Najnowszy film Pedro Almodóvara jest zarówno typowy, jak i nietypowy dla jego twórczości. Typowy, gdyż opowiada o skomplikowanej relacji dwóch kobiet, a wszak to kobiety są ulubionymi bohaterkami hiszpańskiego reżysera. Nietypowy, gdyż po raz pierwszy Almodóvar odnosi się tu do politycznej przeszłości swojego kraju, mówiąc o niezagojonej ranie hiszpańskiej wojny domowej.

Między nami kobietami

Wielu twórców-gejów potrafi tworzyć intrygujące i nieszablonowe postaci kobiece, by wspomnieć tylko Trumana Capote i jego Holly Golightly ze „Śniadania u Tiffaniego” czy Tennessee Williamsa i Blanche Dubois z „Tramwaju zwanego pożądaniem”. Dotyczy to również Almodóvara. Od jego drugiego filmu pełnometrażowego „Pepi, Luci, Bom i inne dziewczyny z dzielnicy” [1980], poprzez przełomowe dla jego kariery „Kobiety na skraju załamania nerwowego” [1988], aż po „Julietę” [2016] to właśnie kobiece bohaterki, wyraziste i ekspresyjne, znajdowały się w centrum jego uwagi. Właściwie tylko w przedostatnim filmie „Ból i blask” [2019], „Drżącym ciele” [1997] i dwóch innych powstałych na początku tysiąclecia („Porozmawiaj z nią” [2002] i „Złe wychowanie” [2004]), bohaterami uczynił mężczyzn. Biorąc jednak pod uwagę, że jego dorobek liczy ponad dwadzieścia kinowych fabuł, tytuły te można traktować jako wyjątki od reguły. Na ogół na pierwszym planie Almodóvara znajdują się kobiety.

Nie inaczej jest w jego ostatnim filmie, „Matki równoległe”. Mamy tu dwie kobiety, które przypadkowo spotykają się na oddziale położniczym madryckiego szpitala. Jedną jest czterdziestoletnia fotografka Janis (Penelope Cruz), która zaszła w ciążę z przystojnym, acz żonatym antropologiem sądowym Arturo (Israel Elejalde). Drugą jest przerażoną perspektywą macierzyństwa nastolatka Ana (Milena Smit).

W jednym z wywiadów mówił, że jego prywatna zemsta na generale Franco polegała na jego ignorowaniu, „robieniu takich filmów, jakby on w ogóle nigdy nie istniał”. Myślę, że nawet więcej: robił filmy w kontrze do tego, co reprezentował generał Franco i jego rządy. W końcu istotą twórczości Almodóvara jest apoteoza wolności – a więc tego, czego systemy totalitarne nienawidzą najbardziej.

Tak zaczyna się historia dwóch samotnych matek stanowiąca główną oś filmu. Historia zawiła psychologicznie, momentami bolesna i dramatyczna, kalejdoskopowo zmieniająca wzajemną relacje tych dwóch bardzo różnych kobiet. Janis jest silna, niezależna, twardo stąpa po ziemi i stara się zachować kontrolę nad swoim życiem (jak to zwykle bywa, życie ma na ten temat własne zdanie). Ana jest odtrąconą przez rodziców, ale będącą na ich utrzymaniu siedemnastolatką, życiowo zagubioną i zranioną przez los, choć bardziej krzepką psychicznie, niż się początkowo wydaje. Janis stanie się jej przyjaciółką, chlebodawczynią i nawet kochanką (co wypada tu trochę sztucznie). Żadna nie będzie chciała albo mogła zbudować wokół macierzyństwa biologicznej rodziny, ale zdołają uformować wzajemną więź do pewnego stopnia ją zastępującą. Ale żeby nie było zbyt idyllicznie – nastąpi też między nimi głębokie pęknięcie i ostry konflikt. 

Oprócz nich pojawią się tu jeszcze dwie kobiety: redaktorka magazynu Elena (regularna aktorka Almodóvara Rossy de Palma), najbliższa przyjaciółka Janis, na którą ta może zawsze liczyć, oraz Teresa (Aitana Sánchez-Gijón), matka Any, na którą ta liczyć nie może. Teresa jest egoistyczną i narcystyczną aktorką, zainteresowaną wyłącznie własną karierą teatralną. Gdy przychodzi na oddział, jest bardzo uradowana – jednak nie z powodu narodzin wnuczki, tylko otrzymania dużej roli w sztuce Lorki. Ale Almodóvar jej nie potępia, jego spojrzenie jest – jak zwykle – nieoceniające, empatyczne i wyrozumiałe. I w dalszej części filmu pozwala się jej wybronić, a w każdym razie wytłumaczyć. 

