„Dziady” Adama Mickiewicza przez całe dziesięciolecia należały do kanonu romantycznego dramatu „do czytania” – tekstu zatem niescenicznego, a w rzeczywistości rozbiorowej niemożliwego do wystawienia na deskach teatralnych z przyczyn politycznych. Niemniej, 31 października 1901 roku w krakowskim Teatrze Miejskim odbyła się wreszcie prapremiera „Dziadów” w inscenizacji oraz ze scenografią Stanisława Wyspiańskiego, a w toku XX wieku z utworem tym zmierzyli się Leon Schiller, Aleksander Bardini, Adam Hanuszkiewicz, Jerzy Grotowski, Krystyna Skuszanka, Kazimierz Dejmek, Konrad Swinarski, Maciej Prus, Jerzy Grzegorzewski, Tadeusz Konwicki i wielu innych. Z kolei 19 listopada 2021 roku, a zatem w 120. rocznicę pierwszego wystawienia, w miejscu prapremiery, które w międzyczasie przemianowane zostało na Teatr im. Juliusza Słowackiego, odbyło się wystawienie „Dziadów” Mai Kleczewskiej – wydarzenie głośne za sprawą małopolskiej kurator oświaty Barbary Nowak, która w oficjalnym piśmie „zdecydowanie odradza organizowanie przez szkoły wyjść dzieci i młodzieży na ten spektakl”. Dzieło Mickiewicza w interpretacji reżyserki miało stać się li tylko „swobodną emanacją poglądów środowiska, które pragnie kształtować spojrzenie społeczne na współczesną Polskę nie z troską, miłością należną Ojczyźnie, lecz z nienawiścią do jej rodowodu historycznego, do tożsamości narodu ugruntowanego na fundamencie tradycji cywilizacji łacińskiej”. Argumentacji tej nie sposób zbijać czy nawet komentować – wypada jednakowoż podziękować (nad)gorliwej urzędniczce, dzięki której przynajmniej ten krakowski teatr nie musi walczyć w rzeczywistości postpandemicznej o powrót doń publiczności. Po takiej bowiem reklamie bilety na arcydzieło z XIX wieku rozeszły się błyskawicznie. Pytanie o faktyczny wymiar tej inscenizacji pozostaje jednakowoż otwarte. A zatem – jest po co jechać tej zimy do Karkowa?
To jest ten skandal, o którym, czytając Mickiewicza, nie chcą pamiętać co poniektórzy! Autor „Pana Tadeusza” wzywa bowiem człowieka nowoczesnego do niezwykle radykalnego myślenia, a co za tym idzie – skazuje go na samotnictwo: nigdy nieustającą walkę, a może i wieczne niespełnienie? | Karolina Felberg
Rewolucyjny Konrad
Tak. Należy zawalczyć o wejściówkę – ot choćby dla Konrada, którego genialnie o(d)grywa w tym spektaklu Dominika Bednarczyk. Dlaczego kobieta?
A dlaczego nie?
W adaptacji Mai Kleczewskiej i Łukasza Chotkowskiego stawką dramatu nieodmiennie pozostaje ukazanie rewolucyjnego potencjału jednostki w pełni oddanej sprawie narodowej. Zarówno w tekście Mickiewicza, jak i w krakowskim przedstawieniu cel ten realizuje się poprzez wskazanie na (nie)możliwości wiążące się z tą niełatwą przecież pozycją. Oto bowiem śpiewak Konrad, rozpoznawszy w absolutyzmie, w którym przyszło mu żyć, czas namaszczonych przez los (milczące niebiosa) tyranów (car/senator), wieszczy ostateczny zmierzch feudalizmu i nadejście epoki zupełnie nowej, która zrodzi się z… jego pieśni.
Konrad odmawia wyśpiewywania potęgi czy powagi „starego porządku” – gardzi bowiem „martwą budową / którą gmin światem zowie i przywykł ją chwalić”. Jako śpiewak chce działać na podobieństwo Boga: chciałby tworzyć całkiem nową rzeczywistość „z niczego” – z czystej zatem potencjalności czy, jakbyśmy dziś powiedzieli, z afektów oraz ich napowietrznych emanacji (głosów). Jego „słowa-czyny” („pieśń-tworzenie”) to „siła”, „dzielność” i sama „nieśmiertelność”:
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę,
Cóż Ty większego mogłeś zrobić – Boże?
