Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Czy lęk, bezsilność i smutek, które wywołuje w nas wojna, sprawia, że ludzie więcej piją i ma pani więcej pacjentów? 

Dorota Woronowicz: Ta tendencja była widoczna raczej w pandemii. 

Ludzie więcej pili, bo się bali?

Raczej – pili, bo lockdown wpłynął na to, że przestała ich ograniczać codzienna rutyna związana z wyjściem do pracy. Wiele osób, które wcześniej używało alkoholu po pracy, wieczorem, w pandemii zaczęło to robić w ciągu dnia. Mogli, bo współpracownicy podczas połączeń zdalnych nie czuli od nich charakterystycznego zapachu, nie wiedzieli, czy osoby te piją właśnie herbatkę czy drinka. Jednak pracodawcy zaczęli zauważać, że w okienkach na komunikatorach ich pracownicy ewidentnie są „pod wpływem”.

Wiele osób poczuło, że zaczyna im się to wymykać spod kontroli, i przychodziło do nas po pomoc. Takich pacjentów mieliśmy mnóstwo. Ja też pamiętam kilka osób, które podczas spotkań terapeutycznych ewidentnie były pod wpływem jakichś substancji psychoaktywnych. Mimo że widziałam ich tylko w monitorze, rzucało się w oczy, że zmieniała się ich gestykulacja, motoryka.

Z drugiej strony, tryb pracy online pomógł nam, psychologom i terapeutom, zwiększyć dostępność do terapii uzależnień. Kiedy zaczął się lockdown, stanęliśmy przed pytaniem, jak teraz pracować z pacjentami. Przestawiliśmy się więc na tryb online, choć wielu z nas było sceptycznych wobec takiej formy spotkań. Kiedy jednak już się przestawiliśmy, obciążenie, które poczuliśmy, okazało się tak duże, że po roku zaczęliśmy między sobą rozmawiać o grupach wsparcia dla terapeutów. Pracowaliśmy tak intensywnie, że mimo narzędzi, które mamy, żeby się nie obciążać pracą, czuliśmy jej ciężar.

Przybyło więc pacjentów szukających pomocy, a z drugiej strony – fakt, że dokonaliśmy modyfikacji formuły spotkań z bezpośrednich na online, zwiększył dostępność terapii. Mogły w nich uczestniczyć osoby z całej Polski, a nawet z zagranicy. Badania prowadzone w punktach sprzedaży alkoholu z tego, co się orientuję, nie wskazują jasno na większe spożycie w czasie pandemii, jednak my, porównując liczbę osób, które się do nas zgłaszają, wyraźnie widzimy wzrost zainteresowania terapią. W naszym ośrodku pacjenci zaczynają współpracę z nami od spotkania z doktorem Bohdanem Woronowiczem [psychiatrą, terapeutą uzależnień, założycielem ośrodka – przyp. red.], do którego zawsze są duże kolejki. Skróciły się dzięki możliwości spotkań online, mimo że liczba pacjentów wzrosła. 

Czy koniec pandemii sprawił, że problem zmalał?

Nie zmalała liczba osób, które uczestniczą w programach terapeutycznych, bo nadal pracujemy online z osobami z zagranicy czy z innych miast. Czasami spotykamy się hybrydowo, czyli część osób na miejscu, część przez kamerki.

Czy to oznacza, że więcej osób zaczęło szukać pomocy, czy że więcej pije?

Trudno powiedzieć jednoznacznie. Uważam, że w pandemii więcej osób się rozpiło. Jednak większa dostępność terapii też ma duże znaczenie.

Ludzie uzależniają się od różnych substancji i zachowań. Co ostatnio zmieniło się pod tym względem?

Substancje czy zachowania, od których osoby się uzależniają, mogą być różne, jednak znaczenie ma wspólny mianownik, którym są mechanizmy tej choroby. Określam je sformułowaniem „uzależniony umysł”. W obecnych czasach rzadko mamy do czynienia z tak zwanym „czystym alkoholizmem”. Przeważnie dana osoba jest uzależniona od kilku rzeczy naraz, a nie wyłącznie alkoholu.

Co to znaczy?

