Hity 2021
Grzegorz Brzozowski: „To była ręka Boga”, reż. Paolo Sorrentino
Tegoroczny włoski kandydat to Oscara to prawdziwa uczta kinomana. Na pierwszy rzut oka znajdziemy tu powracające motywy tej kinematografii: świetne, ironiczne i czułe zarazem portrety rodziny głównego bohatera czy litanię narodowych słabostek (mieszkańcy Neapolu jako fanatycy Maradony). Kinofil zachwyci się aluzjami do stylu Felliniego czy innych filmów Sorrentina – „To była ręka Boga” ma wszak opowiadać o prawdziwych wydarzeniach, które uformowały go jako twórcę. Film nabiera jednak wyjątkowej, uniwersalnej mocy w momencie, gdy główny bohater zaczyna mierzyć się z pierwszymi bezpardonowymi ciosami losu. Portrety rodziny i Neapolu odsłaniają kolejne dramatyczne znaczenia, w miarę jak nastoletni Fabietto desperacko poszukuje sensu życia w mieście utrapienia. To sceneria tylko pozornie idylliczna; napotkanie absurdu śmierci jest tu bardziej prawdopodobne niż cud miłości. Jedynym sensownym rozwiązaniem staje się ucieczka od niosącej cierpienie rzeczywistości w tworzenie nowej – filmowej. Sorrentino/Fabietto mógłby śmiało otworzyć ten – i każdy kolejny – swój film cytatem z Szymborskiej: „Obmyślam świat, wydanie drugie, wydanie drugie, poprawione; idiotom na śmiech, melancholikom na płacz, łysym na grzebień, psom na buty”.
Karolina Felberg: „Berlin Alexanderplatz”, reż. Burhan Qurbani
Burhan Qurbani, brawurowo interpretując słynną powieść Alfreda Döblina pod takim samym tytułem, wyłuskał z pierwowzoru sedno, jakim jest zasadnicze pytanie o „pępek” zła – jego praprzyczyny i niedające się zbyć konsekwencje – po czym rozciągnął swe rozpoznania w monumentalny, bardzo złożony obraz: pełen archetypów, toposów, biblijnych alegorii. Trzygodzinny moralitet. A jednak każda minuta wydaje się w nim niezbędna, a każda kolejna scena – wciąga mocniej, momentami hipnotyzuje. Dotyczy to zwłaszcza sekwencji z udziałem Francisa (Welket Bungué) i charyzmatycznego Reinholda (Albrecht Schuch). Pierwszy z nich to afrykański imigrant, którego marzenia o lepszym życiu w lepszym świecie (Berlin), pchają w ramiona tego drugiego – gangstera, sadysty i psychopaty. Francis, rozpoznawszy w Reinholdzie swe przeznaczenie, (p)oddaje się mu – zaczyna dlań dilować. Czy wybiera zło? Raczej realizuje schemat. W późnokapitalistycznym (postkolonialnym) świecie to jednak właśnie schematy są często jedyną dostępną nam realnością, wybory zaś pozostają nieodmiennie przywilejem.
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Truflarze”, reż. Michael Dweck i Gregory Kershaw
Przypływ energii i spokój, które poczułam po seansie tego filmu, powracają do mnie na każde wspomnienie opowieści o niezwykle zwykłych bohaterach żyjących wśród pięknych lasów Piemontu. Bohaterach ludzkich i psich, bo „Truflarze” to opowieść z równą powagą traktująca zarówno starszych mężczyzn, jak i ich czworonożnych przyjaciół. Film urzekł mnie od pierwszej minuty – ujęcia otwierającego, zbliżenia na soczyste kolory lasu, wśród których człowiek jest ledwie zauważalnym punktem, elementem przyrody, a nie jej władcą. Obraz zresztą jest w tym filmie niesamowicie wciągający – od przepięknych, niemal fotograficznych kadrów z życia staruszków, po ujęcia z kamerek montowanych na głowach psów, które pozwalają widzowi na pasjonującą podróż w poszukiwaniu drogocennego przysmaku. I choć symbioza, której znakiem są relacje ludzi i psów z leśnym ekosystemem, wydaje się przemijać podobnie jak główni bohaterowie, to mimo wszystko film daje nam nadzieję.