„Improwizacja”, którą tu przywołuję i którą arcydzielnie wygłosiła z pustej i ciemnej sceny Bednarczyk, nie przenosi żadnych rozstrzygnięć dotyczących tego, jaki ma być ów nowy (nowoczesny, postfeudalny) świat, a tylko dookreśla, kto ma wytyczać jego warunki brzegowe. Przypomnimy więc, iż będzie to (tylko i aż) romantyczne „ja”, a zatem… człowiek/podmiot/wizjoner/wieszcz:
Ja bym mój naród jak pieśń żywą stworzył,
I większe niźli Ty zrobiłbym dziwo,
Zanuciłbym pieśń szczęśliwą!
To jest ten skandal, o którym, czytając Mickiewicza, nie chcą pamiętać co poniektórzy! Autor „Pana Tadeusza” wzywa bowiem człowieka nowoczesnego do niezwykle radykalnego myślenia, a co za tym idzie – skazuje go na samotnictwo: nigdy nieustającą walkę, a może i wieczne niespełnienie? W mniemaniu wizjonera, to nie los (Opatrzność) zsyła pomyślność oraz spełnienie. Przeciwnie – człowiek sam musi sobie dobre/godne/szczęśliwe życie wywalczyć. Wpierw ma obowiązek je (z niczego) wymyśleć – stworzyć więc jego ideę, a następnie winien wcielić ją w życie: wyprocesować, nierzadko wręcz wywojować. Kleczewska doskonale rozumie racje Konrada i przedstawia je wprost – jako wciąż aktualne. A nawet więcej – jako jedynie słuszne, mimo sporego ryzyka. Wszak my, niewcześni, doskonale już przecież wiemy, do czego w toku XX wieku doprowadziły jednostki, które chciały uszczęśliwić „swoją myślą” całe narody!
Strajk Kobiet u Bazylianów
Tu właśnie z „Dziadami” Kleczewskiej najbardziej mi nie po drodze. Doceniam bowiem desperację i bezkompromisowość reżyserki w uwspółcześnianiu idei zawartych w powstałym ponad 190 lat temu arcydziele. Z jednej strony, ma ona rację, obsadzając kobietę w roli Konrada, zaś z celi u Bazylianów rugując młodzież wileńską (filaretów i filomatów) i zapełniając ją samymi kobietami – między innymi aktywistkami Strajku Kobiet. Oczywiste jest bowiem, że dziś, w 2021 roku, jednym z największych zagrożeń dla narodu polskiego są ustawy ograniczające Polkom ich podstawowe prawa, a co za tym idzie – zmuszające je do akcji ulicznych. I nie mówimy tu, rzecz jasna, o prawie do aborcji (a już zwłaszcza do tak zwanej „aborcji na życzenie”), bo po tragedii, jaka wydarzyła się tej jesieni w Pszczynie, nikt już chyba nie ma wątpliwości, że w efekcie niedawnego – a ostatecznego – orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego zakwestionowane zostało prawo Polek do ich własnego życia i zdrowia! Nawiasem mówiąc, to niebywałe, że kontrowersyjny spektakl to jedyna konsekwencja, jaka aktualnie spotyka za tę tragedię nasz warszawsko-krakowski salon. I słusznie czyni Kleczewska, dokładając do układnych polityków, skorumpowanych urzędników i służb, współtworzących tenże salon u Mickiewicza, również i zdemoralizowany kler. Nie przypadkiem światło sceny wypełnia w krakowskim spektaklu ociekający złotem ołtarz Wita Stwosza z Bazyliki Mariackiej, na tle którego bawi się oraz pracuje znienawidzony establishment.
Mniemam również, że autor „Pana Tadeusza” nie miałby nic przeciwko Konradowi stanowiącemu połączenie Janiny Ochojskiej (Bednarczyk występuje na scenie o kulach) z Marią Janion, która wygłasza w krakowskiej realizacji kluczowe kwestie o sile nowoczesnej podmiotowości. | Karolina Felberg
Sądzę, że Mickiewiczowi spodobałby się Konrad stanowiący skrzyżowanie figury matki z figurą śpiewaczki, sam bowiem w „Improwizacji” porównał myśli wcielone w lotne słowa do gwiazd, które „rozsypują się po niebie” i są jak „dzieci wieszcze” („W pośrodku was jak ojciec [matka – przyp. KF] wśród rodziny stoję”). Nawiasem mówiąc, Bednarczyk, akcentując frazy związane z czułością („Tak! – czuła jestem, silna jestem i rozumna”), pięknie otwiera nas na perspektywy zarysowane w niedawnej mowie noblowskiej przez Olgę Tokarczuk. Mniemam również, że autor „Pana Tadeusza” nie miałby nic przeciwko Konradowi stanowiącemu połączenie Janiny Ochojskiej (Bednarczyk występuje na scenie o kulach) z Marią Janion, która wygłasza w krakowskiej realizacji kluczowe kwestie o sile nowoczesnej podmiotowości („Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! […] Myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony”). Wszak między „Grażyną” [1823] a trzecią częścią „Dziadów” z 1832 roku, napisał (ok. 1829 roku) znane nam tylko z relacji Antoniego Edwarda Odyńca dzieło „Historia przyszłości”, gdzie przewidział globalizację, światłowody, zjednoczenie Europy i nawet inwazję nań Chińczyków. Co ciekawe, w rozstrzygającej bitwie Starego Kontynentu broniła armia złożona z kobiet i młodzieńców („pod wodzą bohaterki znad Wisły”), ponieważ rozleniwieni dwoma wiekami życia w dostatku oraz komforcie mężczyźni okazali się niezdolni do jakiegokolwiek reakcji. Mickiewicz przewidział więc dziejową rolę kobiet w naszych czasach („Historia przyszłości” opowiada bowiem o pierwszych dziesięcioleciach trzeciego tysiąclecia), nie przypuszczał jednakże, iż jednocześnie jego ojczyzna (nareszcie niepodległa!) stanie się „piekłem kobiet”, a przy tym również i miejscem wykluczającym rozmaite grupy społeczne z pełnego ich udziału w realizacji praw podstawowych.