Uzależnienie to choroba niezawiniona. Osoba spożywa jakieś substancje, czy powtarza jakieś zachowania, ale nie chce zachorować. Tak samo jest z cukrzycą, anginą i każdą inną chorobą. I tak jak na anginę można zachorować, bo jadło się coś zimnego i w gardle rozwinęły się bakterie, tak w uzależnieniu pojawia się model psycho-bio-społeczny, który do niego prowadzi. Są to czynniki psychologiczne, biologiczne i społeczne. Nakładają się na siebie i jeżeli powstanie specyficzna konfiguracja, tworzy się podatny grunt do powstania uzależnienia.

Często wiąże się to z różnego rodzaju traumami. A wszystkie substancje i zachowania uzależniające działają podobnie jak leki przeciwbólowe. Korzysta się z nich, żeby poczuć ulgę. Od jakichś doświadczeń, nieumiejętności, braku narzędzi – do funkcjonowania, co dotyczy na przykład osób z syndromem DDA, które nieświadomie, ale jednak pchają się w tarapaty. To ostatnie może też być wynikiem innych dysfunkcji, które istnieją w rodzinie.

Amerykańscy pisarze David Sheff i jego syn Nic opisali historię uzależnienia syna od narkotyków i bezsilność wobec jego nałogu [w Polsce znaną z filmu „Mój piękny syn” – przyp. red.]. Kiedy Nic brał narkotyki, nie wiedział, że cierpi na chorobę afektywną dwubiegunową. Być może, gdyby brał leki, które stabilizowałyby mu nastrój, nie uzależniłby się od narkotyków. Czy często się zdarza, że źródłem problemu jest choroba, a uzależnienie jest próbą radzenia sobie z nią?

W dwubiegunówce, w depresji, w różnych zaburzeniach osobowości człowiek doświadcza tego, co robi z jego mózgiem choroba. Kiedy zobaczy, że dzięki jakiejś substancji ma szansę poczuć się lepiej, to oczywiście z niej korzysta. Jeśli chociaż na chwilę dzięki temu czuje się mocniejszy; że lepiej odnajduje się w rzeczywistości albo że wyciszają mu się złe objawy, dąży do tego stanu, nie zwracając uwagi na efekt uboczny „lekarstwa przeciwbólowego”. To działa zwłaszcza wtedy, kiedy uzależnienie wyrasta na traumie.

Jednak, kiedy coś się przez długi czas powtarza, organizm przyzwyczaja się, trzeba zwiększać dawki, żeby poczuć ulgę. W dodatku ośrodek nagrody, czyli produkcji dopaminy, po długim używaniu substancji jest zrujnowany. Człowiek nie potrafi już sam wygenerować dobrej energii, musi więc w tym celu wspomagać się czymś zewnętrznym. 

Pracując z pacjentami, najpierw gasimy pożar, jakim jest uzależnienie. Natomiast nierzadko okazuje się, że po rozbrojeniu mechanizmów uzależnienia, kiedy podstawowy program terapii uzależnień się kończy, zaczynają wychodzić zaburzenia osobowości, obniżony nastrój itp. I wtedy warto przejść przez terapię pogłębioną, która zajmie się pierwotnymi problemami. A to rzeczywiście one w pewnym stopniu doprowadziły do tego, że człowiek uzależnił się od czegoś, co pozwalało chociaż czasowo wygłuszyć różne nieprzyjemne stany. 

Współcześnie częstym problemem, który eksplodował w pandemii, jest depresja nastolatków oraz spowodowane fizyczną izolacją i życiem online problemy z koncentracją, z przyjaźniami. Czy to rodzi kolejne niebezpieczeństwa uzależnień? Bo nawet jeśli w porę dostaną pomoc i nie uzależnią się od przynoszących im chwilową ulgę substancji, mogą uznać, że już nigdy nie będą potrafiły funkcjonować bez leków. Te leki stabilizują im nastrój albo poprawiają koncentrację, a tym samym ułatwiają naukę i funkcjonowanie w grupie znajomych. Nie uzależnią fizycznie, ale czy mogą psychicznie? Czy to jest nowe współczesne zagrożenie? 

