Uwaga do czytelników: tekst zawiera spoilery

 

Kochany brzdąc

„Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi” [Ewangelia według św. Łukasza, 15,29]. Tę skargę kieruje do ojca, wedle przypowieści o synu marnotrawnym, syn posłuszny. W każdym z filmów serii bondowskiej ta skarga mogłaby być skierowana do „M” i dotyczyć komandora Jamesa Bonda. Nie została, no bo któż (do tej pory) miałby ją skierować? Komandor James Bond jest co prawda marnotrawny i krnąbrny, ale jedyny. Jego opiekun – nad-agent M, sam podopiecznym często zirytowany, nie miał więc od kogo usłyszeć słusznego utyskiwania. Całe zresztą przedszkole, którym M zarządzał, było od zawsze bobasem zachwycone. Kapryśny, lecz nad podziw bystry, potrafi rozbawić – jak to dziecko – swoją własną nieprzewidywalnością, a nie wyuczonym żartem. A dzielny jaki. A jaki pomysłowy. Wszędzie wlezie. Tam, gdzie żaden dorosły by się nie poważył. Że bywa męczący i że trzeba po nim sprzątać monstrualne nieraz bałagany? Bywa. Ale jak go nie kochać? Oczywiste jest, że kocha go rodzic M (urobiony po mankiety trudami samotnego wychowania), stryjaszek Q (obsypujący zabawkami, które Komandor albo pogubi albo popsuje) i cioteczka Moneypenny (która … no, wiadomo, po prostu rozpieszcza). Bardziej może dziwić, że afektem darzy go także samozwańczy dozorca Wszystkiego Co Wokół Przedszkola – Czarny Charakter. Mimo że da nieraz Komandorowi potężnego klapsa (za to mu płacą), to ma do niego feblik i w każdym z filmów choćby raz wymamrocze jego imię z niekontrolowanym zachwytem.

A najważniejsze że kocha go Widz. To jest majstersztyk. Kocha go Widz, którego nigdy by nie wpuszczono do Przedszkola (nawet na dzień otwarty) i który może ledwie marzyć o ubrankach i zabawkach, które są tam w obiegu. Widz, który gdyby nawet dostał tego Astona Martina, to i tak zapewne nie umiałby zabawić się czymś równie drapieżnym. Widz spędza przecież całe życie po przeciwnie stronie parkanu, ma zupełnie inną technikę jazdy, zadaje się z typami raczej w stylu Dozorcy (choć nie tak spektakularnymi), często jest zmieszany, a bardzo rzadko wstrząśnięty. A mimo to, jeśli pozwolić mu spojrzeć (mniej więcej raz na dwa lata) przez równo cięty żywopłot otaczający przedszkole – jest on nieodmiennie zachwycony samolubnym bachorem. Zapewne widz kocha Bonda za to, za co człowiek kocha cudze nawet dzieci – chociażby za to, że nie boją się śmierci i tym samym pozwalają nam samym bać się jej nieco mniej. Wiadomo – nie każdy Widz podziela to uczucie. Ale kocha ich wystarczająco wielu, by Przedszkole mogło się utrzymać i pozwolić na kolejne odsłony. Bo, proszę Państwo, Przedszkole M to placówka utrzymywana z datków publicznych. Tak zresztą być musi, bo Bond jest sierotą.

Zapewne widz kocha Bonda za to, za co człowiek kocha cudze nawet dzieci – chociażby za to, że nie boją się śmierci i tym samym pozwalają nam samym bać się jej nieco mniej. | Łukasz Kowalczyk

Rodzeństwo

Jasne, oczywiście są w przedszkolu inne rozrabiaki poza Komandorem. Inne podwójne zera. Ale swoją niedużą berettę pod znaczkiem 007 może wieszać tylko James.

I proszę, w najnowszej części cyklu („Nie czas umierać” w reżyserii Cary’ego Joji Fukunagi) po 59 latach, kierownictwo zabrało maluchowi znaczek, przekazując go komuś, kto mógłby się na Komandora poskarżyć.

Oznaczenie 007 otrzymała niejaka Nomi (Lashana Lynch). Jest to postać nieinfantylna, której absolutnie nic nie można zarzucić, a tym samym, rzecz jasna, nie sposób jej polubić. Dorosła, tą wysoce irytującą dorosłością prymuski.

Porzućmy już metaforykę przedszkolną, bo będzie teraz głównie o Kobietach Bonda, i ciągnąć z tym przedszkolem byłoby cośkolwiek niezręcznie. Figura Kobiety (zwanej w czasach minionych niesłusznie „Dziewczyną Bonda”) należy do czterech filarów, na których opiera się każdy z filmów cyklu. Pozostałe trzy filary były już wzmiankowane wyżej: Czarny Charakter, M i oczywiście Komandor.

