1. Zdarzenie z Łąki Siepaczej

Pierwsze, co pojawia się w przypadku woke culture, to problem z historycznym porównaniem. Nie znaczy to, że podobnych nie próbowano stosować. Przeciwnie, było ich w ostatnich latach prawdziwe zatrzęsienie. 

Zdaniem niektórych krytyków owego trendu, w zjawisku woke mamy więc do czynienia z nową młodzieżowa rewoltą – na wzór tej, która zdarzyła się na Zachodzie w końcówce lat sześćdziesiątych XX wieku; inni sięgają do poprzedzającej tamtą dekady, widząc w woke i powiązanej z nią cancel culture nową wersję makkartyzmu; w wypowiedziach jeszcze innych padają słowa „bolszewizm” albo „jakobinizm”. Sądzę, że chociaż każde z tych porównań jest po części właściwe (przede wszystkim to do the sixties, o czym niżej) – żadne nie jest trafione całkiem, inaczej niż to, które chciałbym tu zaproponować. By je wprowadzić, rozpocznę od opisu pewnego wydarzenia.

Był grudzień roku 1520. Wraz z grupą zwolenników doktor Marcin Luter wyszedł z Czarnego Klasztoru w Wittenberdze. Udali się za jedną z bram miejskich, na łąkę, którą z racji wykonywania na niej egzekucji zwało się Łąką Siepaczą. Stracenia zamierzał dokonać również Luter, z tym że nie człowieka, lecz pism: zbioru dekretów kościelnych, Summa angelica Anioła z Chivasso oraz podręcznika dla spowiedników o niewiadomym tytule. Rozniecili stos, książki spłonęły – podobno – nadzwyczajnie szybko.

Co było w tym wydarzeniu wyjątkowego na tle innych heretyckich wystąpień, które zaznaczyły się na mapie wczesnej nowożytności? To mianowicie, że – powiada Richard Friedenthal w biografii Lutra – niemiecki zakonnik poważył się „spalić nie tylko jakieś pojedyncze obwieszczenie, nie bullę czy listę sentencji, ale cały zbudowany przez wieki zbiór praw. […] Było to zarazem odcięciem się od Rzymu, a nie tylko od kurii i papiestwa”.

Paląc papieskie bulle i dekrety – i w ten sposób dokładając kolejne polana do już wznieconej w Europie reformacji – Luter jednocześnie był innym rewolucjonistą niż wielu późniejszych. Jeżeli bowiem tacy z tego grona, jak Francuzi dwa i pół wieku potem czy bolszewicy w XX stuleciu, swym politycznym programem proponowali całkowitą przemianę systemu normatywnego, w którym żyli, obrócenie go o 180 stopni – Luter na system ów, czyli religię chrześcijańską, się zgadzał. Co mu nie pasowało, to jej ziemskie wykonanie – i w praktyce (papiestwie, kupczeniu odpustami), i teorii (uznaniu za kanoniczne, prócz Biblii, pism Ojców Kościoła). Odwracając się od Rzymu, Luter nie odwrócił się od Chrystusa – ba, we własnej opinii zbliżył się doń w sposób, jaki u katolików byłby niemożliwy.

Szukając historycznego porównania, które pomogłoby nam zrozumieć woke culture, należy, jak sądzę, zwrócić się właśnie w stronę dziejów reformacji. Podobnie bowiem jak Luter, woke’owcy nie pragną wywrócić świata do góry nogami – a przynajmniej nie pragną tego świadomie. Czego chcą, to zintensyfikowania części zasad, które silnie obecne są w myśleniu liberalnym. Sposób, w jaki dokonują tego zintensyfikowania, narzędzia, jakich do niego używają, sprawia jednak, że mamy do czynienia ze zmianą, która trwale – a przez trwale rozumiem, że na wieki; owszem, taka to stawka – zaznaczy się w zachodnim dyskursie.

2. Woke, czynnik pierwszy: wynalazek

Przeciwnicy analogii do reformacji mogą stwierdzić, że woke culture nie posiada w swej historii odpowiednika wydarzenia, które stało się udziałem Lutra, nim udał się na Łąkę Siepaczą – przybicia 95 tez do drzwi katedry w Wittenberdze w roku 1517. Co więcej, mogą dodać, w przypadku woke nie ma w ogóle co pisać o tezach – skoro ich nie ogłoszono, to nikt nie wie, jakie są: czekając na spisanie, znajdują się w nieustannym in statu nascendi.