Zależy, jakie leki, bo są i takie, które uzależniają fizycznie. Co do poprawy, którą mogą przynieść leki, to bardzo bym uważała. Lepsze samopoczucie psychiczne jest, jak wiadomo, bardzo atrakcyjne, ale niepoparte żadną zmianą w funkcjonowaniu, opiera się na zbyt słabych podstawach. Na pewno są wśród młodych osób takie, które rzeczywiście potrzebują farmakoterapii, ale warto pamiętać, że bez psychoterapii trudno będzie o trwałą i sensowną poprawę. 

U nas wychodzimy z założenia, że leki potrzebne są na tak zwaną rozbiegówkę – kto znaczy, żeby rozpocząć proces zmiany życia na lepsze. Ale zawsze rozpatrujemy z czasem możliwość rezygnacji z leków, jeśli jest to możliwe. Jeśli chodzi o osoby nieletnie, tak jak mówiłam wcześniej, ważne jest, żeby objąć terapią nie tylko samego młodego człowieka, ale i całą rodzinę. 

Do prawidłowego rozwoju, zwłaszcza w wieku nastoletnim, potrzebni są nam inni ludzie. Inni tworzą nam jakby lustra, w których możemy się przeglądać i ustalać, kim jesteśmy i czego chcemy. Jeśli kontakty z rówieśnikami sprowadzają się do internetu, w którym każdy jest tym, kim chciałby być, a niekoniecznie tym, kim jest, to oczywiście kształtująca się struktura „ja” nie może być stabilna, adekwatna i realna. Ograniczony kontakt z innymi w tym niezwykłym okresie życia również bardzo niekorzystnie wpływa na rozwój, a dwuletni lockdown, jak wiadomo, bardzo utrudnił nam kontakty. 

Trudno powiedzieć, czy to nasze rodzicielskie nieumiejętności dostosowania się do szybko zmieniającego się świata dzisiejszych młodych, czy czas pandemii, czy różne inne czynniki doprowadziły do tak częstego chorowania dzieci na trudne choroby. Ważne jest, abyśmy ze wszystkich sił pamiętali o tym, jakie dajemy im wzorce, że one potrzebują naszej uwagi, nie myląc jej z nadopiekuńczością; o tym, że to my jesteśmy odpowiedzialni za ich rozwój, a nie szkoła i znajomi; że dorastanie to często błądzenie i poszukiwanie – i to jest normalne; i w końcu o tym, że jako rodzice mamy być przewodnikami w ich dorosłe życie.

Jest taki slogan, że uzależnienie jest demokratyczne, tak samo ulega mu robotnik, jak naukowiec. Natomiast przykładowy naukowiec, który może pozwolić sobie na „eleganckie” picie w domu, ma większy problem z pójściem po pomoc, bo najpierw musi dokonać coming outu. Ten, kto pije pod sklepem i tak jest widoczny, on – nie. Ma trudniej.

Kiedy mówimy o tym, że uzależnienia są demokratyczne, ewidentne jest to, że dotykają dokładnie tak samo wszystkich grup społecznych, pod względem wykształcenia, zamożności, płci itp. Natomiast to, o czym pani mówi, to perspektywa społeczna. Tym czyściutkim i ładnym jest o wiele trudniej złapać refleksję, że coś złego się z nimi dzieje, bo mają cały zapas sposobów, by dobrze funkcjonować. 

U nas w Akmedzie leczą się osoby publiczne, rozpoznawalne, na wysokich stanowiskach. Są to osoby uzależnione, ale wysoko funkcjonujące, na zewnątrz nikt by nie zgadł, że coś się z nimi dzieje. Nierzadko, kiedy mocno zabalują w piątek i sobotę, w niedzielę zamawiają do domu detoks i w poniedziałek są nówki sztuki. Nie mają wtedy żadnej refleksji, że powinni przestać.

Takim osobom trudniej też szukać pomocy w lecznictwie publicznym. 

Są rozpoznawalni, a więc nie anonimowi. Jeśli szukają pomocy w lecznictwie publicznym, oprócz tego, że muszą pokonać tę barierę, że się ujawnią, ciężej im skoncentrować się nad swoim procesie leczenia. Najpierw muszą przepracować to, że są z tej samej grupy istot ludzkich, co pozostali, a potem dopiero mogą zająć się swoją terapią. My tworzymy grupy dla takich osób. Kiedy znajdą się wśród podobnych sobie prezesów, aktorów czy dziennikarzy, szybciej przechodzą do rzeczy. To, że ktoś jest dyrektorem i ma niezwykłe osiągnięcia, w tej grupie jest bez znaczenia, bo tu każdy ma swoje osiągnięcia, a wszyscy siedzą na tych samych krzesełkach. A w tej chorobie mechanizm dumy i kontroli tworzy to, że oni się czują totalnie wyjątkowi albo przynajmniej inni, nie z tej samej planety. Na spotkaniach przekonują się, że tak nie jest.