Te cztery figury współzależą od siebie. W przeciwieństwie do pozostałej trójki, M nie gra w pierwszej linii, ale stanowi dla Komandora rodzicielskie, surowe i miłujące zaplecze, którego pozbawiony jest Czarny Charakter i który często właśnie z tego powodu przegrywa. Przecież właściwie we wszystkich pozycjach filmowego cyklu Czarny Charakter to samodzielny (i samotny) self-made man, będący sobie sterem i okrętem (Ernst Blofeld, Hugo Drax, Dr No, Auric Goldfinger, wreszcie pojawiający się po raz pierwszy w najnowszym obrazie – Lucyfer Safin), zaś Bond zawsze korzysta z korporacyjnych dobrodziejstw brytyjskiego wywiadu MI6.

Materiały prasowe 'Nie czas umierac’, fot. Forum Film Poland

Szachy

Nawet okazjonalny widz cyklu bondowskiego zdaje sobie sprawę, że mechanika scenariuszy jest w tych filmach nieodmienna. Szczegóły bywają oczywiście różne. Jeżeli ktoś jest ciekaw konkretnej rozpiski, to odsyłam do „Supermana w kulturze masowej” Umberto Eco, gdzie autor prowadzi drobiazgową analizę strukturalną poszczególnych książek Iana Fleminga, której, co do zasady, wypada przyklasnąć. Niemniej, te różnice szczegółów to tylko kombinatoryka, kwestia kolejności posunięć. Ważniejsze jest to, że podobnie jak w szachach, figury podlegają nieprzekraczalnym regułom. Komandor podobnie jak hetman może poruszyć się dowolnie daleko w oparciu o Improwizację i Niezłomność, ale (ku zachwytowi naszego wewnętrznego dziecka) wyłącznie w linii prostej. Kobieta, podobnie jak skoczek, zawsze pod koniec ruchu skręca, ale w przeciwieństwie do skoczka nie może niczego przeskoczyć. Musi mieć zawsze odblokowaną ścieżkę ruchu, którą to usługę świadczą jej naprzemiennie Komandor i Czarny Charakter. Gdy bowiem prześledzić losy dam, z którymi dane się było zetknąć Bondowi w poprzednich filmach cyklu, to zobaczymy, że wszystkie ich działania są dokonywanie pod wpływem albo Czarnego Charakteru albo Komandora. Nie ma właściwie mowy o ich istotnych samorzutnych posunięciach. Sam Czarny Charakter jest motorycznie giętki, lecz jest typem Figury Zaprogramowanej. To znaczy, zawsze trzyma się własnego planu, co jak wiadomo, nie tylko w szachach, jest przyczyną porażki.

Każda z tych czterech podstawowych figur wykonana jest z drewna. Innymi słowy – ich rysy są nieruchome. Figury reprezentują jakieś cechy, ale same nie ulegają zmianie pod ich wpływem. Upraszczając (i co też jest oczywistością dla szeregu literaturoznawców – bondologów) – nie są to „filmy psychologiczne”, w tym rozumieniu, że to charakter (stałe dyspozycje), a nie psychika (reakcje na impulsy) popychają akcję do przodu.

Nawet okazjonalny widz cyklu bondowskiego zdaje sobie sprawę, że mechanika scenariuszy jest w tych filmach nieodmienna. […] podobnie jak w szachach, figury podlegają nieprzekraczalnym regułom. | Łukasz Kowalczyk

Figurantki

Zbierając wszystko co wyżej – najważniejsze pytanie ostatniej odsłony bondowskiego cyklu zdaje się brzmieć: skoro Nomi odziedziczyła numer 007, to czy będzie w stanie gładko zająć miejsce Komandora na szachownicy?

Wygląda na to, że nic z tego. Dlaczego?