Z jednej strony – to prawda; woke nie posiada kodeksu głoszonego przez siebie porządku normatywnego. Ba: brakuje w ruchu tym kogoś, kto by go mógł ogłosić. To przecież alians bez przywódców, przynajmniej oficjalnie wybranych. Jeśli orzekniemy, że Alexandria Ocasio-Cortez jest woke’owa, kongresmenka może powiedzieć, że nigdzie się nie zapisywała – bo i nie ma woke swych siedzib, oficjalnych adresów, pod które się można udać.

Z drugiej strony – to nieprawda. Owszem, woke’owe zasady to zasady z gruntu niesformalizowane. Ktokolwiek jednak nie jest abnegatem w dziedzinie współczesnych wojen kulturowych, potrafi kilka wymienić. Więc: obsesyjne skupienie na podkreśleniu społecznych różnic wynikających z przynależności do grupy zdewaloryzowanej (rasowej, seksualnej, genderowej, szczególnie osób trans). Więc: radykalna względem tych grup empatia. Więc: olbrzymia niechęć do elit (definiowanych finansowo, ale nie tylko) oraz grup tradycyjnie waloryzowanych (białych, heteroseksualistów, mężczyzn).

Zasady mogą więc być niesformalizowane, to jednak nie przeczy ich obecności, a nawet: zawartemu w woke pędowi ku nim. Bodaj najbardziej widoczny przykład obecności woke w przestrzeni publicznej, czyli sztywne określenie odpowiadających płynnej tożsamości seksualnej i genderowej zaimków, wyraża przecież woke’owe przekonanie, że jakiś system norm owa kultura reprezentuje, jakiegoś broni, o jakiś walczy. 

Dlaczego więc nie powstała lista 95 tez? Dlatego, że – jak reformacja – woke zaistniał dzięki technice: wynalazkowi. Wynalazek ten był jednak radykalnie inny niż pół tysiąclecia temu (acz tak samo rewolucyjny).

W przypadku reformacji wynalazkiem była, rzecz jasna, maszyna drukarska. Jak pisze Louis Holborn, rewolucja Lutra „była pierwszym intelektualnym ruchem, który z niej skorzystał. […] Jeżeli rewolucja husycka wiek wcześniej się nie powiodła, to dlatego, że husyci nie mieli jak rozprzestrzeniać swoich idei”. Za doktora Marcina te ostatnie, raz napisane, dzięki wynalazkowi Guttenberga mogły do woli krążyć po Europie.

Jeśli idzie o woke, wynalazek, który go zapoczątkował, to internet – z tym, że nie internet po prostu, ale Web 2.0, istotnie zmieniający sposób, w jaki idee obecne są w dyskursie. O ile przed pięcioma wiekami rewolucja polegała więc na tym, że kto chciał (i miał po temu środki), mógł swój pamflet powielić, mając nadzieję, że zyska on posłuch (wśród tych, który będą sobie mogli pozwolić na jego kupienie), Web 2.0 sprawiła, że każdy, kto tego pragnie (nawet gdy nie jest zamożny w kapitał finansowy czy pozycję w dyskursie, która pozwoli mu przejść strzeżoną przez gatekeepera bramę), może do pamfletu dopisać swoje zdanie – w postaci tweeta, komentarza na Facebooku, postu na Instagramie. A jeśli jego dzieło zyska posłuch, to u dowolnego odbiorcy, do którego trafi – nic bowiem nie kosztuje. 

Technologia, która umożliwiła woke, jest jednak o tyle od prasy drukarskiej różna, że nie służy wyłącznie do rozprzestrzeniania idei i ich chłonięcia, lecz także: tworzenia. (To w czasach Lutra odbywało się, jak dawniej: pióro, papier, inkaust). Zaś „narzędzia używane przez człowieka – powiada Jacek Dukaj w „Po piśmie” – wpływają i kształtują nie tylko owoce jego pracy, ale także jego samego, nawet gdy akurat nie pracuje”.

3. Rozterki doktora Marcina 

Nim wątek wynalazku rozwinę, muszę uczynić zastrzeżenie. Wyżej napisałem, że woke jest dla liberalizmu tym, czym reformacja była dla chrześcijaństwa. Jeżeli zdanie to przeczytał ktoś, kto się z ruchem tym i jego postulatami identyfikuje –zapewne wielce go ono oburzyło; wszak woke swego głównego przeciwnika widzi w tych, których po polsku nazywa się „libkami”.