W ostatnich latach zmieniło się podejście terapeutyczne do pacjentów. Czytałam wywiad z dziennikarzem, pacjentem pani ojca, doktora Woronowicza, który leczył się u niego ponad dwadzieścia lat temu. Z pierwszej wizyty niemal został przegoniony, bo nie chciał przyznać, że jest uzależniony i chce się leczyć, tylko opowiadał, że chce się przyjrzeć swojemu piciu na wszelki wypadek. Teraz pacjentom pozwala się wątpić, pozwala się im nawet nie zachowywać abstynencji, kiedy decydują się na terapię. 

Jeżeli człowiek nie chce się leczyć, to choć nie wiem, jak byłabym zaangażowana w proces terapeutyczny, nie pomogę mu. Nie wymagamy od pacjentów deklaracji, że są uzależnieni. Proces nabywania tożsamości osoby uzależnionej potrzebuje czasu. To się wypracowuje w trakcie terapii. Każda choroba przewlekła wymaga czasu, żeby nauczyć się z nią żyć, rozpoznać w sobie i może zaakceptować. Rozumiem, że dziennikarz, o którym pani mówi, miał się zdecydować, czy chce się leczyć za pomocą programu, a nie zdeklarować, że jest uzależniony.

Od jakiegoś czasu podejście się zmienia. Pacjent nie musi od początku zachowywać abstynencji. Może skorzystać z programu ograniczania picia, czyli POP, żeby właśnie przyjrzeć się swojemu piciu. Nie musi deklarować od progu, że jest uzależniony, może sprawdzić, czy tak jest. My, terapeuci, wiemy, że jeżeli ktoś ma problem, to z ograniczania picia nic nie będzie, bo podstawowym objawem uzależnienia jest właśnie utrata kontroli nad piciem albo co najmniej upośledzenie jej. I zazwyczaj osoby, które wchodzą w POP, po kilku miesiącach stwierdzają, że to się nie udaje i decydują się na pełny proces terapeutyczny. 

Łatwiej im podjąć tę decyzję, bo nie musiały najpierw rzucić picia, by przyjść na terapię, co przecież jest dla nich najtrudniejsze.

Osoby niepewne tego, czy są uzależnione – tak. I mogą skonfrontować się z tym, jak to jest z tym ich używaniem. Chcieliby je kontrolować, to oczywiste, każdy uzależniony chciałby to umieć. Właśnie na tym polega jego problem, że nie umie. 

Lecznictwo uzależnień wciąż się zmienia. Ponad czterdzieści lat temu uzależniony przychodził do pani doktor, on mówiła, że miał przecież nie pić, on przepraszał, obiecywał poprawę, dostawał anticol, który miał go zniechęcać do picia i kiedy preparat się kończył, znowu pił. A przecież ta choroba polega na tym, że chorzy piją, bo nie mogą przestać, a nie dlatego, że nie chcą przestać.

Mój tata to obserwował, wyjechał na staż do USA i przywiózł do Polski program Minnesota, który traktuje uzależnienie jak chorobę i stał się filarem leczenia alkoholizmu w kolejnych dekadach.

Teraz zmienia się też to, że terapeuci są inaczej przygotowywani niż kiedyś do pracy z pacjentem. Kiedyś mogli okazywać mu wyższość, bo wiedzą lepiej, czego mu trzeba i sami nie są uzależnieni, a pacjent jest. Z perspektywy wielu terapeutów mojego pokolenia taka dyrektywność jest nie do przyjęcia. Chociaż wciąż zdarzają się wyższościowi terapeuci. Większość terapeutów na szczęście jednak koncentruje się na tym, żeby pomóc pacjentowi wyjść z choroby, a nie na tym, żeby moralnie oceniać jego działania.