Z tego samego powodu, dla którego inna zagrywka zrealizowana w „Nie czas umierać” okazała się humbugiem. Wydawałoby się bowiem, że w tym filmie pozwolono Kobiecie (dla jasności – nie Nomi, lecz dalej tu opisywanej partnerce Bonda) być samodzielną. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda, jakby do tej rewolucji doszło. Obraz nie rozpoczyna się zwyczajową orężną grą wstępną pomiędzy Komandorem a Czarnym Charakterem (lub jego wysłannikiem), lecz długą retrospekcją poświęconą Madaleine Swann (Léa Seydoux). W retrospekcji Komandor nie występuje, a daje ona uzasadnienie dla psychologicznego (!) obrazu Madeleine. W poprzednim filmie cyklu („Spectre” w reżyserii Sama Mendesa) doktor Swann musiała konkurować o uwagę widza i Komandora z Lucią Sciarrą (Monica Bellucci) i pozostawała drugoplanową postacią o znamiennym dla cyklu statusie „protegowana/chroniona”. Była, jak i rzesza jej poprzedniczek, przeciągana niczym marynarz pod kilem, w te i z powrotem spod wpływu Czarnego Charakteru pod wpływ Komandora. Jej pole decyzyjne ograniczało się do tego, czy bardziej, czy mniej się przed tym bronić. Tutaj doktor Swann nie dość, że zostaje psychologicznie ukształtowana, to jeszcze ma wobec Komandora konkretne oczekiwania i pozostawia tegoż – przynajmniej przez czas jakiś – emocjonalnie bezbronnym. W tym ostatnim przypomina pierwszą i jedyną żonę Komandora, hrabinę Theresa „Tracy” di Vincenzo (Diana Rigg), którą przebrzydły Blofeld położył trupem w filmie „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” pięćdziesiąt trzy lata temu. Tak jak wtedy James popadł przez śmierć Tracy w zgorzknienie i cynizm, tak teraz popada poprzez separację z Madelaine w melancholię i ciągoty emerytalne.

Ale gdy spojrzeć na sprawę bardziej wnikliwie, to ani Nomi nie zostaje w tym filmie samodzielnym 007, ani Madeleine osobą od Komandora niezależną. Żadna z tych kobiet nie zabierze tej figurze jednego choćby pióra z pawiego ogona komiksowej umowności, którą James od półwiecza roztacza.

Wywrócenie bondowskich konwencji nie jest bowiem możliwe, skoro reżyser powielił wszystkie podstawowe dla filmu figury. Kobieta Bonda została podzielona na dwie figury (a nawet na trzy – z pewnością po projekcji filmu zorientują się Państwo, o które postaci mi idzie), które wzajemnie się wyręczają, by zapewnić Jamesowi – jako generyczna całość – pełne spektrum obsługi. Czarny Charakter został podzielony na dwa równorzędne, konkurujące ze sobą Czarne Charaktery, z których żaden nie jest dla Jamesa bezpośrednim zagrożeniem, ale z którymi obydwoma to James musi rozprawić się osobiście. A Nomi jako 007 nie jest zamiennikiem Komandora, a jedynie do niego dodatkiem.

Materiały prasowe 'Nie czas umierac’, fot. Forum Film Poland

Nomi w finale filmu zostaje odesłana przez pierwotnego 007 i brytyjskie niszczyciele do lekkozbrojnego babińca. Madeleine pozostanie pielęgnować wspomnienia po Komandorze (w tym jedno bardzo namacalne).

A sam Bond odchodzi ze sceny jak, nie przymierzając, Witkacy z piosenki Kaczmarskiego. Tknąć się nikomu nie dał i sam odebrał siebie światu. Nie nawiązał z nikim relacji ani inter vivos ani mortis causa.

Czy Nomi, która, jak się zdaje, będzie musiała w najbliższych latach dźwigać bondowskie cyfry na plecach, może się obawiać, że zostanie jej zatem przypisana rola nadmiernie przewidywalnie profesjonalnej – czyli nudnawej – siostry marnotrawnego syna z biblijnej przypowieści? Czy grozi jej to, że nie tylko M, ale i Widz kolejnych odsłon cyklu odpowie na jej (póki co – niewyrażoną) skargę o brak uwagi dobrze znanymi słowami: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy. A trzeba było weselić się i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”?

Żadna z kobiet nie zabierze tej figurze jednego choćby pióra z pawiego ogona komiksowej umowności, którą James od półwiecza roztacza. | Łukasz Kowalczyk

I tak, i nie.

Nie, bo rozkoszny berbeć, którym pozostawał przez ponad półwiecze Komandor, został przez Fukunagę ubity i nie wiem, jak miałby być wskrzeszony. Mówiąc wprost: zabito dziecko i nie pozwolono się narodzić dorosłemu (co skądinąd mam reżyserowi za złe).

Tak, bo Komandor zostawił nas z wrakiem Astona Martina, Nomi z ciężarem swojej legendy na barkach, a Madeleine z osobą, której będzie trzeba cały ten galimatias jakoś wyjaśnić. Obawiam się, że aktualne grono dzierżycieli tej spuścizny może sobie po prostu nie dać rady. Nie wiem jak Państwo, ale ja nie mam pojęcia, do czego dokładnie służą te oksydowane dźwigienki w samochodowym kokpicie. A obie Panie w ostatniej scenie też nie wyglądały, jakby wiedziały, jak się zabrać do rzeczy. Tym samym jedyną postacią, którą się w tym może odnaleźć, okaże się zapewne niezastąpiony James Bond – Komandor w Stanie Spoczynku.