Skoncentrowanie niechęci na tej grupie ideowej może dziwić. Przecież nie jest trudno w wielu hasłach woke dostrzec nową inkarnację koncepcji oraz praktyk liberalnych, a w wielu koncepcjach oraz praktykach liberalnych antecedencje haseł woke. W końcu: co jest nieliberalnego w woke’owym postulacie takiego urządzenia społeczeństwa, w którym obywatele wywodzący się z grup tradycyjnie zdewaloryzowanych nie byliby dyskryminowani? Co nieliberalnego w krytyce polityki kolonialnej? Co nieliberalnego w postulacie równości dla przedstawicieli mniejszości seksualnych?

Nic. A jednak, wywodząc się z liberalizmu, woke jest nurtem głęboko nieliberalnym i ciążącym ku totalitaryzmowi. Biorąc bowiem szereg liberalnych idei, pozbawia je kluczowego dla myśli liberalnej spójnika – kleju, który o tyle owe idee ze sobą łączy, że nie łączy prawie w ogóle i umożliwia im zaistnienie w ramach realnego życia.

Klejem tym jest niekonsekwencja, czyli – jak zdefiniował ją Leszek Kołakowski w 1958 roku – „świadomość utajonej sprzeczności świata”. W ramach tej świadomości „świat wartości nie jest światem logicznie dwuwartościowym. […] Bywają wartości, które się wykluczają wzajemnie, nie przestając być wartościami”. Co więcej, w świecie wartości możliwe jest ważenie, która jest cięższa, która lżejsza – pozbawione wszakże niebezpieczeństwa relatywizmu. Ciężkości nigdy nie tracą bowiem sytuacje, które są, rzecze filozof, elementarne „bez względu na okoliczności, w jakich […] dochodzą do skutku”. Do nich „nasz stosunek moralny pozostaje niezmieniony”. 

Czy niekonsekwencja może zostać uznana za element woke? Wolne żarty; spójrzmy, chociażby, kto i za co zostaje poddany kulturze anulowania (niebędącej wobec woke synonimiczną, lecz pozostającej z nią w symbiozie, jako narzędzie, którym posługuje się woke – w jakim celu: niżej). Czy przewina, za którą staje się przed trybunałem mediów społecznościowych, jest wielka czy niewielka, czy idzie o wyrażenie wątpliwości co do roszczeń osób transpłciowych czy wieloletnie gwałty, kara w postaci anulowania jest ta sama. Ba: często przewina nie musiała faktycznie zaistnieć: wystarczy, że ktoś podejrzewa, że zaistniała, a osoba wykluczonego ściąga na niego podejrzenia, iż zaistnieć mogła. Uszeregowanie czynów (i podejrzeń) w prawnokarną hierarchię wykroczeń, występków, zbrodni – nie istnieje.

Z tego względu przewina w woke przypomina kategorię religijną: grzechu. Przypomina ją wszakże w intrygujący sposób, bo również nie taki, w którym grzech dzieli się na – mówiąc za świętym Augustynem – crimina levia i crimina letalia. Budzi raczej skojarzenie z takim o przewinach myśleniem, które wykoncypował doktor Marcin wkrótce po przyjęciu święceń kapłańskich, kiedy targała nim Anfechtung – walka wewnętrzna – a które później zastosowano w ruchu purytańskim. (Nieprzypadkowo Anne Applebaum w artykule na łamach „The Atlantic” nazywała woke’owców „nowymi purytanami”). 

„Uważał, że nieustannie grzeszy – pisze Sebastian Duda w „Reformacji. Rewolucji Lutra”. – Każde, najmniejsze nawet przekroczenie zakonnej reguły, zająknięcie się podczas modlitwy, pomyłka przy odczytywaniu tekstu mszalnego, urastało do rozmiarów niesłychanej winy. Ksiądz Marcin wierzył, że z tego wszystkiego będzie musiał zdać rachunek na Sądzie Ostatecznym”.

Wedle postulatów woke, na Sąd Ostateczny – zdarzenie, gdy niekonsekwencji nie będzie nawet na miligram; będzie „tak, tak, nie, nie” – nie trzeba czekać. W swej świeckiej wersji trwa on tu i teraz i jest tak wiecznym, jak i teraźniejszym rozliczeniem – dokonywanym w celu wykucia swych postulatów nie przez zbudowanie zgodnego z nimi programu politycznego, lecz przez potępienie praktyk, które tym postulatom przeczą.

Powstaje jednak pytanie – czyim rozliczeniem konkretnie. Odpowiedź na nie pomoże nam w głębszym zrozumieniu tego, czym jest woke.

