Rodzime kino, oceniane po zakończonym właśnie FPFF, nierzadko nadal odwołuje się do przeszłości, jednak coraz częściej stara się też oddać głos niesłyszalnym i nie boi się kontrowersji. Wszystko to za sprawą zmiany pokoleniowej (rekordowa liczba debiutów lub drugich filmów w Konkursie Głównym). Młodzi nie idą na kompromisy, mówią o kwestiach, które ich rozpalają. Takie są „Wszystkie nasze strachy” w reżyserii Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta (Złote Lwy). Opowieść o Danielu Rycharskim (granym przez Dawida Ogrodnika), silnie wierzącym katoliku homoseksualiście tworzącym sztukę na wsi, to film o oswajaniu obcości. Nie ma tu dylematów, jest konkretna postawa, odrzucana przez większość lokalnej społeczności i przedstawicieli Kościoła. Siła filmu tkwi w scenariuszu napisanym przez samo życie. W znamiennej scenie, gdy Danielowi odpada naszywka na bluzie, babcia mówi: „eLGieBeT ci się odpruł” – kobiety nie interesuje symbol ideologii, ale miłość do wnuka. „Wszystkie nasze strachy” to kino dialogu próbujące połączyć pozornie sprzeczne tożsamości. Film potrzebny tu i teraz.
Ale nie tylko „Wszystkie nasze strachy” mówią o poczuciu samotności wśród tłumu. Aleksandra Terpińska w „Innych ludziach” (Najlepszy debiut) redefiniuje podejście do materii kina. Przy braniu na warsztat literatury Doroty Masłowskiej łatwo o potknięcia. Nie w tym przypadku. „Inni ludzie” to przykład wirtuozerii narracyjnej mierzącej się z brawurowym językiem w formie pulsującej rap opery. Pretendujący do bycia wykonawcą hip-hopu lokalny dresiarz Kamil (nagrodzony za rolę Jacek Belar) wdaje się w romans z zamożną kobietą. Sytuacja powoduję lawinę niepowodzeń rozgrywanych w pejzażu dzikiego miasta. Wyrafinowanym stylem, w którym pobrzmiewa echo kina Koterskiego, Terpińska dostarcza silnych emocji, opowiada o klasowości, frustracji, braku miłości. „Inni ludzie” to jeden z najoryginalniejszych polskich filmów ostatnich lat.
Interesującym, współczesnym filmem jest też „Moje wspaniałe życie” Łukasza Grzegorzka (nagrodzony za reżyserię). Dostajemy opowieść o Joannie (charyzmatyczna Agata Buzek), nazywanej przez innych „Jo”, lektorce języka angielskiego w nyskim technikum. Kobieta przez lata tkwiła w rodzinnych konwenansach, do których nie pasuje. Posiłkując się tytułem książki Kundery, można by powiedzieć, że jej „życie jest gdzie indziej”. Grzegorzek w emancypacyjnej komedii obyczajowej tworzy szczery portret rodziny we wnętrzu, gdzie główna bohaterka wykonuje swoje społeczne role, ale nie czuje się z nimi dobrze. „Moje wspaniałe życie” łączy lekką narrację pełną subtelnego dowcipu i nostalgii, z czułą obserwacją małomiasteczkowej rzeczywistości.
Jeśli chodzi o wspomnianą na początku miłość twórców do przeszłości, wśród filmów Konkursu Głównego znalazło się kilka tytułów odwołujących się do PRL-u i lat 90. Wystarczy wskazać „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego, „Hiacynta” Piotra Domalewskiego, „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza, „Powrót do Legolandu” Konrada Aksinowicza i „Prime time” Jakuba Piątka. Jedni trzymają się z dala od faktów historycznych, inni zaś bez przerwy wchodzą z nimi w dialog. Większość z tych filmów to kino gatunkowe, balansujące na granicy konwencji, opowieści sensacyjnych, kryminalnych i komediowych.