Materiały prasowe dystrybutora Gutek Film, fot. Iglesias Mas

Dziedzictwo frankizmu

Jak wspomniałem na początku, jest to jednak również film o dziedzictwie dwudziestowiecznej historii Hiszpanii: wojny domowej i reżimu generała Franco. Dziedzictwie dla współczesnych Hiszpanów kłopotliwym, takim, do którego niechętnie się wraca i z przyjemnością by się je wyparło z pamięci. Do nielicznych wartych uwagi hiszpańskich filmów dotykających tych zagadnień należą „Labirynt fauna” Meksykanina Guillermo del Toro [2006], klasyczne „Nakarmić kruki” Carlosa Saury [1976], czy też wczesne obrazy Victora Erice, „Duch roju” [1973] i „Południe” [1983]. 

To, że Almodóvar się do niego bezpośrednio odniósł, też jest dość zaskakujące: zwykle wszak reżyser ten unikał w swoich filmach polityki. Właściwie tylko w prologu „Drżącego ciała”, rozgrywającym się w 1970 roku, odstąpił od tej zasady, odtwarzając przez moment ponury klimat epoki generała Franco. Być może zmiana nastąpiła pod wpływem produkowanego przezeń dokumentu „Duchy wojny domowej” [2018], który dostarczył mu impulsu do nakręcenia fabuły. 

Nie znaczy to, że się nim nie interesował wcześniej (pierwszy draft scenariusza „Matek…” został napisany ponad dwadzieścia lat temu!) ani że było ono dlań obojętne. W jednym z wywiadów mówił, że jego prywatna zemsta na generale Franco polegała na jego ignorowaniu, „robieniu takich filmów, jakby on w ogóle nigdy nie istniał”. Myślę, że nawet więcej: robił filmy w kontrze do tego, co reprezentował generał Franco i jego rządy. W końcu istotą twórczości Almodóvara jest apoteoza wolności – a więc tego, czego systemy totalitarne nienawidzą najbardziej – a najbardziej charakterystyczne jej elementy – jaskrawe, radosne kolory, homoseksualizm i transseksualizm, narkotyki i perwersje, rozwiązłość obyczajowa i hedonizm, anarchistyczny humor itp. itd. – znajdują się dokładnie na antypodach ideologii faszystowskiej. 

W „Matkach równoległych” wątek rozrachunku historycznego zostaje wprowadzony szybko i „krótką piłką”. Ponieważ Arturo jest członkiem komisji poszukującej ofiar wojny i frankistowskiego reżimu, Janis zwraca się do niego o pomoc w znalezieniu i identyfikacji szczątków jej pradziadka, złożonych najprawdopodobniej w bezimiennym, masowym grobie nieopodal rodzinnej wioski. Wraz z innymi kobietami ze swojej rodziny chce go wreszcie godnie pochować. Czy im się to uda?

Ale nawiązania do tej zadawnionej traumy pojawiają się też w innych miejscach filmu, tyle że w sposób bardziej zawoalowany czy aluzyjny. Ciąża Any jest wynikiem gwałtu, co jej ojciec, skądinąd kompletnie niezainteresowany losami córki, najchętniej by ukrył – tak jak prawica hiszpańska niewygodne prawdy o reżimie Franco; między przemocą fizyczną, fundamentem każdej wojny, a przemocą seksualną istnieje wprawdzie nie przyczynowo-skutkowy, ale intuicyjnie wyczuwalny związek. Z kolei matka Any, Teresa chyba nieprzypadkowo ma zagrać akurat w dramacie Lorki – poety, który zginął w pierwszych dniach wojny domowej. 

Materiały prasowe dystrybutora Gutek Film, fot. Iglesias Mas

Niełatwa synteza

Powstaje jednak pytanie, jak te dwa główne wątki – osobisty i historyczny – zestroić w jednorodną całość? Jak uniknąć wrażenia, że oglądamy „dwa w jednym”, dwa różne filmy sztucznie wciśnięte w ramy jednego? 

Nie jest to wydumany problem, gdyż łączy je bardzo niewiele. Oczywiście osoba głównej bohaterki i jej kochanka. W obydwu kluczową rolę odegra test DNA. W obydwu zawiera się też przekonanie, że nie wolno nigdy ukrywać nawet najgorszych prawd. 