Ilustracja: Max Skorwider

4. Woke, czynnik drugi: oburzenie

W cytowanym wyżej fragmencie z Holborna przywołano husytów jako ruch, który – gdyby dostał prasę drukarską – mógłby przeprowadzić podobną rewolucję do tej, która stała się udziałem Lutra i jego zwolenników. Warto więc zastanowić się, jaki ruch wcześniejszy od woke (i jeśli idzie o postulaty – dosyć podobny), nie odnosząc sukcesu, był jego antecedencją – i jednocześnie jaka okoliczność, na którą odpowiadał, woke umożliwiła.

Ruchem tym byli nieco dziś zapomniani Oburzeni, którzy w rozmaitych inkarnacjach wybuchli na świecie w 2011 roku (w „roku niebezpiecznych marzeń”, jak nazwał go Slavoj Žižek). O tyle różni od woke, że posiadający oficjalny manifest (a przynajmniej coś na kształt manifestu, w postaci „Oburzajcie się!” Stéphane’a Hessela), byli odpowiedzią na kryzys finansowy 2008 roku – traktowany przez nich przede wszystkim jako zapaść elit, podobna do tej, jaka trawiła wysokich dostojników Kościoła w czasach Lutra.

Co bowiem wedle Oburzonych okazało się, gdy w 2008 roku upadły wielkie banki? Najkrócej rzecz ujmując: że elity tego świata nie są nieomylne, więc przywileje, jakimi się cieszą (społecznie reprezentowane przez rozległe nierówności majątkowe), w istocie się im nie należą. (Że po 2008 roku urosło podobne przekonanie, pokazał raport Centre for European Policy Studies z 2009 roku). I chociaż Oburzeni umieścili ten temat w dyskursie i doprowadzili do kilku akcji, które zapisały się w historii naszego stulecia – z bodaj najdonioślejszym przykładem w postaci Occupy Wall Street – nie odnieśli sukcesu w tym sensie, że nie przeformułowali myślenia na temat świecznika i nie doprowadzili do praktycznych konsekwencji względem tych, którzy zajmowali (i zajmują) na nim miejsca. Dziś w parku Zuccotti szumią drzewa.

Stało się tak, ponieważ Oburzeni oburzali się w czasach, w których wynalazek w postaci Web 2.0 nie był tak zaawansowany, jak jest dzisiaj – Facebook uczył się chodzić, podobnie Twitter, niewielu słyszało o Instagramie. Drugie jednak wystąpienie przeciw elitom, które zdarzyło się ledwie sześć lat później, trafiło już na inne okoliczności – stając się woke pierwszym, jak sądzę, istotnym wydarzeniem. Nie aktem założycielskim (esej, który wiele ideałów woke opisywał, miał wówczas dwa lata – mam na myśli „The Coddling of the American Mind” Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa), lecz pierwszym pokazem praktycznej siły – realizującej się wyłącznie w negacji zastanego świata, a nie budowaniu nowego.

Wystąpieniem tym była akcja #MeToo. Jeśli o dziewięć lat wcześniejszy kryzys finansowy obudził w dyskursie pragnienie, by elity zachodniego świata były nieomylne – skoro zajmują pozycję, jaką zajmują – w centrum #MeToo znalazło się roszczenie inne: do tego, by były – z braku lepszego określenia – radykalnie przyzwoite. Roszczenie to dotknęło w istotny sposób innej niż ruch Oburzonych sfery życia – bo takiej, która i jest prywatna, i nie jest. Acz wcześniej członkowie elit, zwłaszcza artystycznych, traktowali życie intymne jako element wizerunku, stanowiło go ono tylko do stopnia, na który zainteresowani zezwolili. Rok 2017 sytuację zmienił. Granica między publicznym a prywatnym rozpłynęła się w algorytmach.

Czy jednak sukces #MeToo – mierzony przez nazwiska tych, którzy pożegnali się ze swoimi branżami – wziął się tylko tego, że Web 2.0 stała się dla obywateli Zachodu podstawowym miejscem życia? Nie, nie tylko.

5. Woke, czynnik trzeci: ukształtowanie

Musiało się bowiem zdarzyć coś jeszcze. By woke stał się tak potężny, jak jest, trzeba było, by dojrzało pokolenie, którego umysłowość i emocje zostały, jak pisze Jeanne M. Twenge, ukształtowane przez Web 2.0.

