Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery

 

„Wesele” Wojtka Smarzowskiego jest reklamowane jako opowieść o miłości, ale trudno o mniej trafne podsumowanie filmu. Owszem, jest tu wątek, a właściwie wąteczek miłosny, ale jeśli już operować tak grubymi kategoriami, jest to raczej opowieść o nienawiści. O tym, jak się rodziła, jak potężniała – i jak się spełniła w bestialskim akcie wojennego pogromu. Ale i to będzie odsłonięciem tylko jednej strony tego wielowątkowego i wielotematycznego filmu.

Bardzo trudny dzień

Tytułowe wesele odbywa się w małym, prowincjonalnym miasteczku gdzieś nieopodal Łomży. Miejscowy biznesmen Ryszard Wilk (świetnie obsadzony i jak zawsze świetnie grający Robert Więckiewicz), właściciel zakładów mięsnych, wydaje za mąż córkę Kasię (Michalina Łabacz). Wybrankiem jej serca jest przystojny, ale tępy jak młotek Janek (Przemysław Przestrzelski), piłkarz lokalnego klubu i przyjaciel narodowców. Nie bardzo wierzę w tę miłość, ale nie ma tu ona wielkiego znaczenia.

Owszem, jest tu wątek, a właściwie wąteczek miłosny, ale jeśli już operować tak grubymi kategoriami, jest to raczej opowieść o nienawiści. O tym, jak się rodziła, jak potężniała – i jak się spełniła w bestialskim akcie wojennego pogromu. | Paweł Mossakowski

Ten bardzo dla Wilka ważny dzień okazuje się zarazem bardzo trudny – co rusz pojawia się jakiś nowy problem. Miał właśnie zawrzeć intratny kontrakt z Niemcami, ale potencjalni kontrahenci w ostatniej chwili wycofali się (ech, to niemieckie poszanowanie przepisów) i trzeba znaleźć sposób, aby nakłonić ich do podpisania umowy. Ktoś grozi mu, że ujawni w sieci, w jak okrutny sposób zabija się w jego ubojni świnie – i trzeba szantażystę zlokalizować. Pojawiają się wątpliwości co do jego porządnego, rdzennie polskiego pochodzenia – i trzeba je bezzwłocznie wyjaśnić. Marnie przedstawia się też stan jego małżeństwa z Elą (Agata Kulesza) i wygląda na to, że dojdzie tu do kolejnego przesilenia. Zamiast się więc radować, Wilk musi gasić kolejne pożary.

Na dodatek w domu zjawia się przedstawiciel ambasady Izraela, aby zawiadomić jego ojca Antoniego (zmarły podczas kręcenia zdjęć Ryszard Ronczewski) o przyznaniu mu medalu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata oraz przekazać mu pewien list („to nie jest dobry moment”, irytuje się Wilk). Ta okoliczność uruchamia w mocno zmąconej pamięci starszego pana ciąg wspomnień z przedwojnia i okresu okupacji. I te obszerne retrospekcje będą stanowić znaczną – i ważniejszą – część filmu. Przeszłość będzie przeplatać się tu ze współczesnością, mieszać z nią i nakładać, zaś przewodnikami po tych dwóch światach będą ojciec i syn.

Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

A to Polska właśnie

Film Smarzowskiego, podobnie jak sztuka Wyspiańskiego, chce być metaforą społeczeństwa, podsuniętym mu przed twarz lustrem. I nie trzeba być wielkim znawcą twórczości tego reżysera, by przewidzieć, że portret ten będzie mniej czy bardziej odrażający. Być może zresztą sytuacja prowincjonalnego wesela, gdzie leje się gorzała, wszyscy tańczą w rytm disco polo (pastiszowo potraktowanego przez zespół Arkadiusza Jakubika, Dr Misio) czy oddają się bezpretensjonalnym zabawom w rodzaju wyścigu z nadmuchanym kondomem sprzyja takiemu ujęciu. Tak czy inaczej Polska AD 2021, jaka wyłania się z „Wesela”, jest krajem prymitywów, ciemniaków i małych cwaniaczków, pazernych chciwusów, ludzi pozbawionych zasad i empatii, skłonnych do przemocy i bezwiednie okrutnych (nieprzypadkowo Wilk działa w branży mięsnej, a więc tej, której rację bytu stanowi zabijanie). Pełno jest w polskich głowach idiotycznych uprzedzeń i tandetnych mitologii, a polska historia, miast być budulcem tożsamości opartej na krytycznym rozrachunku, służy jedynie do nadmuchiwania narodowego ego. Panuje wrogość wobec „innego”, kto by nim nie był – Żyd, czarnoskóry czy „pedał”, chytra uniżoność wobec silniejszego (Niemiec) i pogarda wobec słabszego (Ukrainiec, Wietnamczyk). Oraz ogólna „świniowatość”: nic dziwnego, że panna młoda, choć mogłaby tutaj żyć w zafundowanym przez ojca luksusie, marzy tylko o emigracji.

