należeć do społeczności, do której żywiono powszechną pogardę i nienawiść. Niektórzy z nas po wyzwoleniu zostawali jakiś czas „na aryjskich papierach” i w polskich szkołach nadal odgrywali przybraną tożsamość: „kiedy wyjedziemy do Palestyny, to będę mogła być Żydówką” (taki sposób myślenia był jednym ze źródeł syjonizmu). I mnie matka zapisała w Łodzi do polskiej szkoły, gdzie jako Henryk Krzyżanowski brałem udział w lekcjach religii do tego stopnia, że powierzono mi w przedstawieniu rolę „świętego Stasia”, którą zagrałem z takim powodzeniem, że dosłownie noszono mnie na rękach – a równocześnie byłem zapisany do kibucu Haszomer Hacair.

Podwójna tożsamość

Niektóre ocalone „na powierzchni” dzieci „pogodziły się ze swą złożoną podwójną tożsamością” dopiero w wieku dorosłym. Niektóre zachowywały więź z religią katolicką nawet jako dorośli, a nawet po wyjeździe na Zachód. Narratorka mojego autentycznego opowiadania „Umowa z Bogiem” w zbiorze „Drohobycz, Drohobycz” do końca życia wstępowała do kościoła pomodlić się i utrzymywała kontakt z zakonnicami, które ją uratowały i które kochała. Jaskrawymi przykładami przywiązania do religii, która uratowała im życie, są żydowscy księża w Polsce i w Izraelu, a najbardziej arcybiskup Paryża Jean-Marie Lustiger. Autorka książki wspomina o kobietach, które wyszły za katolików, nie wyjawiając im swojego pochodzenia. Ja znałem w Polsce Żyda, który ożenił się z katoliczką i oboje ukrywali jego prawdziwą tożsamość przed jej rodziną i własnymi dziećmi. Ujawniano się w latach 90., „gdy w warunkach rodzącej się liberalnej demokracji po raz pierwszy w historii polskich Żydów żydowskość i polskość zaczęto postrzegać jako zgodne, a nie w wykluczające się tożsamości społeczne”, lecz w powyżej wspomnianym przypadku nigdy do tego nie doszło.

Zaraz po wojnie zaczęło się poszukiwanie i „odzyskiwanie” dzieci powierzonych lub podrzuconych i dochodziło do rozdzierających scen. Bywało, że ludzie zaadoptowali i pokochali dziecko podrzucone albo wzięte z sierocińca, nie wiedząc, że jest żydowskie, a tu zgłasza się ktoś z rodziny i trzeba je oddać. Z drugiej strony dziecko ochrzczone i przywiązane do religii katolickiej nie chciało porzucić kochających je rodziców i iść do zapomnianego lub nieznajomego krewnego, na domiar złego „do Żydów”. Zdarzało się, że przybrani rodzice uciekali z dzieckiem i zmieniali adresy jak w czasie okupacji. Niektórzy zgłaszali się do żydowskich organizacji po wsparcie finansowe na potrzeby wychowywanego dziecka, lecz bywali i tacy, co żądali wygórowanej rekompensaty, właściwie okupu (jak w przypadku Gabrysi Bromberg, opisanym w moim „Memorbuchu”). Niektóre dzieci czuły przynależność do obu rodzin i pozostawały w bliskim kontakcie do końca życia. Tylko te, nad którymi się znęcano, chętnie szły „do Żydów”. Żydowskie domy dziecka pomagały przywrócić dzieciństwo: „Stałam się znów dzieckiem i mam swój dom”; i tożsamość, ukazując pozytywne aspekty żydowskiej przeszłości i kultury, lecz trudno było pomóc w rozterce: „Jest mi tu dobrze, ale chciałbym wracać do mamusi, bo ją kocham”. Do przybranej mamusi.

Niektóre dzieci za nic nie chciały się rozstać z przybranymi rodzicami, często jedynymi, jakich znały. Uciekały do nich z powrotem. Autorka przytacza przypadek, że dla dobra dziecka krewni zostawili je przybranej rodzinie. Wspomina także o „samotnych i bezdzietnych kobietach, które nigdy nie rozstały się z uratowanymi przez siebie dziećmi” i przy wsparciu żydowskich organizacji „wyjechały z nimi za granicę jako najbliższa rodzina”. Ale dochodziło do rozpraw sądowych. Czasem między żydowskimi stronami, gdy dwie różne rodziny zgłaszały się po to samo dziecko. Jak w przypadku mojego ojczyma Uszera Powązka, który odebrał od zakonnic dziewczynkę, wierząc, że jest jego, a później zgłosił się jej prawdziwy ojciec i udowodnił to w sądzie [patrz „Zwycięstwo”]. Uszera córką była tamta pięcioletnia, co za dużo wiedziała. W książce Joanny Michlic wkradło się tu parę nieścisłości: Uszer ożenił się z moją matką nie w 1948 roku, lecz w 1945, a mnie przyjęto do domu dziecka w Helenówku w 1946, kilka miesięcy przed moją niedoszłą przyrodnią siostrą, nie „później”. Możliwe, że moja matka i Uszer mieli z początku tylko ślub religijny i że – zgodnie z podaną w książce informacją – dopiero w 1948 roku wzięli ślub cywilny (który mógł im pomóc w sporze o dziecko).

Doktor Michlic, która jest historykiem „śledczym”, pisze również o dalszych losach uratowanych dzieci, udokumentowanych w postępowaniach sądowych oraz archiwach CKŻP i Yad Vashem. Do dziś zwracają się do niej krewni dzieci zaginionych w czasie Zagłady. Jej „Piętno Zagłady” jest innowacyjną fuzją pracy badawczej z popularną literaturą dla wszystkich. Czytałem ją z podziwem i przejęciem.

***

PS Omawiana tu edycja jest przekładem z angielskiego. Nie wiem, jak brzmiało w oryginale zdanie: „W roku 1948 ożenił się ponownie z niejaką panią Grynberg, która ocalała wraz z synem Henrykiem, mającym później zostać uznanym pisarzem” [s. 188]. Otóż matka wiadomej osoby nie jest „niejaka”. Chyba że wszystkich rodziców uznaje się za „niejakich”.

 

Książka:

Joanna Beata Michlic, „Piętno Zagłady”, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2020.

 

* Śródtytuły pochodzą od redakcji.