Stopień tego ostatniego znakomicie pokazało właśnie zatarcie różnicy między publicznym a prywatnym, na którym opierało się #MeToo – zatarcie będące zarazem pierwszym pokazem woke’owego antyliberalnego odrzucenia zasady niekonsekwencji, którą opisywał Leszek Kołakowski. Jeżeli bowiem starsze, nienatywne cyfrowo pokolenie zgłaszało w 2017 roku (i zgłasza do dziś) pewne wątpliwości co do wpływania domniemanych przewin z życia prywatnego na życie zawodowe, dziecko wirtualu, ciągle przebywające w cyfrze, widzi człowieka inaczej. Czyli: całościowo, jeśli chodzi o rozmaite przestrzenie ludzkiego życia. Na potrzeby tego eseju nazywam logikę tego postrzegania logiką wyszukiwarki internetowej. Wychowani w wirtualu dorastali w świecie, w którym, dowiadując się czegoś o X, posiada się o nim wiedzę sprawiającą wrażenie kompletnej, niezależnie od tego, jakiej sfery jego aktywności dotyczy. Nie tylko więc o tym, że X pięknie gra w szachy, ale i o wszelkich jego prywatnych, lecz upublicznionych przewagach i przewinach. Skoro w internecie jest wszystko – wszystko jest publiczne, niezależnie od tego, do jakiej sfery zaliczono by w przeszłości elementy tego „wszystko”.

Zatarcie różnicy między prywatnym a publicznym to jednak niejedyny w woke skutek ukształtowania przez wirtual. Równie istotnym – może nawet istotniejszym – jest podejście do dużo bardziej fundamentalnej instytucji zachodniego życia, to jest: czasu. Woke istnieje bowiem, we własnym przekonaniu, poza tymże, niezależnie od przyszłości i przeszłości. 

Co do tej pierwszej, woke’owcy, traktując wszak swe postulaty tak uniwersalistycznie, że bardziej się nie da, zdają się wierzyć, że żyją w ostatecznej epoce w dziejach globu, ich ideałów zaś nigdy nie spotka przeformułowanie. (Przekonanie, że współczesna im epoka to moment apokaliptyczny, bo wieńczący dzieje, łączy ich zresztą z Lutrem – nie tylko z nim, oczywiście, ale jest to podobieństwo istotne). Co do drugiej, woke’owcy, poddający unieważnieniu daną osobę za to, co powiedziała dawno temu (przykład pewnej redaktorki amerykańskiego „Teen Vogue” awansowanej na naczelną, która została odwołana, gdy znaleziono jej uchodzące za krzywdzące względem mniejszości tweety napisane w czasach, gdy była nastolatką) – wydają się nie widzieć różnicy między stuleciem aktualnym, poprzednim i czasami zamierzchłymi; wydają się uważać, że to, w jaki sposób pragną przeorganizować rzeczywistość, winno być sposobem jego zorganizowania rok temu, dwa lata, trzydzieści, a nawet sto i więcej. (Kolejny przykład: obalanie pomników w UK i USA w wakacje 2020 roku). 

Dla ruchu woke czas nie istnieje poza teraźniejszością, reprezentowaną przez wyniki wyplute przez Google’a. Owszem, jeden może być na jego pierwszej, drugi zaś na setnej stronie; co to jednak, na dobrą sprawę, za różnica? Obydwa są w sieci, istnieją toteż w absolutnym teraz.

Brak możliwości doświadczenia historycznego w woke implikuje brak możliwości jeszcze istotniejszej: doświadczenia wspólnotowego.

6. Od Erfahrung do Erlebnis

Wyżej napisałem, że stosunkiem, jaki woke ma do liberalizmu jako sposobu organizacji politycznej praktyki i mainstreamu zachodniego świata idei, jest z jednej strony niechęć, z drugiej strony – na tymże liberalizmie opieranie się, odjąwszy zasadę niekonsekwencji; że woke powtarza więc zdarzenie z Łąki Siepaczej w tym sensie, że akceptuje liberalizmu ogólne zasady (Pismo Święte), lecz nie jego wykonanie (papiestwo), twierdząc, że ludzkość dotychczas nie była w stanie zrealizować w pełnej krasie tych pierwszych. W nowszej aniżeli reformacja historii Zachodu podobną sytuację można było zauważyć w końcówce lat sześćdziesiątych, podczas rewolucji ruchu studenckiego – którego przedstawiciele, podobnie jak woke’owcy, zachowywali się, jakby przed nimi w dziejach nikt nie ujrzał w pełnym świetle dnia określonych zasad i rozwiązań.