Skomplikowany naród
I tu właśnie dochodzimy do tej „drugiej strony” – tym bowiem, co niechybnie skomplikowało się (a w wielu razach wręcz skompromitowało się) przez te niemalże dwa wieki, jest… nowoczesna idea narodu. Autorzy adaptacji czują to zresztą, inaczej nie zrezygnowaliby w swojej realizacji z kultowego passusu o narodzie polskim, który jest jak „lawa”, lecz skoro tak – to może nie powinni byli wystawiać dzieła, które, jak zaczynam sądzić, pierwszy raz w dziejach polskich w ogóle nie nadaje się „na te czasy”. W całości bowiem opowiada ono o nieszczęściu „zewnętrznym” (caracie), gdy tymczasem współcześnie czynnikiem kwestionującym prawa podstawowe sporej części polskiej mniejszości jest… spora część polskiej większości, której przedstawiciele są w stanie wygrywać wolne [sic!] wybory . Może jest tak, że „Dziady” – ta niedościgniona w polszczyźnie tragedia – nie powinna dyżurnie obsługiwać wszelkich naszych traum narodowych i zranień?
Za wstrzemięźliwością przemawiać by mogły sceny zbiorowe (obrzęd dziadów, salon, ale i sceny z więźniarkami), które w inscenizacji Kleczewskiej przepełnia jakaś histeryczna chaotyczność, nieporadność, (publicystyczny) fałsz i przykra sztampa. Najfatalniej wypadł tytułowy obrzęd. Reżyserka krakowskiego spektaklu redukuje bowiem osoby z Mickiewiczowskiego dramatu do figur/masek/symboli (niczym u Wyspiańskiego), które, choć sobie wrogie i nienawistne, nie wiedzieć czemu, krzyczą jednym głosem i, co gorsza, w tym samym kierunku. Tłum ten współtworzą celebrytki, narodowcy, prostytutki, geje, katofanatycy, chasydzi, wiejskie kobiety, (ex)panowie… Brakuje w nim jednakowoż choć jednej prawdziwej postaci. Bo kim na ich tle jest na przykład współcześnie Guślarz?
Może jest tak, że „Dziady” – ta niedościgniona w polszczyźnie tragedia – nie powinna dyżurnie obsługiwać wszelkich naszych traum narodowych i zranień? | Karolina Felberg
Gwoli sprawiedliwości – jeden koncept ze sceny obrzędu dziadów spodobał mi się szczególnie: ukazanie Józia i Rózi jako kombatantów powstania warszawskiego. Zabieg ten, efektowny i efektywny zresztą, jak w soczewce ukazuje nam bowiem bankructwo nowoczesnych konstruktów – ot, choćby takich jak „lud” i „ludowość, „naród” i „narodowość”, a także „tożsamość narodowa” czy „wolność”, a więc idei, kategorii oraz wartości jakże perspektywicznych dla Mickiewicza, dla nas z kolei cokolwiek już problematycznych. W efekcie, mimo trafności tegoż konceptu, sam obrzęd dziadów (podobnie jak sceny z Senatorem, którego sugestywnie zagrał Jan Peszek) wydaje się jakby „na siłę” doklejony do niezwykle przejmującego i przekraczającego wymiar historyczny losu samotnego śpiewaka (śpiewaczki).