Takie podejście też na pewno ułatwia uzależnionym decyzję o terapii. Jeśli ktoś wie, że nie będzie się musiał wstydzić przed terapeutą, prędzej zwróci się o pomoc.

To, co pani mówi o wstydzie, jest o tyle trudne, że osoby uzależnione zazwyczaj mają „wstyd” na drugie imię. Pod wpływem robią rzeczy, które po wytrzeźwieniu uważają za katastrofę i wtedy przychodzi wstyd. Nie znam osoby uzależnionej, która nie miałaby poczucia zażenowania swoimi zachowaniami. Za tym leci w dół poczucie własnej wartości.

To jest właśnie choroba – utrata kontroli. Chory nie ma pomysłu, jak to zatrzymać. Jeżeli nawet ma pomysł, to jest to bardzo pijane myślenie. Czyli aktywne mechanizmy uzależnienia, inaczej patrząc.

Co to znaczy?

Żeby człowiek się uzależnił, muszą się pojawić trzy mechanizmy. Po pierwsze, mechanizm iluzji i zaprzeczania, czyli tworzenie iluzji na temat swojego picia czy innego zachowania i zaprzeczanie faktom, że nie potrafi przestać. 

Drugi to mechanizm nałogowego regulowania uczuć. Polega na tym, że osoba nie czuje spektrum uczuć, tylko skrajnie przyjemne albo nieprzyjemne, podkręcane alkoholem. To się wywodzi z mechanizmów obronnych człowieka, który chce ratować się przed bólem albo ukoić dobrymi emocjami. Jednak uzależnienie je zniekształca i modyfikuje, żeby wszystko szło na korzyść uzależnienia, żeby było więcej picia, ćpania, używania substancji, której uzależnienie się domaga. Osoby uzależnione wtedy czują te topy emocjonalne i dlatego chcą pić czy zażywać dalej.

Trzeci mechanizm to mechanizm rozproszonego i rozdwojonego ja albo inaczej dumy i kontroli. Osoby uzależnione funkcjonują w dwóch światach, kiedy się napiją, wszelkie trudności znikają, wydaje im się, że są wszechmocne. A kiedy poziom alkoholu czy innej substancji spada, wchodzi poczucie winy, niskie poczucie wartości, katastrofa, najgorszy człowiek na świecie. Pokazuje to znana ilustracja: przed lustrem stoi sponiewierana, obdarta postać, a w odbiciu jest wspaniały, przystojny mężczyzna. Odbicie to jest alkohol, a ten zniszczony człowiek to bezalkohol. 

Zmiana podejścia do pacjenta polega też na tym, że terapeuci nie tylko nie obwiniają pacjentów, nie stawiają gwałtownie do pionu, ale wręcz otaczają zrozumieniem. 

Chodzi o to, że na początku trzeba wysłuchać prawdy, którą ma w sobie pacjent. Ta prawda jest niejednokrotnie zniekształcona, ale to nie ma znaczenia, bo on tak to widzi, dopóki są w nim aktywne mechanizmy uzależnienia. Jeżeli przyjmę to wszystko, nie oceniając, tylko pomogę mu skonfrontować się z faktami, to jest szansa, że zauważy, że psychoaktywna substancja chemiczna wpływa na mózg i wykrzywia postrzeganie rzeczywistości. 

Jeśli chodzi o „stawianie do pionu”, czyli narzucanie rzeczywistości obiektywnej, to my w Akmedzie, tak nie pracujemy. Najpierw podążamy za pacjentem, żeby zobaczyć, jak postrzega swoją sytuację. A on widzi, że jest na przykład pokrzywdzony albo bardzo wrażliwy. Wraca umordowany z pracy, tak umordowany, że rodzina ma mu nie przeszkadzać, siada w fotelu, zakłada słuchawki, puszcza najbardziej rzewną muzykę, jaką ma, pije drinka, myśli o wojnie w Ukrainie i wtedy zalewa go fala smutku. W ten sposób „odpoczywa”. Pytam, dlaczego nie pójdzie spać, skoro jest zmęczony, bo i tak nie ma go dla rodziny. Ale on właśnie to nazywa odpoczynkiem. Wtedy mówię, że zdrowy człowiek, który dobiłby się tak jak on, czułby rozpacz, a nie relaks.