„W zbuntowaniu tym – pisał Leszek Kołakowski w 1969 roku w eseju „Sens tradycji”, jego odpowiedzi na to, co zobaczył w Ameryce nie tylko niechęć́ do tradycji jest czynna, lecz również, a może nade wszystko, rozgoryczenie wobec pokolenia, które zbudowało świat taki, w jakim żyjemy, świat, z którym nikt nie wie, co począć wobec katastrofalnej kompromitacji tylu ideałów i tylu wartości, którymi ojcowie żyli […]”. Nie oznacza to, że w zbuntowaniu, które filozof opisywał, te wartości nie były istotne; paradoksalnie, komentuje jego esej Zbigniew Mentzel, dla Kołakowskiego wystąpienia ruchu studenckiego z lat sześćdziesiątych „wyrażały nie tyle niechęć do tradycji, ile nieuświadomioną potrzebę oparcia w tradycji”.

W przypadku woke jest szczególnie ważne, dlaczego owa potrzeba pozostaje nieuświadomiona. Część odpowiedzi dałem wyżej, opisując tego ruchu podejście do czasu, przeszłości oraz przyszłości – skoro te ostatnie nie istnieją, a dopiero w wiecznej teraźniejszości ukazały się zasady, które organizują sprawiedliwą rzeczywistość, to trudno oczekiwać, by jakieś oparcie się znalazło. Kanon świętych ksiąg (tweetów, statusów na Facebooku, internetowych inb, nielicznych książek) dopiero się drukuje, nie ma biblioteki, w której można by go studiować. 

Nie znaczy to wszakże, że woke nie proponuje takiego kanonu – płynnego tak, jak tylko może być płynny. Przypomina w tym doktora Marcina, zmagającego się z podobnym problemem – skoro wszystkie papieskie księgi idą na stos na Łące Siepaczej, a sola scriptura to za mało, by stworzyć ogólne zasady formującego się wówczas (acz nie tak znowu intencjonalnie) odłamu chrześcijaństwa, to z czego winni czerpać zdezorientowani antypapiści?

Luter zaproponował następujące rozwiązanie: z siebie. „Podczas gdy dotąd punkt ciężkości spoczywał na instytucji, prawie i autorytecie – powiada Rolf Decot w „Historii reformacji w Niemczech” – Luter wydarzenie zbawcze uwewnętrzniał, personalizował i uduchowiał. […] To było jedną z przyczyn ogromnej siły oddziaływania tez Lutra, ale też teologicznym powodem uniemożliwiającym […] porozumienie”. Nie da się bowiem porozumieć z kimś, kto jedyne, co ma do zaproponowania, to tylko własne, wewnętrzne doświadczenie, zwłaszcza wtedy, gdy dotyczy ono spraw jak najbardziej łączących świat, bo fundamentalnych – w przypadku epoki Lutra: Pana Boga; w przypadku naszej epoki: obiektywnej rzeczywistości bez tego ostatniego.

Woke bowiem, podobnie jak Luter pół tysiąca lat temu, proponuje swym wyznawcom radykalny zwrot w stronę wnętrza. Stąd taka popularność szumnych – dostrzegalnych dla każdego, kto śledzi internetowy dyskurs – haseł na temat dbania o własne zdrowie psychiczne; stąd woke’owe przekonywanie, że przeżycia oraz emocje każdego człowieka są – jakoby – istotne dla kogokolwiek poza nim. Stąd w woke także takie skupienie się na problematyce sex oraz gender i rozmycie różnicy między nimi przez zanegowanie istnienia płci biologicznej. Oznacza to zwrot do wnętrza i radykalne uprawomocnienie tego, co subiektywne (w tym wypadku: określania się jako kobieta, mężczyzna czy osoba niebinarna, swój normatywny wymiar znajdujące w postaci przeczących zobiektywizowanemu językowi zaimków). Stąd wreszcie przyjęcie własnego poczucia oburzenia za powód anulowania kogoś innego, które jest podstawowym narzędziem woke

Tym sposobem dyskurs przenosi się z przestrzeni, którą Walter Benjamin (w eseju o poezji Baudelaire’a z 1939 roku) nazwał Erfahrung – sfery doświadczenia, z którym można empatyzować, albowiem jest mniej lub bardziej powszechne; dla każdego człowieka unikatowe, owszem, lecz co do zasady zrozumiałe dla większego grona – do Erlebnis: sfery doświadczenia żywego, którego nie można pojąć nie tyle, jeżeli się go samemu nie doświadczyło – bo zawsze doświadcza się jego odpowiednika; nie tego, w jaki sposób coś przeżył X, ale w jaki sposób ja, Y, przeżyłem rodzaj doświadczenia, którego inny rodzaj przeżył X. 