Głos i ciemność
W rzeczywistości bowiem spektakl Kleczewskiej ma dwie bohaterki: kobiecy głos Konrada (krótkie włosy, ciemna bluza, spodnie bojówki, ciężkie glany oraz kule) i scenografię, którą stworzyła Katarzyna Borkowska. Cała reszta wydaje się dla obu jedynie przypisem – publicystyczną wstawką. Mickiewiczowski dramat rozgrywa się w słowach wypowiadanych przez Dominikę Bednarczyk – zwłaszcza w tych partiach tekstu, które aktorka wygłasza z pustej, ciemnej sceny, mocując się poprzez nie wyłącznie z samą sobą, choć, rzecz jasna, adresując je z pełną świadomością retoryczności tego gestu do ciemnej, głuchej, milczącej przestrzeni, pośród której, nawiasem mówiąc, stoi i która się w niej jak gdyby przegląda, podwaja, odbija – wnika w nią, rezonuje w jej ciele, dudni w nim tą bezkresną pustką (czystą potencjalnością – samym afektem) i skręca w jej gardle w ów głos. Ten głos – pozbawiony najdrobniejszej nutki fałszu – rozlega się w teatralnych ciemnościach prawdziwie, boleśnie i nieuchronnie. Nieśmiertelnie – jak powiedziałby zapewne Mickiewicz. Czasem wydobywa się z głębokości, czasem krąży po pustej przestrzeni – wzlatuje w górę, odbija się echem… Jak wyrazista (męski ubiór), a jednocześnie taka bezbronna (kobieca, a przy tym kaleka) sylwetka Konrada, która bezustannie powtarza się w lustrzanej podłodze. Jaka więc myśl jest stawką głosu tak (dobrze) ustawionego?
Kleczewska sugeruje nam odpowiedź na to pytanie już w pierwszej scenie spektaklu – w monologu Więźnia (Gustawa) przemieniającego się, mocą swej pieśni, w Konrada. Tekst pochodzi z prologu „Dziadów drezdeńskich”, a Bednarczyk wygłasza go jakby spod sceny Teatru im. Juliusza Słowackiego:
Nocy cicha, gdy wschodzisz, kto ciebie zapyta,
Skąd przychodzisz, gdy gwiazdy przed sobą rozsiejesz,
Kto z tych gwiazd tajnie przyszłej drogi twej wyczyta!
„Zaszło słońce”, wołają astronomy z wieży,
Ale dlaczego zaszło, nikt nie odpowiada;
Ciemności kryją ziemię i lud we śnie leży,
Lecz dlaczego śpią ludzie, żaden z nich nie bada.
Przebudzą się bez czucia, jak bez czucia spali –
Natomiast finałem krakowskich „Dziadów” są słowa stanowiące kontynuację przytoczonego wyżej monologu:
Sen – ten świat cichy, głuchy, tajemniczy,
Życie duszy, czyż nie jest warte badań ludzi!
Któż jego miejsce zmierzy, kto jego czas zliczy!
Tworzy się człowiek śpiący – śmieje się, gdy zbudzi.
Mędrcy mówią, że sen jest tylko przypomnienie –
Mędrcy przeklęci!
Czyż nie umiem rozróżnić marzeń od pamięci?
Ten głos – pozbawiony najdrobniejszej nutki fałszu – rozlega się w teatralnych ciemnościach prawdziwie, boleśnie i nieuchronnie. Nieśmiertelnie – jak powiedziałby zapewne Mickiewicz. | Karolina Felberg
Dzięki tej ramie „Dziady” Mai Kleczewskiej – spektakl niewolny od pęknięć, luk, fastryg, miejscami wewnętrznie sprzeczny, wręcz niedorzeczny, w partiach, poprzez które prowadzi nas wiarygodny, kobiecy głos Konrada, okazuje się jednocześnie (nieznośnym) proroctwem i (jakże przykrą) diagnozą. „Ciemności kryją ziemię” – stwierdza śpiewak wyposażony w niezwykły głos i jednocześnie pozbawiony jakiejkolwiek nadziei na to, że ktoś (Bóg) go wysłucha. „I lud we śnie leży” – dopowiada, ujawniając tym samym prawdziwą naturę bezpowrotnie prześnionej (jak twierdzi Andrzej Leder) nowoczesności – tej naszej bezustannie czekającej na przebudzenie rzeczywistości. Wspaniała jest jednakowoż wiara w moc Mickiewiczowskiego afektu, która raz po raz przebija się w spektaklu Kleczewskiej przez ten mrok oraz głuche milczenie, by objawić się jako zjawiająca się skądinąd siła, która (wiernie) łamie się w idealnie ustawiony i pewny siebie głos pieśniarki – w tę potęgę, która będzie „zwalać i podźwigać trony”, jeśli tylko zdołała przedrzeć się wreszcie przez ludzkie gardło…
Nie wiemy, co się zdarzy, kiedy ta siła nadejdzie – czekamy na nią w ciemności, zaafektowani.