Marcin Radomski: „Ucieczka na srebrny glob”, reż. Kuba Mikurda
Pełnometrażowy dokument Kuby Mikurdy „Ucieczka na srebrny glob” to odpowiedź na deficyt opowieści o niebyłej historii polskiego kina, a w szczególności niezrealizowanych twórczych planach największych polskich reżyserów. Mikurda wziął na warsztat szczególny utwór w twórczości Andrzeja Żuławskiego – „Na srebrnym globie”, który miał szansę stać się jednym z najbardziej przełomowych eposów science fiction polskiej kinematografii. Styl autora „Ucieczki na srebrny glob” przeobraża się, by odzwierciedlić głos zarówno krytyka – pasjonata kina, jak i voyera zawodowych i prywatnych zagadek życia Żuławskiego. Oprócz fascynującego spojrzenia na ekonomiczne, polityczne, artystyczne czy osobiste aspekty tej ogromnej produkcji, otrzymujemy obraz skomplikowanej polskiej historii PRL-u. „Ucieczka na srebrny glob” nie jest zwykłym dokumentem, ale błyskotliwym, kinofilskim esejem badającym polską wyobraźnię geograficzno-kulturową; to wyjątkowe świadectwo społecznej ważności kina.
Kity 2021
Karolina Felberg: „Śniegu już nigdy nie będzie”, reż. Małgorzata Szumowska i Michał Englert
Co czujemy na widok morza pałaco-domów wybudowanych przez dewelopera w nowobogackim standardzie? Co myślimy o pałętających się po nich przedstawicielach klasy średniej – pogrążających się w ideowym marazmie i coraz głębszych kryzysach osobistych, a granych rzecz jasna przez plejadę polskich aktorów? „Stety” albo „niestety” w dwudziestym pierwszy roku dwudziestego pierwszego wieku nie widzimy w podobnych zjawiskach niczego osobliwego/zaskakującego/frapującego. A co nam mówi figura Żeni – pochodzącego z okolic Czarnobyla masażysty obdarzonego para(ponad)naturalnymi właściwościami, stanowiącego, nawiasem mówiąc, zwiastun tego, co nieuchronne, omen wprost (post)apokaliptyczny? Że utknęliśmy w taniej scenografii, po której pałętają się wycięte z papieru postaci, całość zaś fastrygowana jest na prędko tak zwaną potraktowaną pretekstowo poprawnością ekologiczną.
Grzegorz Brzozowski: „Diuna” reż. Denis Villeneuve
Choć na ekranie w tym roku z pewnością można było znaleźć filmy szkaradniejsze, to w przypadku najnowszej adaptacji „Diuny” dysproporcja między oczekiwaniami a realizacją okazała się największa. Nie chodzi tu tylko o kwestię dramaturgii – rozwleczonej do rozmiarów serialu, przewidywalnej i rozrzedzonej powtarzalnymi sekwencjami „profetycznych wizji” o estetyce przypominającej reklamę perfum. Nie chodzi też tylko o wizualny styl filmu – aseptyczny, podminowany patosem „realizm”, pozbawiony poezji czy odrobiny poczucia humoru. Najbardziej bolesne jest spłycenie głównej postaci – Paul Atryda przechodzi ścieżkę na miarę standardowego bohatera Marvela o świadomości przeciętnego amerykańskiego nastolatka: otoczony przez bullies-Harkonnenów oraz powtarzalne figury ojców-mięśniaków, ma w końcu uwierzyć w swoje nadzwyczajne posłannictwo. Na tle tej zapiaszczonej kosmicznej telenoweli wersja „Diuny” Davida Lyncha sprawia wrażenie nobliwej opery. Obraz Villeneuve’a ratują jedynie: charyzma Timothée’ego Chalameta oraz niezawodne pustynne czerwie – to dla nich warto może będzie zmierzyć się z kolejnym odcinkiem.