A on ma haj spowodowany uczuciami, które w sobie wyzwolił?

Tak, to jest właśnie ta regulacja uczuć. Kiedy więc pytała pani, czy z powodu wojny pacjenci więcej piją, to widzę raczej, że wykorzystują ten temat do nałogowego regulowania uczuć. Wywołują w sobie myśleniem o tym rozpacz i lęk. Jednak wchodzenie do tych emocjonalnych piekieł ofiarom wojny nie pomoże, ale „pomoże” uzależnieniu, żeby się nakarmiło i chciało więcej. 

Społecznie większym problemem niż uzależnienie jest nadużywanie alkoholu i innych substancji, bo robi to więcej osób, a jest to szkodliwe dla zdrowia. Czy istnieją terapie skierowane do osób nadużywających? 

Osoba, która nadużywa alkoholu, może rozpocząć zwykłą psychoterapię albo skorzystać z programu ograniczania szkód czy ograniczania picia, o którym mówiłam. Mogą o niej pomyśleć świadome osoby, które mają jeszcze dostęp do odczuwania przyjemności z innych powodów niż alkohol i nie chcą tego stracić.

Miałam niedawno wysokofunkcjonującą pacjentkę zajmującą bardzo wysokie stanowisko w znanej firmie, która nie wiedziała, czy jest uzależniona. Ja też nie miałam pewności, bo na pytania diagnostyczne odpowiadała tak, że nie można było wyciągnąć z tego jednoznacznych wniosków. Pracowałyśmy dwa lata. Okazało się, że jest Dorosłym Dzieckiem Alkoholika, że ma problemy w komunikacji z mężem oraz że jej przyjaciółka jest uzależniona i taki miały sposób spędzania czasu, że piły. To ostatnie sprawiło, że ta kobieta do nas przyszła, bo przyjaciółka zrobiła u nas podstawowy program terapii uzależnień i zaczęła trzeźwieć. Zaproponowałam jej w końcu, że skoro nie wie, czy jest uzależniona, to niech na próbę przez rok zachowa abstynencję i zobaczymy, czy da radę. Zaczęła więc taki rok, kontynuując psychoterapię i teraz jest to osoba, która nie używa alkoholu, bo widzi, jak na nią destrukcyjnie wpływał. Była to więc zwykła psychoterapia, a nie terapia uzależnień, ale doprowadziła do abstynencji.

Mieliśmy też niedawno pacjenta, który przyszedł do nas po jedenastu latach abstynencji, ale wszystkie mechanizmy uzależnienia wciąż w nim działały. Pracuję też z chłopakiem, który od czternastu lat nie pije, ale reguluje sobie uczucia w inny sposób – pornografią, romansowaniem. Uzależniony umysł znalazł sobie inny sposób, żeby nadal podtrzymywać chorobę.

Znajomy terapeuta uzależnień mówił mi, że większość jego pacjentów to triatloniści. Przestali pić, ale żyją na haju dzięki trudnemu sportowi.

Chemia, którą daje sport, jest zbliżona do tej, jaką można rozpoznać po napiciu się, mózg podczas wysiłku produkuje przecież dopaminę. Chodzi o samoświadomość i samoobserwację. Kiedy ją mam, zauważę, co się ze mną dzieje i coś z tym w porę zrobię.

Kiedy mówi się o współuzależnieniach, to najczęściej o żonach pijących mężów. Ponieważ jednak uzależniają się też dzieci, istnieją również współuzależnieni rodzice. Żyją wyłącznie nałogiem dziecka, starają się je ratować. Kiedyś terapeuci zalecali, by nie pomagać w codziennym funkcjonowaniu nastoletniemu czy dorosłemu dziecku, które na przykład bierze narkotyki, bo jak nie zderzy się z konsekwencjami, to nie przestanie. To się bardzo kłóci ze współczesnym modelem rodzicielskim, który jest nieprzemocowy i akceptujący. Czy jest jakieś nowe podejście do mechanizmu współuzależnienia, żeby wyjście z niego nie było takie trudne dla osoby, która na nie cierpi?