Jan P. Matuszyński w „Żeby nie było śladów” (Srebrne Lwy) opowiada o starciu jednostki z opresyjnym systemem. Odtwarza realia epoki, wnikliwie przygląda się sprawie Grzegorza Przemyka, skupia się na detalach, dobrze prowadzi wątki bohaterów. Realizacja jest imponująca, zabrakło jednak dramatyzmu narracyjnego znanego z reportażu Cezarego Łazarewicza. Historia Barbary Sadowskiej (matki Przemyka) i Jurka Popiela (kolegi Przemyka) ma w sobie zachowawczy dystans. Film Matuszyńskiego przypomina kino irańskiego reżysera Farhadiego („Rozstanie”) czy Francisa Forda Coppoli („Rozmowa”). W „Żeby nie było śladów” świetną kreację stworzył Tomasz Ziętek (Jurek Popiel). To zbuntowany chłopak z misją, który chce wziąć sprawy w swoje ręce.
Nie sposób pominąć bardzo dobrego „Hiacynta” Piotra Domalewskiego (nagrodzonego za scenariusz Marcina Ciastonia). Twórcy wzięli na warsztat kryminalną akcję „Hiacynt”, wymierzoną głównie w gejowską społeczność lat 80. Robert (Tomasz Ziętek), młody milicjant (przypominający Borewicza i Kapitana Żbika) ma złapać członków grupy przestępczej. „Hiacynt” w przeciwieństwie do „Żeby nie było śladów” bardziej skupia się na człowieku niż opresyjnym wobec niego systemie. Tożsamościowe rozterki wyalienowanego głównego bohatera walczącego samotnie z czającym się za każdym rogiem złem pozwalają zbudować przejmującą historię (wybitna scena przesłuchania). „Hiacynt” jest świetnie zrealizowanym kinem kryminalnym w konwencji noir. I co więcej, pomimo historycznego kostiumu jest to film rezonujący z naszą dzisiejszą rzeczywistością.
O sprawiedliwość społeczną walczy również bohater hybrydy gatunkowej, połączenia komedii i kina akcji, czyli „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” Mateusza Rakowicza. Szalona opowieść inspirowana postacią króla złodziei Zdzisława Najmrodzkiego odczarowuje szary mit PRL-u. To inteligentne kino rozrywkowe na najwyższym poziomie (podobnie jak nieobecni w Gdyni „Teściowie” Jakuba Michalczuka), którego do tej pory bardzo brakowało w naszej kinematografii.
Zaskakująco często w festiwalowych filmach obecne były klocki Lego jako element nostalgii za dzieciństwem reżyserek i reżyserów. Pojawiają się we wspomnianych „Innych ludziach”, a także w „Powrocie do Legolandu” Konrada Aksinowicza, intymnej historii o nastolatku mierzącym się z chorobą alkoholową ojca (jedna z najlepszych w karierze ról Macieja Stuhra). Nowy zestaw klocków Lego to marzenie chłopca, podobnie jak uratowanie taty przed upadkiem. Największym walorem filmu jest narracja, która z komedii coming of age przeradza się w ciężki dramat psychologiczny z domowym horrorem w tle.
Moje największe festiwalowe zaskoczenie to piękna „Sonata” Bartosza Blaschke (nagroda publiczności), opowieść oddająca głosu osobom z niepełnosprawnościami. Pierwowzorem bohatera jest Grzegorz Płonka cierpiący na problemy ze słuchem, a traktowany jako dziecko z niedorozwojem umysłowym. Kinem społecznym jest także słabsza „Lokatorka” Michała Otłowskiego – film inspirowany sprawą Jolanty Brzeskiej jest interwencyjny i zbyt publicystyczny.
W Gdyni pojawiły się filmy słabsze („Ciotka Hitlera” Michała Rogalskiego czy „Przejście” Doroty Lamparskiej), ale Konkurs Główny był wyrównany, co dobrze rokuje dla przyszłości polskiego kina. Na koniec muszę wspomnieć o moim odkryciu. To „Piosenki o miłości” Tomasza Habowskiego (najlepszy film w Konkursie Filmów Mikrobudżetowych). Subtelna, wielopłaszczyznowa opowieść o relacjach rodzinnych i związkowych, ambicjach pokolenia millenialsów, zranionych uczuciach. Film przypomina „Frances Ha” Noaha Baumbacha i francuską Nową Falę, wymyka się gatunkowym matrycom, będąc dramatem obyczajowym i psychologicznym z elementami musicalu. Kwintesencją filmu są słowa głównej bohaterki: „Ciągle chcesz brać, nic nie chcesz dać”. Tego dziś nie można powiedzieć o naszym kinie, które stara się intrygować gatunkowo i formalnie.