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Wesele”, reż. Wojciech Smarzowski
Jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych premier był najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego. Po seansie poczułam jednak, że moje oczekiwania były odwrotnie proporcjonalne do tego, co zobaczyłam w kinie. Dzieło, o którym pisano, że będzie obrazoburczym i radykalnym (kolejnym w filmografii reżysera) portretem narodu, okazało się po prostu nieco nudnym moralizatorskim przewodnikiem po polskiej ksenofobii i rasizmie. Opowiedziane chaotycznie i bez polotu, przeplatające się historie – współczesnego wesela oraz wojennego romansu dziadka z piękną Żydówką – bez wątpienia łączą się, tworząc klarowny przekaz: polski strach przed Obcymi, ten obecny i historyczny zawsze prowadzą do tragedii i traumy społecznej lub jednostkowej. I choć prawda, jaką Smarzowski serwuje w „Weselu” nie podlega dyskusji, to chaotyczna, filmowa opowieść z tezą, okraszona żenującym poczuciem humoru, pozostawiła mnie obojętną.
Marcin Radomski: „Dom Gucci”, reż. Ridley Scott
„W imię Ojca i Syna i Domu Gucciego” spodziewałem się filmu zrobionego z impetem „Ojca chrzestnego”, epickiej sagi, a spotkałem się z rozczarowaniem roku. „Dom Gucci” opowiada historię słynnego rodu, skupiając się szczególnie na zabójstwie Maurizio Gucciego. Twórca „Łowcy androidów” i „Gladiatora” pogubił się jednak w reżyserii, zgrzyty pojawiają się też w scenariuszu. Największym problemem jest stylistyka – sztucznie przerysowany świat rodzinnych waśni potężnej dynastii Guccich, w którym brakuje dramaturgii pomimo obfitującej w tragedie i absurdy historii. Przede wszystkim: nie znajdziemy tu najistotniejszej w kontekście tematu filmu – mody. Jest jednak w „Domu Gucci” coś dobrego. Po pierwsze, ukazanie miłości jako silnej więzi, która łatwo może zamienić się w nienawiść. Po drugie, Patrizia Reggiani, portretowana przez Lady Gagę, od samego początku kradnie show – występ u Scotta jest wehikułem transportującym ją do aktorskiej pierwszej ligi. Problem w tym, że to nie wystarcza, by ocalić film.
Odkopany klasyk
Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Ju Dou” [1991], reż. Zhang Yimou
W tym roku, nie bez powodu, wróciłam do poruszającej historii o kobiecie w opresyjnym, patriarchalnym środowisku, a dokładniej do „Ju Dou” Zhanga Yimou. Opowiedziana we wspaniałym stylu pierwszych, niezwykle barwnych i bogatych w symbole filmów reżysera, historia młodej dziewczyny właśnie dziś po raz kolejny robi na mnie piorunujące wrażenie. Tytułowa bohaterka jest bowiem kobietą w świecie, którym rządzą starzy mężczyźni, a jej jedynym i najważniejszym obowiązkiem jest wydanie na świat męskiego potomka. Dla Ju Dou jest to zadanie niewykonalne ze względu na impotencję starzejącego się męża. Dumny małżonek za zaistniałą sytuację wini swoją żonę, co daje mu prawo do znęcania się nad nią. I choć bohaterka znajduje niejakie pocieszenie w ramionach traktowanego z równą pogardą pasierba, to ostatecznie przekonuje się, że w społeczeństwie mężczyzn nigdy nie będzie mogła tak naprawdę żyć.