Osoby współuzależnione przychodzą do nas po to, żeby ta osoba, której to dotyczy, przestała pić czy brać narkotyki. Koncentrują się na niej i na tym, dlaczego ona tak robi, na tym właśnie polega współuzależnienie. A praca z nimi polega na tym, że trzeba dojść do tego, dlaczego w tym tkwią. 

Jeśli chodzi o rodziców dorosłych dzieci, wciąż aktualna jest zasada, żeby odsunąć się od nich tak, by zaczęły ponosić konsekwencje swoich działań. Ja, pracując z takimi rodzicami, proponuję im zawsze, żeby zastanowili się, czy działanie, które zamierzają podjąć, będzie szło w stronę zdrowienia ich dorosłego dziecka, czy podtrzymywania choroby.

W przypadku nastolatków sprawa ma się inaczej, bo rodzice nie mogą przecież odsunąć ich od siebie. Pracuje się z nimi systemowo, czyli z rodziną, żeby zobaczyć, co zadziało się w rodzinie, że dziecko się uzależniło. 

Dzieci uzależniają się najczęściej od nowych technologii. Osoby, które z tego powodu trafiły na terapię, robią ogromną robotę, żeby dziecko wyleczyć. Ale wcale nie przemocowo. Nie chodzi o to, by drastycznie odcinać dziecko od elektroniki i całego świata, który w niej ma. Mam wrażenie, że dla nas technologie to zmiana, która nas przygniotła, bo nie byliśmy na nią przygotowani. Jednak dla dzieci to rzeczywistość, w internecie mają „swoje podwórko”, zamiast grać z kolegami w piłkę, grają w Minecrafta. Dlatego, by to kontrolować, nie trzeba dziecka odcinać od tego świata, tylko być konsekwentnym w codziennej rutynie zorganizowanej nie tylko wokół niego. 

Jednak są też takie sytuacje, że dziecko trzeba odciąć od wszystkiego i zatrzymać na jakiś czas w ośrodku. Odcina się wtedy nie tylko od gier i internetu, ale i środowiska, od rodziców, bo to u nich dzieje się coś, nad czym trzeba pracować. Dlatego, niestety, kiedy pacjentem jest dziecko, to terapii wymagają również rodzice, cała najbliższa rodzina.

Odnoszę wrażenie, że uzależnienie to po prostu nadmierna potrzeba szczęścia, nad którą tracimy kontrolę. A czasy, w których żyjemy, podkręcają tę potrzebę. Pisał o tym Tomasz Stawiszyński w książce „Ucieczka od bezradności”. Jeśli jesteś smutny, zrób z tym coś; jeżeli nie osiągasz sukcesu, skorzystaj z jednej z wielu recept na sukces. Czy w tym kontekście nasze czasy sprzyjają uzależnieniom? 

Ja odnoszę wrażenie, że potrzeba szczęścia nie musi tu być nadmierna, jeśli uwzględnimy deficyty i doświadczenia, z jakimi boryka się osoba uzależniona. Myślę, że to w ogóle jest niemierzalne. Jeśli weźmiemy pod uwagę, na przykład, doświadczenia traumatyczne, które osadziły daną osobę w bardzo trudnych emocjach na bardzo długo, jeśli dodamy do tego niemożność z różnych powodów wentylowania tych uczuć – to trudno nie rozumieć, że jeśli taka osoba doświadczyła ulgi po wypiciu alkoholu i to był jedyny sposób „poradzenia sobie” chociaż na chwilę z bardzo trudnym doświadczeniem i tym wszystkim, co jest z nim związane, to nie mówimy tu o nadmiernej potrzebie szczęścia. Bo niby kto miałby być punktem odniesienia? Osoba bez traumy? Przecież tego nie da się zestawić. 

Potrzebę szczęścia człowiek w sobie ma, ale byłabym bardzo ostrożna z takim generalizowaniem, że chodzi tu o jakiś nadmiar szczęścia. Myślę, że to, co dla niektórych będzie nadmiarem, może być minimum dla innych. Jak dla mnie rozważania filozoficzne nie mają za wiele wspólnego z prawdziwym spotkaniem z człowiekiem pogrążonym w cierpieniu, który nie umie sobie sam poradzić z chorobą, której nie da się zaleczyć bez pomocy innych ludzi. Można oczywiście utrzymywać abstynencję, ale sama abstynencja to zupełnie co innego niż trzeźwienie.