Można by z tego wysnuć wniosek, że woke, wybierając Erlebnis na miejsce Erfahrung, każe zamknąć się człowiekowi w klatce własnego wnętrza. Byłby to jednak wniosek niewłaściwy.

7. Dziecko w safe space

Ludzkie wnętrze jest wygodne dla tego, kto je zamieszkuje. Jest ciepłe, jest obeznane; jest ostoją, ostatnim bastionem bezpieczeństwa. Wszystko można człowiekowi odebrać, lecz nie odbierze mu się jego wnętrza.

Ludzkie wnętrze – nawet jeśli doświadczone traumami, bo skoro się w nim mieszczą, to są w pewien sposób oswojone, jakkolwiek okrutne i ciężkie w przeżywaniu by nie były – pomaga człowiekowi uniknąć zderzenia z życiem i szeregiem praktycznych (więc także: politycznych) wyborów. W tych ostatnich siłą rzeczy musiałby się kierować zasadą niekonsekwencji – bo absolutyzm moralny, jaki proponuje woke, jest w świecie praktycznym nie do zastosowania. (A przynajmniej nie po to, by coś budować: by niszczyć – nadaje się, jak ulał). Skierowanie się do wnętrza pozwala więc człowiekowi uciec od świata praktycznego: zostać dzieckiem, tyleż bezbronnym względem złej rzeczywistości, co pielęgnującym wzniosłe ideały moralne nakazujące jej przeorganizowanie. Ewentualnie: płaczącym nad sobą i swym losem, w instagramowych wystąpieniach szeroko o nim rozpowiadającym i oczekującym od współziomków potwierdzenia, iż jego sposób życia „jest OK”. 

Jest taka ładna, zapisana przez Tony’ego Judta anegdota o Ericu Hobsbawmie i o ocenie, jaką wyraził on względem studentów, którzy pewnej wiosny pół wieku temu wyszli na ulice Paryża. „Nikt, kto ma choćby minimalne doświadczenie życiowe, tj. żaden autentyczny dorosły – miał stwierdzić autor „Wieku skrajności” – nie ukułby pełnych zadufania, ale ewidentnie absurdalnych sloganów, jakie pojawiły się w Paryżu w majowych dniach 1968 roku czy podczas włoskiej «gorącej jesieni» roku 1969”. Podobnymi słowami można by skwitować nie tylko wielu uczestników woke’owskich demonstracji, zarówno realnych, jak internetowych, ale też takie woke’owe pomysły, wprowadzone już w życie na Zachodzie, jak safe spaces czy trigger warnings

Największym pragnieniem tych, którzy są woke, jest pozostać dzieckiem: takim, które w zaciszu swego wnętrza nie musi mierzyć się z problemami praktycznymi, toteż może oddać się czystemu projektowaniu rzeczywistości. Projekty owe nie muszą wynikać z niczego poza nim samym – innymi słowy: poza tym, w jaki sposób zrozumiało owo dziecko obiektywne ideały tolerancji i sprawiedliwości. Jego rozumienie nie musi odwoływać się do dawnej myśli – przede wszystkim liberalnej, ale także lewicowej – i tego, jak ideały owe zostały zinterpretowane i przemyślane. Skoro myśl jest „dawna”, istnieje poza wieczną teraźniejszością, to jest ona – najgorsza obelga, jaką woke’owiec może określić adwersarza – „boomerska” i „dziaderska”. Nie jest młoda, autentyczna, nieskalana praktycznym światem i jego wymuszającymi niekonsekwencję wyborami.

Byłby to dobry akapit, by niniejszy esej zakończyć – zakończenie takie okazałoby się bowiem nadzwyczaj optymistyczne. Skoro wyżej cytowałem myśl Hobsbawma dotyczącą maja roku 1968, mógłbym dla szpasu dodać inną anegdotę z tamtej wiosny: o tym, jak pisarz Marcel Jouhandeau wychylił się wówczas z okna i krzyknął do protestujących: „Rozejdźcie się! Za dwadzieścia lat i tak wszyscy zostaniecie notariuszami!”.