Marcin Radomski: „Szalony Piotruś” [1965], reż. Jean-Luc Godard
W 2021 roku zmarł słynny francuski aktor Jean-Paul Belmondo. Filmem, który przyniósł mu sławę i stanowił przełom w karierze, był „Do utraty tchu” Jean-Luca Godarda; z tymże reżyserem nakręcił również ikoniczny obraz francuskiej Nowej Fali, „Szalony Piotruś”. To hybryda gatunkowa – połączenie kina drogi, filmu gangsterskiego, komedii i musicalu. Dzieło Godarda powstało na motywach amerykańskiej powieści „Opętanie” Lionela White’a. Film opiera się na napięciu między światem burżuazyjnym a wolnością, poszukiwaną przez głównych bohaterów – Ferdynada (Piotrusia) i Marianne, którzy oddają się ucieczce od rzeczywistości i celebrowaniu teraźniejszości. Belmondo, wcielając się w postać Piotrusia, jest alter ego Godarda. Podobieństwa dopatrywano się w realizacji własnych, egoistycznych programów oraz społecznym anarchizmie (nie trudno zauważyć, że ten sam typ bohatera występuje też we wspomnianym „Do utraty tchu”). W rolę Marianne wcieliła się ówczesna partnerka reżysera Anna Karina. „Szalony Piotruś” jest pięknym manifestem wolności jednostki. Do takich filmów warto wracać.
Karolina Felberg: „Fortepian” [1993], reż. Jane Campion
Klasyczna sytuacja w dramatach filmowych Jane Campion to taka, kiedy w życie dwóch bliskich sobie mężczyzn, zaangażowanych w tworzenie „nowych” („wspaniałych”) „światów” na „ziemiach niczyich” tudzież na antypodach, z nagła wkracza kobieta obdarzona niezwykłym dzieckiem. Pełna pasji, a przez to też „drażniąca”/„dręcząca” obecność kobiety oraz jej nazbyt organiczna (bezwzględna) więź z dzieckiem, i w „Fortepianie”, i w „Psich pazurach”, które kilka tygodni temu miały żywo komentowaną premierę na platformie Netflix, nieodmiennie stanowią symptom zmian, jakie niechybnie dotkną tę – po męsku „cywilizowaną” – rzeczywistość. Nim jednak wyłoni się układ szczęśliwy dla kobiety, jej dziecka i jednego z (dwóch) mężczyzn, „stare”, krusząc się, porani jeszcze boleśnie odłamkami wszystkie postaci dramatu. Siłą postkolonialnych filmów Jane Campion jest to, że nie pokazują one „odwiecznego” porządku jako świata biało-czarnego. Przeciwnie. W jej filmach relacje międzyludzkie to gra o najwyższą stawkę, jaką podejmują jednostki nieprzeciętne, niejednoznaczne, a przy tym i nieweryfikowalne. Kto wygrywa? Nieodmiennie cierpliwszy…
Grzegorz Brzozowski: „Wiosna, lato, jesień, zima i… wiosna” [2003], reż. Kim Ki-Duk
W kolejnym roku zmagania się z globalną zarazą, warto przypomnieć najwspanialszy film reżysera, który niestety padł jej ofiarą. Nieuchronność popadania w zło i przedziwne próby wydobycia z niego to stały motyw twórczości Kim Ki-Duka – tym razem nie realizuje ich jednak na przykładzie opowieści o kastracji („Moebius”), prostytucji („Samarytanka”) czy brutalnym wymuszaniu długów („Pieta”). Odizolowana świątynia na środku jeziora staje się minimalistyczną, a przejmującą scenerią dla przypowieści o cyklu życia splecionym z rytmem natury. W losach buddyjskiego mnicha i jego młodego adepta odbija się szereg najważniejszych egzystencjalnych pytań: o splot pożądania i przemocy, złudną łatwość zadawania cierpienia, poszukiwanie zadośćuczynienia za zło. To świat nieuchronnie naznaczony bólem i przemijaniem, w którym Kim Ki-Duk potrafi jednak wskazać nieoczekiwane źródła nadziei.
Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Cottonbro, źródło: Pexels.