W ostatnich miesiącach uwagę obserwatorów zwróciły przede wszystkim dwie konwencje polityczne. W lutym Borys Budka oraz Rafał Trzaskowski wzięli udział w wydarzeniu Platformy Obywatelskiej, ogłaszając postulaty programowe, a także propozycję utworzenia „Koalicji 276”, czyli sojuszu partii opozycyjnych, który byłby zdolny do przełamania weta prezydenta Andrzeja Dudy. W maju liderzy Zjednoczonej Prawicy ogłosili ideę „Polskiego Ładu”, która rozgrzała część opozycji, prowokując przedstawicieli centrum do niemądrych politycznie komentarzy.
Teraz na konwencji programowej pod hasłem „Recepta dla Polski” zebrała się Lewica. Jeśli odwrócić na moment uwagę od samego programu, konwencja miała trzy główne cele polityczne. Po pierwsze, na scenie wystąpiły wyłącznie polityczki lewicowej koalicji – co miało przypuszczalnie pokazywać lepszy standard polityczny, przemawiać do kobiecej części elektoratu, która jest bardziej skłonna głosować na Lewicę. Celem było z pewnością też zabliźnienie ran po aferze medialnej z udziałem lidera SLD Włodzimierza Czarzastego oraz wicemarszałek Senatu Gabrieli Morawskiej-Staneckiej, która ujawniła, że szef SLD zagroził jej „odstrzeleniem”, jeśli będzie dalej „łazić po mediach”. Miało to zalety, ale miało też wady – trzymanie się parytetu byłoby rozwiązaniem bardziej uniwersalnym.
Po drugie, polityczki Lewicy wyraźnie podkreślały w czasie wydarzenia, że ich formacja, a w szczególności jej kobieca część, zajmuje się sprawami programowymi, a nie kłótniami partyjnymi – stąd merytoryczne przemówienia dotyczyły wybranych obszarów polityki państwa. Było to zagranie wymierzone w Platformę Obywatelską, której politycy ostro zaatakowali Lewicę po głosowaniu nad Funduszem Odbudowy, kiedy Lewica porozumiała się z PiS-em w sprawie warunków jego poparcia.
Po trzecie, wzmocnienie własnego przekazu poprzez format konwencji politycznej to próba dalszego pokazania niezależności od „liberałów” – to głoszenie własnego programu. W ostatnich latach już kilka razy obserwatorzy zastanawiali się nad tym, czy Lewica będzie zdolna do tego, aby skutecznie pójść własną drogą i przejąć stery na opozycji. Na przykład, w czasie debaty po exposé Mateusza Morawieckiego uwagę obserwatorów zwróciło bardzo dobre wystąpienia Adriana Zandberga, punktujące niedostatki władzy PiS-u z własnej perspektywy ideowej. Pojawiły się wówczas głosy, że być może – na tle niemrawej Platformy Obywatelskiej – Lewica jest zdolna do zastąpienia jej na pozycji głównej siły po stronie opozycyjnej.
Z kolejną sytuacją, kiedy pojawiły się oczekiwania w sprawie zwiększenia się potencjału politycznego Lewicy, mieliśmy do czynienia przy okazji protestów Strajku Kobiet, po zaostrzającym prawo aborcyjne orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. Lewica opowiadała się wówczas za liberalizacją prawa aborcyjnego, zarzucając Platformie Obywatelskiej, że jest w tej sprawie w obozie konserwatywnym razem z PiS-em. Jako że protesty miały duże poparcie społeczne, w szczególności wśród kobiet, sytuacja ta mogła sugerować, że Lewica poszerzy elektorat. Podobnie jak poprzednio, tak się jednak nie stało.
W okresie po przemówieniu Zandberga przekonywałem, że Platforma Obywatelska może dogorywać, a nowy przewodniczący raczej nie będzie bardziej skuteczny w roli lidera PO niż Grzegorz Schetyna, ale nie oznacza to, że Lewica będzie zdolna ją zastąpić w roli największego ugrupowania po stronie opozycji. Z dwóch powodów, które zachowują aktualność. Po pierwsze, Lewica osiągająca sukces musiałaby stać się partią mainstreamową, a mogłaby to zrobić, gdyby postanowiła być „lepszą, mądrzejszą Platformą”. Zamiast tego umieściła w nazwie słowo „lewica”, nadając formacji silną tożsamość ideową, która blokuje jej rozwój, w odróżnieniu od ruchu Hołowni. Po drugie, zmiana na lewicy musiałaby zajść wbrew ideowym intuicjom zaangażowanej części jej ideowego zaplecza, dla którego istotne jest podkreślanie różnic między „liberałami” a „lewicą” – i tym sensie ustawienie jako „nieliberalnej”, co jest kiepskim pomysłem. To powoduje, że łatwo formułować pola konfliktu, ale trudniej budować sojusze społeczne.
Wydaje się, że sytuacja Lewicy nie ulegnie zmianie również po ostatniej konwencji programowej. Polityczki – wśród nich Joanna Scheuring-Wielgus, Marcelina Zawisza, Karolina Pawliczak, Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, Magdalena Biejat, Anita Sowińska oraz Anna Maria Żukowska – wymieniły pięć filarów „Recepty dla Polski”, czyli: zdrowie, opieka, edukacja, klimat, praca. Wśród konkretnych propozycji znalazły się między innymi wzrost nakładów na opiekę zdrowotną do 7,2 procent PKB w 2024 roku, w pełni płatny urlop zdrowotny albo pensja minimalna 3500 złotych w budżetówce. Nie było mowy o źródłach finansowania programu ani podnoszeniu podatków. Lider Wiosny Robert Biedroń stwierdził wręcz w TVN24, że „nie będzie zgody Lewicy na podniesienie podatków”.
Tego rodzaju dysonans w kwestii przekazu nie wydaje się całkiem przypadkowy. Chociaż konwencja była programowa, program nie został opowiedziany w taki sposób, aby budził wyraźne i atrakcyjne wyobrażenie na temat tego, jaką Polskę proponuje wyborcom Lewica. Program nie został usytuowany w historii lewicowej koalicji, co nadawałoby mu większego ciężaru – nie było jasne, w jaki sposób przedstawione propozycje odnoszą się do tego, co Lewica ogłaszała w przeszłości. Zabrakło także syntetycznego pojęcia lub emocji w rodzaju PiS-owskiego „Polskiego Ładu”.
Zatem wciąż aktualna jest sytuacja, o której pisałem jesienią 2019 roku – Lewica stoi w miejscu, a Platforma idzie w dół. Zmieniło się to, że pojawiła się formacja Szymona Hołowni, która wykorzystuje słabości konkurencji, aby zdobywać poparcie. Problem opozycji polega na tym, że partia Hołowni to w praktyce enigma – i z łatwością można wyobrazić sobie sytuację, że po wyborach jej lider nie będzie w stanie zapanować nad klubem parlamentarnym. Hołownia będzie musiał dopiero przekonać nas, że do tego nie dopuści. Jest ciekawy, ale nieprzewidywalny – Platforma i Lewica są przewidywalne, ale nieciekawe.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Sheep purple / Flickr.com