Problem w tym, że woke’owcy nimi nie będą – jeśli przez notariuszy rozumiemy tych, którzy z krainy marzeń weszli do brzydszego od niej państwa praktycznego, państwa życia i niekonsekwencji. Wywodząc się z wynalazku, ta rewolucja nie jest rokiem 1968. Woke, choć w swoich przejawach w mediach społecznościowych przypomina nastoletni fandom Justina Biebera – nie jest tylko fandomem. To wydarzenie, które będzie miało na historię Zachodu taki wpływ, jaki miała niegdyś reformacja.

8. Punkt zwrotny

Wpływem tym jest przejście od dyskursu zorientowanego na logos – czyli: racjonalnego dyskursu liberalnego – do dyskursu zorientowanego na etos: emocji oraz autentyczności. Jest ono związane z wynalazkiem, jakim jest Web 2.0, który to wynalazek woke, w przeciwieństwie do dawnych liberałów, zrozumiał, jak niegdyś Luter i jego ziomkowie zrozumieli druk. (Względem którego papiści mieli wszak takie same optymistyczne założenia, jak liberałowie względem Web 2.0, jednak zupełnie nie potrafili wykorzystać go do swoich celów i argumentacji). 

Wynalazek wprowadza bowiem nowy rodzaj kultury – który Jason Manning i Bradley Campbell określają mianem victimhood culture jako tej, która się pod płaszczykiem woke ukrywa, będąc Erlebnis podniesionym do rangi Erfahrung. Socjologowie ci zestawiają ją z dominującymi w poprzednich epokach kulturami honoru i godności. O ile przedstawiciele pierwszej prezentowali samych siebie jako wyrastających ponad społeczeństwo, drugiej, obowiązującej niedawno, w czasach liberalnych, jako przystosowanych do życia w nim – kultura ofiar gromadzi tych, którzy również wyrastają, jednak w drugą stronę. Są do życia w społeczeństwie niezdolni, jednak nie z własnej winy. To społeczeństwo ich – przekonują – skrzywdziło. Roszczą więc, by centralnym społeczeństwa problemem było ich cierpienie.

Co takiego jest w cierpieniu pociągającego? To mianowicie, że posiada walor dzisiaj najistotniejszy, jak powiada Jacek Dukaj: autentyczność. Cierpienie jest niepowtarzalne, cierpienie jest jednostkowe, cierpienie jest nie do zrozumienia, jeśli się nie cierpi. Do zrozumienia – więc: umieszczenia w sferze Erfahrung – jest natomiast coś innego: systemowe mechanizmy, które powodują cierpienie. Staje się to przyczynkiem do – jak pisał w „Wyjściu z Zamku Wampirów” Mark Fisher – nieustannego wzbudzania poczucia winy u ludzi, którzy nie cierpią. (Skojarzenie z purytańskim wiecznym poczuciem winy niebezpodstawne). Innymi słowy: wśród tych, którzy przynależą do dawnego porządku Erfahrung (argumentu, logiki), nie zaś nowego porządku Erlebnis (autentyczności) – bo skoro do niego należą, to pewnie nigdy nie mieli powodów do cierpienia i reprezentują skorumpowany system; z tego tytułu należy ich więc rozliczyć za jednostkową krzywdę.

Oto jest prawdziwa kulturowa przemiana, która wynika z zaadaptowania się woke do technicznych możliwości Web 2.0 (i wynikania woke z nich; to relacja symbiotyczna) – podobnie jak Luter zaadaptował reformację do technicznych możliwości wynikających z drukarskiej prasy (i, analogicznie, jak ona z nich wynikła). Towarzyszą jej, jak wskazywałem, również inne przemiany: w podejściu do czasu oraz historii, do publicznego oraz prywatnego. Ta przemiana stoi jednak na miejscu pierwszym. Z niej wynika rewolucja, która się w ostatnich latach dokonuje i która podzieli, z braku lepszego określenia, obóz progresywny na dwie części, woke’ową i liberalną, tak jak reformacja pół tysiąca lat temu podzieliła chrześcijaństwo.

Znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym, a zwrotu nie da się zatrzymać.

 

* Fragment z „Marcina Lutra. Jego życia i czasów” Richarda Friedenthala podaję w przekładzie Czesława Tarnogórskiego; z „Historii reformacji w Niemczech” Rolfa Decota – Juliusza Zychowicza; „Kiedy zmieniają się fakty” Tony’ego Judta – Andrzeja Jankowskiego.

 

***

W debacie na ten temat na stronach „Kultury Liberalnej” ukazały się dotąd również: 

Bartłomiej Sienkiewicz, „Współczesna lewica jest większym zagrożeniem niż populiści”

Tomasz Sawczuk, „W Polsce nie istnieje radykalna lewica”