Rola, za którą Cruz również została nominowana w tym roku do Oscara, wymaga od niej przeżywania emocji skonfliktowanych, idących w sprzecznych kierunkach. Janis w jednym wymiarze swojego życia dąży do prawdy, w drugim prawdę ukrywa, przemilcza.| Paweł Mossakowski

Ale różnic jest więcej. Pierwszy ma charakter indywidualny, drugi społeczny. Macierzyństwo z natury rzeczy zwraca się ku przyszłości – rozrachunek historyczny ciąży w przeciwnym kierunku, ku przeszłości. Istnieje też między nimi pewne napięcie estetyczne. Gdy śledzimy losy tytułowych bohaterek, przebywamy w pięknych wnętrzach (nie wyłączając nawet pokoju szpitalnego), w towarzystwie pięknych kobiet ubranych w piękne kostiumy, a wszystko to ujęte w wypieszczone, eleganckie kadry. Wojna zaś nie jest elegancka. Jest brutalna i brudna. Wojna to trupy, błoto, doły, ekshumacje. Jak pogodzić te dwie rzeczywistości?

Okazuje się, że jednak można. Dzięki stylistycznej dyscyplinie reżysera nie ma tu żadnych poważniejszych rys, szczelin ani zgrzytów. Pewna dwoistość tematyczna jest widoczna jedynie w konstrukcji filmu. Wątek polityczny pojawia się na samym początku, później przez dłuższy czas jest niemal nieobecny, przesłonięty wątkiem osobistym i wynurza się na powierzchnię dopiero w samym finale. Stanowi właściwie tylko klamrę opowieści, a nie jej część.

Materiały prasowe dystrybutora Gutek Film, fot. Iglesias Mas

Zachwyt umiarkowany

Oprócz reżyserskiego kunsztu można w „Matkach…” podziwiać formalną stronę filmu: subtelną grę kolorów, ich soczystość i poetyckość zestawień, niepokojącą, utrzymaną w klimacie kina noir muzykę (za którą twórca Alberto Iglesias otrzymał nominację do Oscara). A także świetne aktorstwo. Rola, za którą Cruz również została nominowana w tym roku do Oscara, wymaga od niej przeżywania emocji skonfliktowanych, idących w sprzecznych kierunkach. Janis w jednym wymiarze swojego życia dąży do prawdy, w drugim prawdę ukrywa, przemilcza. Nie było to proste zadanie aktorskie, a ulubiona wykonawczyni Almodóvara (będąca dlań tym, kim Monica Vitti dla Antonioniego czy Liv Ullmann dla Bergmana) wywiązuje się z niego znakomicie. To po „Volver” chyba najlepsza jej rola. Młodsza i daleko mniej doświadczona Milena Smit niewiele jej ustępuje: to prawdziwe odkrycie Almodóvara, jedna z tych aktorek, którą kamera bardzo lubi. Warto też dodać, że w tego rodzaju filmach bodaj nawet ważniejsza od solowych występów i indywidualnych cenzurek jest wzajemna chemia między wykonawczyniami, ta zaś jest bezbłędna.

Ale nie oznacza to, że mamy tu do czynienia z arcydziełem ani że jest to jeden z najlepszych filmów Almodóvara, jak mi się zdarzyło przeczytać w jednej z recenzji. Jest w nim jakaś niewspółmierność między ekranowymi wydarzeniami a emocjami, jakie wyzwalają w bohaterkach. Są to wydarzenia niekiedy niezwykle bolesne, tragiczne wręcz, zaś psychologiczna reakcja na nie wydaje się zbyt słaba, jakby nie na ich miarę. Stąd wrażenie – niezamierzone i raczej paradoksalne – pewnego uczuciowego chłodu filmu. 

A przy tym wszystkim „Matki…” są jawnie i otwarcie melodramatyczne – chwilami miałem wrażenie, że oglądam operę mydlaną na przyśpieszonych obrotach. Samo w sobie nie jest to wadą – w końcu Almodóvar często odwoływał się do tej konwencji, a granie na najwyższych diapazonach było jedną z jego artystycznych specjalności. Kiedyś jednak jaskrawe, melodramatyczne efekty były kontrowane ironią i zwariowanym humorem. Teraz tego niemalże nie ma – reżyser z wiekiem spoważniał. Widać to było w niedawnym „Ludzkim głosie”, jak również poprzednim pełnometrażowym filmie, wspomnianym już „Bólu i blasku”, ale tam brak ten nie był specjalnie odczuwany. Tu jest.

I wreszcie historie, które opowiadał, były szalone, niezwykłe, a co najmniej pomysłowe. Tu jest znacznie bardziej banalnie i konwencjonalnie, a najważniejszy pomysł scenariuszowy dość już zużyty – pojawiał się już nieraz w kinie, także i polskim. 

Mimo tych zastrzeżeń to wciąż film dobry i ciekawy. Ale nie „stary, dobry Almodóvar” – reżyser od czasu swoich najgłośniejszych tytułów bardzo się zmienił. Może czas zmienić też oczekiwania wobec niego?

 

Film: 

„Matki równoległe” [Madres paralelas], reż. Pedro Almodóvar, prod. Hiszpania 2021.