Jest to obraz malowany wściekłością i wstrętem – te dwa uczucia wydają się kierować Smarzowskim i to one nadają jego filmowi energię i dynamikę. Wielu się oburzy i okrzyknie film „antypolskim” (a będą ku temu określeniu jeszcze inne, mocniejsze nawet powody, o których później), ale dla wielu taka wizja polskości – czy, jak to się obecnie mówi, polactwa – będzie bliska i głośno jej przyklasną.

Nie ma co ukrywać – w ostatnich latach bardzo się sobą rozczarowaliśmy. Nigdy skądinąd nie przepadaliśmy za sobą, teraz się po prostu nie znosimy: chociażby za to, że wybraliśmy (i nadal wybieramy) taką władzę – i za to, że jesteśmy wobec niej bezradni. Ślad tych złych uczuć najłatwiej znaleźć w internecie: gdy zaglądam nawet do „inteligenckich” portali, co chwila natrafiam na komentarze typu „ciemny naród”, „naród idiotów, który zasłużył na swój los” itp. Do ich autorów, i nie tylko do nich, ostry, choćby nawet przerysowany obraz Smarzowskiego trafi idealnie. Reżyser ten zawsze miał dobre ucho do nastrojów społecznych. Także i tym razem wstrzeliwuje się w nie bez pudła.

Film Smarzowskiego, podobnie jak sztuka Wyspiańskiego, chce być metaforą społeczeństwa, podsuniętym mu przed twarz lustrem. I nie trzeba być wielkim znawcą twórczości tego reżysera, by przewidzieć, że portret ten będzie mniej czy bardziej odrażający. | Paweł Mossakowski

Upiory przeszłości

Jak wspomniałem na początku, akcja „Wesela” rozgrywa się nie tylko współcześnie, ale, za sprawą retrospekcji Antoniego, także i w przeszłości. Antoni (w swojej młodzieńczej wersji grany przez Mateusza Więcławka), zahukane wiejskie pacholę, zakochuje się – z wzajemnością! – w urodziwej córce krawca, Lei (Agata Turkot). Jest to jednak miłość niemożliwa, skazana na niespełnienie: środowiska, z których się wywodzą, nie akceptują takich „krzyżowych” związków. Nie sprzyjają jej też czasy: wybucha wojna, zjawia się Armia Czerwona, po niej przychodzą Niemcy. Zachęceni przez nich mieszkańcy miasteczka urządzają pogrom, spędzają kilkuset Żydów do stodoły, podpalają.

Tak jest – zgadza się. „Wesele” jest, w kulminacyjnej scenie swojej części „historycznej”, rekonstrukcją mordu w Jedwabnem. A wcześniej – odtworzeniem atmosfery społecznej, w której mogło do tak bestialskiego aktu dojść. Szukaniem odpowiedzi na pytanie, jak niemożliwe stało się możliwe.

Smarzowski nie idealizuje ani nie sentymentalizuje przedwojennych relacji polsko-żydowskich po to, by później mocniej wybrzmiało „przyjaciel mordował przyjaciela”, a „sąsiad sąsiada”. O przyjaznym sąsiedztwie nie ma mowy, dwie społeczności żyją wprawdzie razem, ale osobno, niezbyt się sobą interesując. Odnoszą się do siebie z niechęcią, niekiedy pogardą („głupie goje”), a im bliżej wojny, tym więcej ze strony polskiej otwartej wrogości, podsycanej przez Kościół. Ziarno nienawiści pada więc na podatny grunt, a wybuch wojny uruchamia spiralę wydarzeń, której końcowym efektem jest potworny mord w podlaskim miasteczku.

Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Zostaje on tutaj zainscenizowany bardzo sugestywnie, realistycznie, naturalistycznie wręcz. I nie tylko on sam, ale też wydarzenia bezpośrednio go poprzedzające: spędzanie Żydów na ciasny rynek miasteczka, pastwienie się nad nimi, zaganianie ich przy pomocy drewnianych pał do stodoły, zawieranie drzwi… Są to sceny bardzo drastyczne, brutalne i okrutne, trudno niekiedy nie odwracać oczu od ekranu. Zaś te obejrzane wbrew obronnemu odruchowi zapadają w pamięć i trudno się z nich potem otrząsnąć. Wszystko to robione jest, posługując się tytułem filmu Wajdy, „bez znieczulenia”: oszczędzono nam tylko widoku płonących ciał. Choć zwęglonych zwłok – już nie.

Ktoś powie: to – w sensie informacyjnym – nic nowego, czytaliśmy przecież „Sąsiadów” Jana Tomasza Grossa. Tak, ale co innego czytać książkę, nawet tak działającą na wyobraźnię, a co innego oglądać film, z jego intensywnością obrazów i siłą emocji (nie wspominam już o różnicy zasięgu, bo to trochę inna kwestia). Ktoś inny zgłosi obiekcję, że „to zbyt brutalne”. Ale jakie właściwie miałoby być, jeśli już zdecydowano się sięgnąć do wydarzeń z Jedwabnego? Brutalność „Wesela”, a w każdym razie tych jego fragmentów, nie wynika z ekspresyjnego stylu reżysera, ale z samej natury przedstawianych wydarzeń, Smarzowski nic tu nie musiał od siebie dodawać. Inna sprawa, czy takie walnięcie na odlew przyniesie jakiś ozdrowieńczy wstrząs.

Brutalność „Wesela”, a w każdym razie tych jego fragmentów, nie wynika z ekspresyjnego stylu reżysera, ale z samej natury przedstawianych wydarzeń. Smarzowski nic tu nie musiał od siebie dodawać. Inna sprawa, czy takie walnięcie na odlew przyniesie jakiś ozdrowieńczy wstrząs. | Paweł Mossakowski

Rozrachunek historyczny

Swoim drugim „Weselem” reżyser wpisuje się w nurt kina historycznego rozrachunku, podnoszącego kwestię polskiej odpowiedzialności za udział w ludobójstwie. W ostatnich latach był to nurt całkiem bogaty: można do niego zaliczyć „Idę” Pawła Pawlikowskiego czy „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego, też odnoszące się do Jedwabnego, choć w sposób bardziej pośredni i zawoalowany. Tu Jedwabne jest w samym centrum, stanowi twardy rdzeń filmu.

Jest to więc film skierowany przeciwko niepamięci, przeciwko wypieraniu haniebnych wydarzeń z naszej historii, ich wymazywaniu czy relatywizowaniu. Zło jest złem, mówi reżyser, trzeba je nazwać po imieniu i dobrze zapamiętać. Inaczej nigdy się od ciężaru przeszłości nie uwolnimy, nie oczyścimy, nie usuniemy ropy z chorego organizmu. A taki bolesny zabieg jest niezbędny zwłaszcza teraz. I niestety właśnie teraz trudny do przeprowadzenia.

Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Dwie Polski

Ważność filmu Smarzowskiego nie sprowadza się do popularyzowania stwierdzeń Grossa, wykorzystania nośności kina do wprowadzenia ich w zbiorową świadomość. Zawiera się też w nim bardzo aktualne ostrzeżenie: Uwaga! Historia lubi zataczać koło!

Gdyż dwie Polski współwystępujące w filmie – ta brunatniejąca w latach trzydziestych i ta współczesna – są niepokojąco podobne do siebie. Dialogują ze sobą, rozmawiają i całkiem dobrze się dogadują. Stosunek do „innego” się od tamtych czasów zasadniczo nie zmienił, tyle że jest nim teraz raczej gej czy uchodźca. Święto Niepodległości obchodziło się pod antyuchodźczymi hasłami, pobito uczestników Parady Równości w nieodległym od miejsca akcji Białymstoku, mnożą się przypadki agresji na osoby LGBT, wprawdzie rozproszone, ale sumujące w całkiem pokaźną liczbę. Podejrzewam zresztą, że właśnie poczucie ciągłości, intuicja zasadniczej niezmienności „polskiej natury”, podsunęło reżyserowi pomysł ponownego użycia tego samego co niegdyś tytułu. Wszak tu się wszystko tak strasznie powtarza.

Wobec całej trafności tej intuicji trzeba też powiedzieć, że niektóre analogie są mocno naciągane, a inne – wykładane łopatologicznie. Tak jak w często przywoływanej przez recenzentów scenie, w której Smarzowski zderza ze sobą przedwojenne kazanie księdza o „zagrożeniu żydostwem” – i współczesne kazanie o niebezpieczeństwach „tęczowej zarazy”. Są niemal identyczne i tylko wskazany z ambony wróg się zmienił.

Jest to więc film skierowany przeciwko niepamięci, przeciwko wypieraniu haniebnych wydarzeń z naszej historii, ich wymazywaniu czy relatywizowaniu. Zło jest złem, mówi reżyser, trzeba je nazwać po imieniu i dobrze zapamiętać. | Paweł Mossakowski

Za dużo wątków

Przy całej swojej skrajności nie jest to „Wesele” szczególnie oryginalne. Panorama społeczna jest tu znacznie węższa niż u wspomnianego Wyspiańskiego: to raczej „polska ludowa”, gdzie pojawia się tylko jeden inteligent – prawnik z firmy Wilka (Andrzej Chyra), też naturalnie antysemita. Z dramatem sprzed ponad wieku łączy film również to, że jego akcja odbywa się w cieniu rzezi – tam krwawej rozprawy ze szlachtą Jakuba Szeli (urodzonego zresztą w Smarzowej), tu Jedwabnego. Sam pomysł wyjściowy bardzo zaś przypomina „Demona” zmarłego Marcina Wrony: tam też mamy prowincjonalne wesele, na którym zjawiają się żydowskie szkielety, jest wątek emigracyjny (tu do Dublina, tam do Londynu) itd. Jeden z wątków przywołuje „Cud purymowy” Izabelli Cywińskiej.

Nie robię z tego reżyserowi zarzutu, przypominam tylko antenatów. W ogóle niewiele tu miałbym Smarzowskiemu do zarzucenia. Nie razi mnie jego dosadność i brutalność, bo wydaje mi się adekwatna do podjętego tematu, zresztą znając jego twórczość, wiemy, że subtelności i niuansowania nie należy się po nim spodziewać. Jeśli coś mi przeszkadzało, to pewien nadmiar wątków. Na wstępie tego tekstu zasygnalizowałem obecność kilku z nich – a to wcale nie wszystkie!

Materiały prasowe dystrybutora Kino Świat

Jakie są tego skutki? Rozwleczenie końcówki filmu. Gdyż wątki te trzeba jakoś rozwiązać, jakoś spuentować, „domknąć film” – ale przypomina to tutaj pakowanie przeładowanej walizki. Co Smarzowski upchnie ją kolanem, to coś z boku wystaje; wciśnie to – z drugiej strony wyskakuje co innego. W efekcie najważniejsza część filmu – wszak koniec wieńczy dzieło – jest tu najsłabsza: przeciągnięta, z zanikającą energią i ulatniającym się ze sceny na scenę napięciem. Do pewnego stopnia było to nie do uniknięcia, gdyż po scenie podpalenia stodoły wszystko, co potem, wydaje się już wyblakłe i jakoś nieważne, ale namnożenie „finałów” jeszcze ten proces blaknięcia nasilił.

To jednak w sumie drobiazg. „Wesele” to mocny, odważny, świetnie zrealizowany film. Nie tylko ważny i potrzebny, co przyznają nawet jego krytycy, ale i bardzo dojrzały artystycznie. Choć niewątpliwie trudny – w wielu znaczeniach tego słowa.